Relacja z rozmowy z Naliboczanką, Panią Marią Chilicką, z 27.01.2010 r.
W sierpniu 1943 r. Niemcy spacyfikowli i spalili nasze miasteczko Naliboki. Mieszkańców załadowali do wagonów towarowych na stacji kolejowej w Stołpcach nad Niemnem i przewieźli do Białegostoku. Przeprowadzili tam swego rodzaju „badania lekarskie” – badania płuc, dezynfekcję oraz porobili zdjęcia, jak mówili – do dowodów osobistych. Mnie z siostrą Józią odłączyli od rodziny, a ojca Józefa l. 52, mamę Olimpię l.48, siostry: Józię l.13 i Janinę l.10 oraz braci Wincentego l.8 i Stanisława l.6 pozostawili na miejscu. W obozie pracy przymusowej w Białymstoku rodzina przebywała cztery miesiące. Ojca zatrudnili w młynie, a mamę i rodzeństwo przy pracach polowych. Późną jesienią pozwolili wrócić do spalonego miasteczka.
Siostra Józia chciała zostać z rodzicami i dlatego zastąpiła ją siostra Jadzia, z którą pojechałam na roboty przymusowe do Rzeszy Niemieckiej. Niemcy nie zorientowali się w zamianie. Jechaliśmy z rodziną wujka Wacława Grygorcewicza „Wacia”, z jego żoną Urszulą i z dziećmi – z córkami Janiną i Marysią oraz synkiem Czesiem. Jechały z nami ciocia Faustyna – najstarsza siostra mamy oraz ciocie Felicja i Helena, a także mój rówieśnik Arkadiusz Makarewicz.
Po dojechaniu do miasta Cottbus, przez Berlin, przywieźli nas do Dortmundu. Tam odbyła się „druga selekcja”, badania lekarskie i dezynfekcja. Poszczególne rodziny kierowali do różnych miejscowości i do różnych zajęć. Jednych do przemysłu a innych do rolnictwa. Nas skierowali do pracy w przemyśle, do miejscowości Badenhausen w Westfalii.
Znaleźliśmy się wśród jeńców wojennych i przymusowych robotników z różnych krajów. Byliśmy w jednym obozie z Rosjanami i Ukraińcami. Rosjan było najwięcej – co najmniej kilka lub kilkanaście baraków. Polacy i Ukraińcy zajmowali po jednym baraku. Włosi, Holendrzy, Belgowie mieszkali w miasteczku. Rosjanie nosili plakietkę z napisem „OST”, a my z literą „P”. Pewnego razu, kiedy była otwarta brama obozu, Niemcy zastrzelili Rosjanina, który wyszedł na zewnątrz i na polu chciał nazbierać ziemniaków. Mówiłam po rosyjsku i miałam dobre relacje z Rosjanami. Kiedyś jeden z nadzorujących nas Niemców dziwił się, że noszę literę „P” i rozmawiam z Rosjanami.
Pracowaliśmy w fabryce Weserhutta przy produkcji dział przeciwlotniczych i czołgów. Najpierw pracowałam na ślusarni – oczyszczałam części metalowe, później byłam suwnicową i obsługiwałam windę. Pracowałam przeważnie w nocy. W czasie pracy zachorowałam na jaskrę. Dla zachowania w tajemnicy prawdziwej produkcji w fabryce Niemcy informowali, że produkują maszyny do kopania i pogłębiania rowów. Siostra Jadzia pracowała na innym dziale, na szlifierce, przy produkcji pocisków. Udało się jej uciec i dojechać do Monachium, chciała dotrzeć do syna, który był w przymusowym obozie pracy w Linzu. Niemcy złapali ją i przez rok przetrzymywali w więzieniu w Monachium.
W holu prowadzącym do fabrycznej hali Niemcy zawiesili na ścianie duży czarno-biały plakat. Na tle narysowanego lasu leżeli zabici niemieccy żołnierze Wehrmachtu. Napis głosił: „Banditen – Naliboki!”
Żywiono nas w stołówce, która znajdowała się na terenie fabryki. Jadaliśmy przeważnie zupy – lury z brukwi, ognichy i szpinaku. Raz na Wielkanoc zupa była z buraczkami i ziemniakami. Do zupy dawali po kromce chleba z margaryną. Na kolację zawsze dawali zupę, a w baraku – kromkę chleba z margaryną, która miała być na śniadanie i którą każdy od razu zjadał. Śniadań nie było – do pracy chodziliśmy głodni. W obozie nie wolno było posiadać noży ani innych ostrych narzędzi. Niemcy zgodzili się, aby ciocia Urszula mogła karmić w godzinach pracy swojego synka Czesia, który przebywał w obozowym baraku.
Na przełomie 1944/45 roku samoloty alianckie często bombardowały obóz. Zginęło wielu przymusowych robotników – najwięcej Rosjan i Polaków. Wszystkich wrzucono do ogromnego dołu i anonimowo zakopano. Niemcy nie postawili tam krzyża, nawet dzisiaj mogłabym wskazać to miejsce. Wiele bomb zapalających nie wybuchało. Musieliśmy wszystkie zbierać do koszy i wrzucać do jeziorka. W czasie nalotów, ale w innym obozie pracy, zginęła siostra mojego ojca Olimpia Orciuch.
Niemcy aresztowali wujka „Wacię” i wywieźli do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. W Nalibokach wujek należał do AK i dlatego Niemcy prowadzili śledztwo, które miało im odpowiedzieć na pytanie, kto zabijał niemieckich żołnierzy w Puszczy Nalibockiej? W podobnej sytuacji było wielu młodych Naliboczan, których wywieziono na roboty przymusowe. Autor książki „Żywe echa” Wacław Nowicki był w takiej samej sytuacji i na stronie 232 napisał o „Waci”.
Wyzwolili nas żołnierze amerykańscy, którzy przewieźli wszystkich robotników przymusowych w rejon przygraniczny z Holandią. Zamieszkaliśmy w wiosce Frasel, którą z amerykańskiego rozkazu Niemcy musieli opuścić. Inni jeńcy zamieszkali w wioskach Sornik i Prest w rejonie miasta Wesel. Już po wojnie w Osnabruck siostra Jadzia wyszła za mąż za Polaka – spadochroniarza z Anglii, ja wróciłam do Polski, a długo oczekiwany przez rodzinę wujek „Wacia” pojechał do Australii. Na przymusowych robotach niewolniczych w Trzeciej Rzeszy Niemieckiej przebywaliśmy 20 miesięcy. Nie mogliśmy wrócić do naszego rodzinnego miasteczka Naliboki i do Puszczy Nalibockiej, pozostała pamięć!
Archiwum…, dziękuje p. Mariuszowi Łojko, za ocalenie artykułu!
Stanisław Karlik
1 komentarz
Marek
17 listopada 2017 o 16:27Witam . Jestem w posiadaniu książeczki pracy tzw. Arbeitsbuch wystawiony na Józef Grigorcewitsch- po niemiecku , ze zdjęciem ,urodzony w Nalibokach 2 stycznia 1928 r. proszę o kontakt z rodziną lub osobami które pomogą zidentyfikować osobę ze zdjęcia.Mój numer telefonu 606637713. Marek