IRENA BUJALSKA
Publikacja za zgodą p. Ireny Bujalskiej. Pierwotna wersja książki: „Nieuchronność polskich losów (wojenne dzieje zwykłej polskiej rodziny). Do komputerowego wydruku przygotował śp. p. Zbigniew Zdasień
WARSZAWA 1996
Pamięci ukochanej, nieprzeciętnej
MATKI
oraz cieniom rzeszy polskich
zesłańców na Wschód
poświęcam
WSTĘP
Na progu sześćdziesiątego dziewiątego roku swego życia przywołuję z dna pamięci postrzępione fragmenty dzieciństwa i wczesnej młodości. „Pamięć zamyka swoje ciemne wody”, zatarły się kontury najbardziej bolesnych doznań, wygasły emocje, znikły z pamięci lub zatarły się liczne twarze, bardzo opornie zabliźniają się rany zadane psychice. Nieubłagane przemijanie pozwala spokojniej oceniać, wspominać i opisywać przeszłość.
Wspomnienie wojennych losów naszej zwykłej, polskiej, kresowej rodziny niech będzie jeszcze jednym kamykiem w lawinie relacji o tamtych trudnych czasach.
Chociaż fortuna kołem się toczy, żywię nadzieję, że nigdy żadna polska rodzina nie będzie musiała odbywać podróży podobnej do naszej.
NASZA RODZINA
Rodzina nasza składała się z pięciu osób:
– BAZYLEGO ur. 14 czerwca 1897 r. w Karczówce, pow. Stary Konstantynów na Podolu – urzędnika samorządowego, a potem urzędnika w Kasie Stefczyka w Wołożynie,
– WIARY WERONIKI z domu Malawczyk, ur. 28 lutego 1900 r. w Łokaczach na Wołyniu,
– CEZAREGO, mojego brata, ur. 11 lutego 1921 r. w Łokaczach na Wołyniu,
– IRENY ur. 11 grudnia 1927 r. w Nalibokach, woj. Nowogródek oraz
– JANINY, mojej siostry, ur. 16 lipca 1932 r. w Wołożynie woj. nowogródzkiego
– BUJALSKICH
W Wołożynie mieszkaliśmy od 1928 r. w wynajmowanych domach. Wołożyn był wówczas miastem powiatowym, liczącym 5000-7000 mieszkańców różnych narodowości i wyznań, czego odzwierciedleniem były dwie cerkwie, dwie synagogi i duży, ale jeden kościół.
W mieście stacjonował baon Korpusu Ochrony Pogranicza, mieszczący się na terenie stanowiącym niegdyś własność rodziny hr. Tyszkiewiczów. Na terenie KOP-u były dwa pałace, stojące naprzeciw siebie,duży park ogólnodostępny oraz liczne budynki koszarowe. W pobliżu, w byłym pałacu Słuszków, mieściło się starostwo.
Miasto miało dwie szkoły powszechne polskie, jedną żydowską oraz od 1938 r. gimnazjum. Wcześniej była szkoła handlowa, którą rozwiązano po dwóch latach istnienia. Niegdyś istniała też słynna jesziwa (Akademia Żydowska) kształcąca rabinów. Mawiano: uczony jak rabin wołożyński. W mieście istniały: Kasa Chorych, szpital, poczta, straż ogniowa, Komunalna Kasa Oszczędności, bank, dwa hotele, dwie apteki. Miasto miało prywatną komunikację autobusową ze stacją kolejową Horodźki, odległą o 18 km. Nazwę stacji zmieniono na Wołożyn. Miasto posiadało elektrownię, dwa tartaki, mleczarnię i stałe kino „Mars”, kasyno wojskowe oraz urzędnicze. Nie posiadało ogólnej sieci wodociągowej ani kanalizacyjnej. Takim wyposażeniem mogły się pochwalić jedynie murowane domy nowej kolonii urzędniczej, w pobliżu której był posterunek policji, budynek sądu i areszt. Większość domów mieszkalnych była drewniana, ogrzewana piecami kaflowymi opalanymi drewnem.
Bardzo lubiłyśmy patrzeć na płonące polana, obserwować iskry słuchając trzasku płonącego drewna i opowiadanych przez kogoś z dorosłych baśni. Od kiedy pamiętam siebie, pamiętam też grające radio, oznakę postępu owych lat.
W wieku dziecięcym uprawialiśmy różne sporty: jazdę na rowerze, jazdę na łyżwach na ślizgawce w Miejskim Ogrodzie, zjeżdżanie na nartach lub sankach z Popowej Góry. Latem jeździliśmy na majówki do okolicznych lasów nad Isłocz lub Berezynę, oczywiście bryczkami. Zimą jeździliśmy na kuligi. W domu często było gwarno, zwłaszcza wówczas, gdy zjeżdżali myśliwi ze zdobyczą. Nasz Ojciec był zawołanym myśliwym a dom był gościnny. Rodzice byli ludźmi towarzyskimi, lubianymi i aktywnymi społecznie.
Sprawą nie podlegającą dyskusji było kształcenie dzieci. W domu rozbudzono w nas ciekawość świata i nawyk czytania. Również w domu, ale także w szkole, w zuchowej, a później harcerskiej drużynie odbieraliśmy patriotyczne wychowanie. Było to tak naturalne jak oddychanie i nie przeszkadzało temu urozmaicone narodowościowo i wyznaniowo otoczenie.
Brat, po skończeniu szkoły powszechnej i podjęciu nauki w tzw. handlówce, musiał pobierać nauki poza domem. Małą maturę zdał w pobliskiej Lidzie, a dużą w odległym Lwowie. Również we Lwowie miał podjąć studia w Wyższej Szkole Handlu Zagranicznego po obowiązkowym skończeniu Szkoły Podchorążych, do której poszedł w 1938 r. mając skończonych zaledwie 17 lat. Pamiętam jego przyjazd na kilka dni urlopu latem 1939 r. Był już po promocji, miał srebrzyste galony na rękawach, jedną belkę na naramiennikach oraz niedźwiadki, które były symbolem 77 p.p. w Lidzie. Janeczkę, zwaną częściej Kuką, uczył tańczyć mazura. Z werwą i przekonaniem właściwym młodości przekonywał Rodziców i innych dorosłych o sile oraz wspaniałym wyszkoleniu wojska. Spodziewał się przyjazdu do domu w sierpniu, ale los chciał inaczej. Żegnając się, byliśmy nieświadomi tego, że rozstajemy się na długie lata pełne niepokoju o jego życie, zdrowie i pomyślność.
KONIEC BEZTROSKIEGO DZIECIŃSTWA.
Lato roku wybuchu wojny było piękne, ale pełne niepokoju i niezwykłych, w oczach dzieci, czynności. Podczas posiłków my-dzieci nie brałyśmy udziału w rozmowach, ale uszu nam zatykać nie kazano. A dorośli komentowali informacje prasowe i radiowe, wspominali wydarzenia minionej wojny i walk młodego Państwa Polskiego towarzyszących odzyskaniu niepodległości. Wspominali swoją tułaczkę podczas inwazji bolszewickiej i zadawali sobie pytanie, czy uda się uniknąć następnej wojny.
Mnie, słuchającej tych rozmów, wydawało się dziwne przypominanie tak odległej, dla mnie prawie archaicznej, przeszłości. Jakże inaczej patrzę na to dzisiaj!…
Nie tylko rozmowy budziły nasze zdziwienie i niepokoiły dziecięce umysły. Pamiętam, że w naszym domu podczas towarzyskich spotkań pań, przygotowywano materiały opatrunkowe dla wojska: szarpie z prześcieradeł, lniane bandaże różnej szerokości. Przygotowywano paski z papieru do wzmacniania szyb okiennych. Mężczyźni i młodzież kopali rowy przeciwlotnicze w pobliżu budynków mieszkalnych oraz domów użyteczności publicznej. W naszym domu pojawiły się maski przeciwgazowe. Niepokój narastał.
Ludzie wymieniali informacje o jakichś niezwykłych znakach w świecie przyrody zwiastujących nieuchronną wojnę. Chłopi z okolicznych wiosek wykupywali masowo sól, naftę oraz zapałki prosto z hurtowni. Wtedy po raz pierwszy w swoim życiu widziałam długie kolejki furmanek oczekujących na towar.
Wszyscy, nie wiem z czyjej inicjatywy, suszyli chleb na suchary.
Ten powszechny niepokój nie przeszkodził w urządzeniu w naszym domu przyjęcia dla dzieci z okazji siódmej rocznicy urodzin naszej siostrzyczki. Siedząc na honorowym miejscu przy stole, w fotelu przystrojonym girlandą z dębowych liści, pełniła funkcję gospodyni balu. Cieszyła się obecnością zaprzyjaźnionych dzieci, przyjmowała życzenia, odbierała upominki. Brakowało tylko naszego brata, który nie mógł przybyć, gdyż wstrzymano urlopowanie podchorążych. Toteż na pamiątkowym zdjęciu zrobionym owego dnia pod drzewem owocowym jest nas tylko czworo.
Pierwszego września, wczesnym rankiem, już wiedzieliśmy, że Niemcy napadli na nasz kraj. W domu radio było włączone bez przerwy. Nauka w szkołach rozpoczęła się w terminie, ale od czasu do czasu ogłaszano alarm i wtedy wszystkie dzieci z nauczycielami opuszczały budynek, aby schronić się w rowach przeciwlotniczych. Ja biegłam zawsze do pierwszej klasy po siostrę, żebyśmy były razem na wszelki wypadek.
Naszego miasta nie bombardowano, ale samoloty nad nim przelatywały i to wystarczało, żeby budzić w nas trwogę. Przez radio słyszeliśmy komunikaty: „uwaga, uwaga, nadchodzi”, „ogłaszam alarm…”, „odwołuję alarm…”, „uwaga, uwaga, przeszedł!” Choć dotyczyło to Warszawy oraz innych polskich miast, znanych nam tylko z nazw lub mapy Polski, jednak bardzo bolało nas wszystkich, zwłaszcza, że wieści nie były najlepsze. Wiedzieliśmy, że jednostka brata udała się w nieznanym nam kierunku. Do Wołożyna zaczęli napływać uciekinierzy z terenów objętych działaniami wojennymi. Szukali oni, z powodzeniem, schronienia u swoich rodzin, krewnych, znajomych a nawet obcych.
NIEPROSZENI GOŚCIE
Poranny komunikat radiowy dnia 17 września 1939 r. informował, że Armia Czerwona przekroczyła granice Polski ruszając na zachód. Od granicy dzieliła nas odległość około 40 km. Wiadomo było, że wroga armia może dotrzeć tego samego dnia. Rodzice zaczęli chować jakieś dokumenty, palić papiery i fotografie w piecu kuchennym. Służąca zebrała swoje rzeczy i udała się do domu. Ojciec pożegnał się z nami i udał do koszar, sądząc, że może się przydać. Tam kazano mu wrócić do domu, zatrzymano bowiem tylko młodszych, zmotoryzowanych mężczyzn, którzy zresztą od razu wyjechali w wyznaczonych kierunkach. Później okazało się, że wielu z nich zostało ujętych przez najeźdźców. Ojciec zdążył do domu przed pojawieniem się pierwszych nieproszonych gości na naszej ulicy.
Około dziesiątej pojawił się pierwszy czołg a na jego masce leżał polski żołnierz. Widząc go, wyszliśmy do ogródka przed domem i wtedy żołnierz uniósł prawą rękę pokazując, że nie ma pasa. Ten jeden gest upewnił Rodziców w przekonaniu, że sąsiad wschodni wbił nóż w plecy naszemu państwu.
W milczeniu patrzyliśmy na czołgi, potem ciężarówki wiozące żołnierzy w szarych szynelach, w czapkach ze szpikulcem i czerwona gwiazdą, uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi czworograniastym bagnetami. Za nim szły oddziały pieszych, a na końcu pędzono tabuny, wychudzonych do granic możliwości, koni. Pierwszy raz w życiu widziałam tak wielu na raz Azjatów, którzy przerażali mnie swoimi nieruchomymi twarzami.
Nie wszyscy przyjęli wkroczenie Armii Czerwonej tak jak my. Wielu Żydów witało najeźdźców jak wyzwolicieli, podkreślając swoją radość przestawianiem zegarków na czas moskiewski. Niektórzy Białorusini obrzucali wkraczające wojska kwiatami, witając w nich przedstawicieli pierwszego na świecie państwa sprawiedliwości społecznej. Część miejscowej ludności zaczęła grabić budynki użyteczności publicznej oraz mieszkania nieobecnych właścicieli, a także sklepy i magazyny. Część młodzieży, należącej uprzednio do drużyn strzeleckich, zaciągnęła się pod czerwone sztandary. Włożywszy na rękawy czerwone opaski, neofici, często na własną rękę, zaczęli aresztować wytypowane przez siebie wytypowane przez siebie lub wskazane przez „życzliwych”, osoby narodowości polskiej. W Wołożynie nie było więzienia, tylko mały areszt śledczy, a że liczba aresztowanych była bardzo duża i wciąż rosła, zamieniono na więzienie część koszar, starostwo i budynek sądu. Żony i matki, znalazłszy miejsce więzienie członków swoich rodzin, wystawały godzinami w kolejkach, aby dostarczyć świeżą bieliznę oraz posiłki.
Naszego Ojca aresztowywano kilkakrotnie, ale zawsze zwalniano po kilku dniach, ku jego zdumieniu i naszej radości. Okazało się, że proboszcz ks. Antoni Udalski i nasz Ojciec zbierali plon wyświadczonego kiedyś dobra. Obydwaj bowiem, kierując się współczuciem, pomogli materialnie Żydówce z dzieckiem, kiedy jej mąż odbywał karę za działalność komunistyczną. Po wschodniej inwazji, człowiek ten zajął ważne miejsce w hierarchii władz NKWD i wielokrotnie, nie proszony, odpłacał dobrem za dobro. Nazywał się Chona Rogowin. On oraz ks. Udalski zostali później rozstrzelani przez Niemców.
Po kilku dniach stan euforii znajdujący ujście w dokonywaniu grabieży, obrzucanie kamieniami prowadzonych pod konwojem aresztowanych, likwidowaniu polskich napisów i szyldów oraz innych chuligańskich wyczynach, wygasł. Sklepy opustoszały. Zaczynały działać organa nowej władzy, ogłoszono rejestracje ludności. Przypominam sobie Ojca, który relacjonując przebieg rejestracji mówił, że zdaniem rejestrującego by on tego dnia pierwszym Polakiem. Ojciec wyrażał swoje zdumienie, bowiem wiedział, kto był rejestrowany tego dnia. Na dowodzie Ojca postawiono stempel unieważniający dokument. Nie wiem, czy wydawano jakieś dowody tożsamości. Pamiętam natomiast, że oboje Rodzice musieli podjąć pracę, Ojciec jako buchalter, a Matka jako urzędniczka w dziale finansowym. Oboje władali językiem rosyjskim w mowie i piśmie jako urodzeni pod zaborem rosyjskim, gdzie odebrali . średnie wykształcenie. Ojciec władał ponad to językiem niemieckim, a Matka niemieckim, francuskim i węgierskim (podczas pierwszej wojny światowej spędziła na Węgrzech 2,5 roku w Maros Vasarhely). Pracowali na wyznaczonych stanowiskach do dnia deportacji.
Zamiast dotychczas obowiązującego tygodnia kalendarzowego wprowadzono tzw. sześciodniówkę, co oznaczało, że dniami wolnymi od pracy były 6, 12, 18, 24 oraz 30 dzień miesiąca. Utrudniało to branie udziału w niedzielnych mszach. Wszystkie świątynie pozostawały na razie czynne.
Do szkoły zaczęłyśmy uczęszczać chyba w drugiej połowie października. Rodzice musieli składać podania o przyjęcie dzieci do szkoły. Wszystkich uczniów, oprócz pierwszoklasistów, cofnięto o rok, uzasadniając tę decyzję rzekomą różnicą nauczania w szkołach polskich i sowieckich.
Przyszedłszy w wyznaczony dzień do szkoły zastaliśmy zryte przez gąsienice czołgów boiska i całe podwórze. Wnętrze szkoły wymagało doprowadzenia do porządku, bowiem korytarze na obu kondygnacjach oraz klasy tonęły w podartych książkach z naszych klasowych biblioteczek, pociętych mapach i połamanych globusach oraz zniszczonych zupełnie pomocach naukowych. Nasze godła i portrety dostojników państwowych były potłuczone, wizerunkom powypalano oczy. Wśród śmieci leżały połamane krucyfiksy a w naszej klasie figurka Ukrzyżowanego została zbezczeszczona kupką ekskrementów. Wandale pozrywali głośniki radiowe (szkoła była zradiofonizowana) i część z nich powyrzucano do szkolnego ogródka. Całkowicie zdemolowano mieszkanie kierownika szkoły p. Wincentego Wiącka mieszczące się w budynku szkolnym. Wśród kwiatów znajdowaliśmy pudła zawierające artykuły żywnościowe ze spiżarni pp. Wiącków. Pana Wiącka aresztowano, z polskich nauczycieli pozostało zaledwie kilkoro władających językiem białoruskim lub rosyjskim. Reszta ciała pedagogicznego była nowa. Polscy nauczyciele zwracali się często do Polaków po polsku, żebyśmy mogli zrozumieć, o co chodzi. Było to źle widziane przez nowe kierownictwo. Mnie i siostrę pisania po rosyjsku nauczyli Rodzice w trybie przyspieszonym i dzięki im za to. Z rozumieniem języka mówionego miałyśmy trudności, a słyszałyśmy go w coraz większej liczbie miejsc, a szczególnie na ulicy. Niemal codziennie idąc do szkoły, widziałyśmy oddziały wojska, które maszerując śpiewały na całe gardło rosyjskie marsze np. Trzej czołgiści…, Śmiało w nogę towarzysze…, Broń mamy dobrą i szybkie nasze czołgi…
Nowy kierownik szkoły, Rosjanin, tłumaczył nam, że zgodnie ze stalinowską konstytucją, wolno nam chodzić do kościoła, ale nie wolno wznosić modłów przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Nawet my, dzieci, dostrzegałyśmy absurdalność takich wyjaśnień.
Dzieci nie sprawiały większych kłopotów nauczycielom w przeciwieństwie do młodzieży gimnazjalnej. Tam, pewnego dnia, po pojawieniu się na tablicy napisu „Jeszcze Polska nie zginęła”, aresztowano kilkoro czternasto- i piętnastolatków. Wśród nich, oprócz Polaków, byli, o ironio, Białorusinka Lusia oraz Żyd. Podobno postawiono ich przed sądem i skazano na kilka lat łagrów. Pewnego dnia wracając ze szkoły przez Rynek, widziałyśmy ciężarówkę, która tych skazanych wywożono na stację kolejową. Widząc naszą gromadkę, idącą z tornistrami, zaśpiewali oni nasz hymn, podnosząc ku górze skute ręce. Można by pomyśleć, że scena jak z „Dziadów” Mickiewicza, tylko inny środek transportu… i inne czasy.
To nie była jedyna scena, która utkwiła mi w pamięci. Przez nasze szkolne podwórko często prowadzono więźniów. Kiedyś prowadzono naszego inspektora szkolnego p. Stelmacha, a jego córka Jadzia, chodząca ze mną do jednej klasy, nie mogła podejść do Ojca. Kiedy indziej pędzono hr. Benedykta Tyszkiewicza z Wiałej. Kazano mu nieść ciężki worek z ziemniakami. Więzień szedł, z ciężarem wyraźnie ponad siły, starając się zachować z godnością i takie właśnie sprawiał wrażenie. Na widok więźniów przerywaliśmy zabawę i staliśmy milcząco. Niemal codziennie któreś z dzieci przynosiło wiadomość o wywiezieniu więźniów. Czasem podawano nazwiska i oczywiście proszono o dyskrecję. To dziwne, ale czuliśmy kiedy i przed kim trzeba trzymać język za zębami.
MIGAWKI Z NASZEGO ŻYCIA
Każdy mijający dzień niósł ze sobą niepokój o nieobecnego brata. Każde pukanie do drzwi mogło być zapowiedzią aresztowania Ojca. Każde spotkanie ze znajomymi było źródłem mniej lub bardziej prawdziwych wieści, przeważnie złych.
Zima zaczęła się wcześnie, była mroźna i śnieżna. Owej zimy wrócił z wojska do domu Edek Kosowski – kolega brata ze szkoły. Powiedział naszej Mamie, że brat zginął na wojnie. Można było sobie wyobrazić nastrój domowy po takiej wieści.
Rodzice postanowili przedostać się przez zieloną granicę do strefy okupowanej przez Niemców. Wiele osób uciekało w ten sposób od bolszewików. Czasami bywała to ucieczka z deszczu pod rynnę. Żaden okupant nie lubi okupowanych a zwłaszcza Polaków – niepokornych, buntowniczych a wobec wroga zdecydowanych i solidarnych. Mieliśmy uciekać w noc sylwestrową. Tymczasem wrócił ze Starobielska sierżant Kijowski – Ojciec mojej szkolnej koleżanki i przekazał wiadomość, że brat jest w obozie jeńców w Starobielsku. P. Kijowski mówił, że szeregowi i podoficerowie zostali zwolnieni, a oficerowie i podchorążowie zatrzymani. Ta niepewna radość wkrótce znalazła potwierdzenie w kartce z obozu, napisanej własnoręcznie przez brata. To zdecydowało o rezygnacji z ucieczki. Podstawą decyzji było rozumowanie, że będąc na miejscu łatwiej będzie utrzymać kontakt z bratem a może nawet uda mu się pomóc. Otrzymana karta była najlepszym prezentem gwiazdkowym dla całej naszej czwórki, której towarzyszyło uczucie ciągłej obecności tego, który jako pierwszy zetknął się z wrogiem.
Ostatnia gwiazdka w domu była niby taka sama jak zwykle, a jednak inna. Choinka była wysoka jak zawsze, pięknie udekorowana, pod nią leżały upominki dla każdego. A było nas dużo, bo oprócz naszej czwórki było troje uciekinierów z poznańskiego oraz młoda mężatka spodziewająca się dziecka p. Janina Zdasieniowa. Jej mąż, p. Zygmunt Zdasień, odjechał na motocyklu dnia 17.09.1939 r. do koszar, prosząc przedtem naszych Rodziców o opiekę nad nią podczas naszej nieobecności. Nie było mu dane powrócić do żony i syna Zbigniewa, który go zna tylko ze zdjęć i matczynych opowiadań.
Kiedy zapalono świeczki na choince i zaczęto śpiewać kolędy, ciepły nastrój uległ zakłóceniu przez bardzo energiczne stukanie do frontowych drzwi. Zdrętwiali oczekiwaliśmy najgorszego. Z ulgą zobaczyliśmy wprowadzanych przez Matkę dwóch sowieckich oficerów, mieszkających naprzeciwko, w pokoju zarekwirowanym w mieszkaniu p. Janiny Zdasień. Oficerowie tłumaczyli swoje najście tym, że płonące na choince świeczki wzięli za pożar, chcieli pomóc go gasić. Podkreślali, że u nich powszechnie używa się tylko lampek elektrycznych, a choinkę ubiera się na Nowy Rok. Zostali poinformowani o naszym święcie i dowiedzieli się, że tego dnia przyjmuje się każdego pukającego do drzwi. Zostali poczęstowani wszystkimi potrawami. Ich sposób zachowania się przy stole był bardzo daleki od naszego, a głośne picie herbaty prowokowało siostrę i mnie do śmiechu.
Obydwaj oficerowie – Sidorow – lejtnant i Szyrokow – politruk byli nieco speszeni, zażenowani i pytali się dlaczego Polacy nie pałają do nich oczekiwaną sympatią. Rodzice usiłowali wytłumaczyć im przyczyny naszej rezerwy. Nie wiem jak skuteczne było to wyjaśnianie, ale pamiętam, że po wybuchu wojny sowiecko-fińskiej obaj oficerowie przyszli się pożegnać. Nie żegnał się z nami pułkownik Ławrowski zajmujący drugą połowę domu. Był demonstracyjnie arogancki w stosunku do Polaków, chociaż przyznawał się do polskich przodków.
Wydaje mi się, że od Nowego Roku polskie pieniądze straciły ważność, pogłębiły się trudności zaopatrzeniowe, niechętnie przyjmowano ruble za świadczone usługi, żądając raczej opłaty w naturze.
Nieomal codziennie wywożono więźniów, niektórym udawało się przekazać wiadomości o sobie rodzinom. Pod koniec stycznia 1940 r. zaczęły krążyć wieści o przygotowywanych deportacjach. Na początku lutego chłopom, posiadającym zaprzęgi konne, kazano stawić się z saniami wymoszczonymi sianem lub słomą, w określonych miejscach zbiórki. Nie mówiono im co lub kogo i dokąd będą wieźli. Dziewiątego lutego zaprzęgi znikły, a za kilka dni okazało się, że dokonano pierwszej wywózki, głównie rodzin osadników wojskowych, pracowników leśnych, gajowych, sołtysów i wójtów narodowości polskiej. Odwożono ich na stację kolejową Wołożyn, a stamtąd wagonami towarowymi na wschód. Pierwszy transport ruszył w nieznane 10 lutego 1940 r. Najbliższe dni dostarczyły informacji o tym kogo wywieziono. Z naszych znajomych wywieziono rodzinę Kokoszków z Wiszniewa, trafili aż w okolice Irkucka. Wieść gminna niosła, że to nie koniec wywózek. Matka napełniła trwałymi artykułami spożywczymi duży harcerski plecak brata. Znalazły się w nim suche wędliny, cukier, miód, smalec, konserwy, suchary i inne. Matka powiedziała nam, że mamy pamiętać zabrać plecak w razie deportacji. Okazała się, jak zawsze, bardzo przezorna, przewidująca i trzeźwo myśląca.
Nadeszła Wielkanoc poprzedzona dziwnym zjawiskiem. Późnym wieczorem w Wielką Sobotę niebo przybrało barwę purpurową aż śnieg wydawał się czerwony. Ludzie mówili, że jest to zwiastun wielkiej wojny, która wkrótce nadejdzie. W Wielką Niedzielę świąteczne śniadanie zostało przerwane wtargnięciem dwóch uzbrojonych przedstawicieli władzy, którzy zabrali wszystkich dorosłych prowadząc ich do lokalu wyborczego. Kogo, czy co wybierano – nie wiem. Pamiętam nasze przerażenie trwające aż do powrotu Rodziców i gości. Na ich widok odetchnęłyśmy z ulgą, poczułyśmy się znów bezpieczne. Wszystko wydawało się łatwiejsze do zniesienia w obecności Rodziców, bowiem ich zasługą była miła, ciepła domowa atmosfera.
Kwiecień był zimny. Leżał śnieg, ciągle jeżdżono saniami. Dni stawały się dłuższe, wkrótce miała nadejść wiosna, ale my już jej tam nie spotkaliśmy. Znów zaczęły się gromadzić zaprzęgi konne. Niepokój narastał z każdym dniem. Tym razem dwa zaprzęgi były przeznaczone dla naszej rodziny, ale jeszcze o tym nie wiedzieliśmy, chociaż przeczuwaliśmy, że nas wyprawa nie ominie.
ROZSTANIE Z DOMEM
Jak wspominałam wcześniej, nowa administracja wprowadziła tzw. sześciodniówkę, dlatego piątek 12.04 był wolnym od pracy. Matka sama robiła pranie, ponieważ wynajęcie praczki, jak praktykowano wcześniej, było nierealne za żadne pieniądze. Ojciec przynosił wodę ze studni. Późnym wieczorem Rodzice rozwiesili bieliznę na strychu, a potem przynieśli ze spiżarni trochę wędlin i worek sucharów z chleba. Przeczucie? Nie wiedzieliśmy, że wspólna jak zwykle kolacja jest ostatnim naszym posiłkiem w domu.
Około trzeciej w nocy obudziło nas łomotanie w drzwi od kuchennego wejścia. Jak zwykle w takich sytuacjach to Matka poszła otworzyć drzwi, a ja, zbudziwszy siostrę tłumaczyłam jej, że musimy się ubierać, bo przyszli aby nas zabrać z domu i wywieźć gdzieś daleko. Nie myliłam się! Po chwili zobaczyłyśmy wchodzących za Matką kilku uzbrojonych mężczyzn w mundurach. Widocznie najważniejszy z nich kazał Ojcu usiąść w fotelu. Postawił przy nim młodego funkcjonariusza, który stał cały czas z bagnetem karabinu skierowanym w pierś Ojca. Oficer rozłożył na stole w jadalni swoje papiery i odczytał, że „decyzją rady delegatów ludu pracującego”, postanowiono nas, jako społecznie wrogi element, wysiedlić w głąb Związku Sowieckiego, nadając nam status „specpieresilencow”. Po czym, poprosiwszy o pozwolenie na przeprowadzenie rewizji, zaczął poszukiwanie „broni, złota oraz polskich oficerów”. Oficerów polskich w domu nie było, broni myśliwskiej zakopanej w drwalce nie znalazł, a złota znalazł niewiele, bowiem kosztowności i plany majątku Wola Ostrowiecka koło Lubomla już wcześniej zostały zakopane poza domem. Rewizja zajęła dość dużo czasu, a po jej zakończeniu dano matce 30 minut na spakowanie rzeczy. Matka zdołała spakować w toboły, utworzone z kap łóżkowych, sporo pościeli, zapakować kosz i kufer, kilka walizek, zdjąć kilka kilimów ze ścian. Ja ubrałam siostrę w kilka kompletów bielizny i ciepłe ubranie. Podobnie ubrałam się sama, a potem, ukrywszy się za bujakiem zajętym przez jednego z funkcjonariuszy, wzięłam kilka książek i włożyłam je w swoje rajtuzy. Były to trzy tomy z dziesięciotomowego wydania dzieł Mickiewicza, tzn. „Pan Tadeusz”, „Dziady”, „Wiersze”, „Poezje” Adama Asnyka, „Książę i żebrak” Marka Twaine’a oraz „Ania z Zielonego Wzgórza” L.M. Montgomery. Do dzisiaj nie wiem, jakim cudem udało mi się tyle książek wepchnąć do rajtuzów i nie dziwię się, że wydawałam się niezwykle ciężka mężczyźnie wsadzającemu mnie do nasze „kibitki”. Przed opuszczeniem domu, uklęknąwszy w sypialni przed obrazem Najświętszego Serca Jezusa, odmówiliśmy wspólnie „Pod Twoją Obronę”, po czym, ponaglani przez konwojentów, wyszliśmy z domu. Wychodząc widziałam jakiego mężczyznę zdejmującego firanki, kobietę wynoszącą porcelanę. Podłoga w kuchni była zasypana mąką niby śniegiem, dlaczego?
Przed domem stali ludzie, którzy chcieli nas pożegnać. wśród nich była p. Janina Zdasień, której na szczęście nie wywieziono, a która w niedługim czasie przeniosła się do rodziny męża do Nowojelni koło Nowogródka. Kiedy ruszaliśmy w drogę, było już jasno. Jadąc, mijaliśmy przechodniów, ze współczuciem żegnających nas skinieniem głowy. Po drodze dosadzono do nas p. Aleksandrę Liminowiczową z siedmioletnim synem Zbyszkiem. Była to żona nauczyciela gimnazjum przebywającego już w więzieniu. Do stacji kolejowej konwojowali nas bracia Chona i Rufka Rogowinowie. Zachowywali się przyzwoicie. Chona zaproponował Ojcu wstąpienie od tyłu do sklepu, aby kupić żywność. Nasze zapasy zwiększyły się o głowę szwajcarskiego sera i cukier rąbany z głowy. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze jakie to dla nas ważne. Droga wiodła przez Honczary, Piślewicę i Zabrzezie. Zaprzęgów było coraz więcej. Na torach kolejowych stały pociągi wagonów towarowych i kręciło się wielu uzbrojonych żołnierzy. Nas wprowadzono do poczekalni, gdzie było mnóstwo ludzi. Pamiętam czyjś głos: „I państwo Bujalscy tutaj?” Byliśmy upychani jak sardynki w puszce. Zrobiło się bardzo duszno, ale bezskutecznie domagano się otworzenia okien lub drzwi. Nikt nie słyszał, lub nie słuchał, wołania o powietrze.
Po pewnym czasie zaczęto wywoływać i wyprowadzać rodziny w kierunku pociągów, oczywiście pod konwojem. Kiedy nadeszła nasza kolej sprawdzono tożsamość przed wyjściem z poczekalni i ponownie przy załadunku do wagonów. Zdawało mi się, że wywoływano nas mówiąc: ojciec – Bazyli itd. matka, siostry. Pytałam potem Rodziców, czy tak było. Nie słyszeli, bądź nie pamiętali… Po sprawdzeniu personaliów odsunięto nieco drzwi i wrzucono nas kolejno do wagonu razem z częścią rzeczy. Po zasunięciu drzwi zapanowała ciemność i słychać było szloch i bezładne głosy kobiece i dziecinne.
I wtedy Ojciec przemówił do obecnych tłumacząc, że na pewno czeka nas daleka droga i musimy się jakoś zorganizować, po czym poprosił obecnych o przedstawienie siebie i rodzin. Okazało się, że w wagonie jest czterech mężczyzn, w tym jeden sędziwy starzec. Resztę stanowiły kobiety i dzieci w różnym wieku. Na szczęście okazało się, że ktoś miał przy sobie latarkę elektryczną, ktoś inny świece. Takie mizerniutkie oświetlenie pomogło stwierdzić, że wagon ma w każdym końcu dwie kondygnacje półek o głębokości około 2 m, że są cztery okna uzbrojone w dwa grube pręty metalowe i zasłonięte klapami, że nie ma żadnego piecyka ani otworu w podłodze. Ku zadowoleniu obecnych okazało się, że są 3 czy 4 nocniki. Jeden z mężczyzn miał ze sobą siekierę. To umożliwiło otworzenie klap okiennych, ale wywołało awanturę konwojentów. Komendant eszelonu wpadłszy do wagonu krzyczał i pytał, kto odważył się otworzyć okna. Usłyszawszy, że to Ojciec, zaczął wygrażać pistoletem i straszyć, że go zabije. Uspokoił się usłyszawszy stwierdzenie Ojca, że nie może pozwolić, aby dzieci podusiły się bez powietrza. Ta awantura kosztowała wiele nerwów nas wszystkich, ale okna zostały otwarte. Dzięki temu nie tylko było mniej duszno, ale też jaśniej, a ponad to można było wylewać przez okna zawartość nocników… Dzieci zostały umieszczone na górnych półkach, dorośli i młodzież na dolnych. Wyciągnięto pościel, rozłożono ją na półkach, poukładano bagaże na środku wagonu, wydzielono miejsce dla załatwiania potrzeb fizjologicznych, rozlokowano wszystkich „pasażerów” w liczbie około 40 osób. Nam z siostra przypadło miejsce na górnej półce razem ze Zbyszkiem Liminowiczem, naszymi matkami oraz p. Onoszkową z dwoma pasierbami chyba 11 letnim Januszkiem i starszym od niego Stasiem oraz jednym ze świeżo narodzonych bliźniąt. Sytuacja tej kobiety była najtrudniejsza.
Pamiętam z nazwiska p. Biedermann z Basią w wieku lat kilku i ledwo chodzącą Marlenką, Czteroosobową rodzinę Kułaków z dwoma mężczyznami, p. Rappaport z dziećmi i starym ojcem. Nazwisk pozostałych osób nie pamiętam. W naszym wagonie były rodziny oficerskie, urzędnicze, nauczycielskie a także rodziny policjantów, rodzina właściciela tartaków, farmaceutka – kuzynka właściciela apteki, chłop z podmiejskiej wsi z rodziną, uznany za kułaka, rodziny rzemieślników. Skład narodowościowy odzwierciedlał układ charakterystyczny dla Kresów Wschodnich, byli Polacy, Białorusini, Rosjanka i Żydzi.
Głośna awantura, wywołana samowolnym otworzeniem klap okiennych stała się hasłem i zachętą dla pozostałych wagonów. Wkrótce większość okien była otwarta. Ucieczka przez okno była niemożliwa, bo każde miało dwa poprzeczne pręty nie mówiąc o tym, że pod każdym oknem stał żołnierz w spiczastej czapce z gwiazdą, uzbrojony w karabin z bagnetem. Napełnianie wagonów i dowożenie zesłańców trwało ponad dobę przed wyruszeniem wagonów na wschód.
Szczególnie zapadł mi w pamięci pierwszy postój na stacji Połoczany. Miejscowe kobiety przyniosły gorące mleko i jajka oraz chleb dla dzieci. Narażały się przekupując konwojentów. Nie brały zapłaty w żadnej formie. Do dzisiaj brzmią mi w uszach słowa skierowane do Matki: „Paniczka, gdyby nas wieźli, to wy byście też nam pomagali. Niech Bóg ma was w opiece, bo wiozą was niewiadomo dokąd.” Nie wiem, czy żyje któraś z owych kobiet o wielkich sercach i niemałej odwadze. Kobiet zupełnie obcych, a przecież bliskich i zachowanych w pamięci. Takie dożywianie trwało aż do stacji Parafianowo w pobliżu dawnej granicy naszego państwa, czyli na terenach polskich Kresów Wschodnich. Jechaliśmy przez Mołodeczno, Wilejkę, Królewszczyznę. Tam wagonami przechodziliśmy do wagonów szerokotorowych. Na stacjach wyrzucaliśmy liściki do rodzin. Ludzie niektórzy podnosili je i wrzucali do skrzynek pocztowych. Dzięki im za to!
Pierwszą stacją na ziemi sowieckiej był Połock. Dalsza droga wiodła przez Witebsk, Smoleńsk, Tułę, Penzę, Syzrań, Kujbyszew, Ufę, Czelabińsk, Pietropawłowsk, Omsk do Pawłodaru.
Od Połocka zaczęto wydawać nam po pół kg chleba dziennie na osobę i po cztery wiadra wrzątku na wagon. Na wybranych stacjach wywoływano po dwie osoby z każdego wagonu po chleb i po dwie osoby z wiadrami po wrzątek. Wywoływanie zdarzało się o różnej porze, czasami nawet nocą. Przynoszenie chleba i wrzątku odbywało się pod konwojem żołnierzy z bronią gotową do strzału. Za każdym razem witaliśmy naszych „delegatów” z ulgą, że już są z nami. W drodze okazało się, jak rozsądne było przygotowanie plecaka z żywnością! Brakowało nam wody, dlatego pomoc kobiet przynoszących wodę i mleko oraz gorącą herbatę była nieoceniona, ale skończyła się, gdy wjechaliśmy na terytorium ZSRR.
Zupę pt. rosolnik no nam po raz pierwszy w Czelabińsku. Zupa ta to była woda z kawałkami kiszonego ogórka i kapusty, raczej niejadalna!
Podobno po drodze udało się komuś uciec z transportu. Słyszeliśmy strzelaninę, mieliśmy długi postój na pustkowiu. Żywiliśmy nadzieję, że strzelanina nie dosięgła uciekiniera, jeżeli taki w ogóle był.
Dopiero za Smoleńskiem od czasu do czasu zatrzymywano pociąg na otwartej przestrzeni i kazano wszystkim wychodzić z wagonów w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych. Wszyscy musieli kucać tuż obok wagonów, aby pod obserwacją zwróconych twarzą ku nam konwojentów, zrobić co trzeba. Było to szczególnie krępujące dla młodych dziewcząt i kobiet. Konwojenci, proszeni o odwrócenie się, oburzali się mówiąc: „Eto niczewo, my priwykli”. Odczucia transportowanych nie miały dla nich znaczenia. Na dany sygnał wszyscy musieli wracać do wagonów, zasuwano drzwi, zakładano na nie plomby i ruszaliśmy dalej w nieznane.
Po drodze kilka osób zmarło, wynoszono zwłoki z wagonu i gdzieś tam chowano. Z naszego wagonu wysadzono p. Onoszkową z niemowlęciem i umieszczono w szpitalu. Matka była bardzo chora, miała owrzodzenie obu piersi a niemowlę ledwo żyło. Ją zabrano, a obaj pasierbowie jechali do miejsca przeznaczenia razem z nami wszystkimi. (Pani Onoszkowa przyjechała potem do Bajanaułu, gdzie pasierbowie byli w domu dziecka, ale udało się ich stamtąd wydostać dopiero, kiedy z więzienia wrócił ich ojciec. Ona nie mogła ich wydostać, bo jej imię nie zgadzało się z imieniem ich matki! Z głupotą nie można wygrać, a urzędnicy mądrością nie grzeszyli!)
Na terenach sowieckich nikt nas nie wspierał jedzeniem. Wręcz przeciwnie, to tamtejsi prosili nas o chleb. Pamiętam stacyjkę Biełaja (nie udało mi się jej znaleźć na mapach), gdzie chłopiec, może 12-letni, ubrany w czapkę-uszankę, brązowy kusy paltocik i w różowy perkalowy szalik, pytał czy nie znaleźlibyśmy kawałka chleba dla niego. Oczywiście, znaleźliśmy. Widok chleba wywołał uśmiech na twarzy dziecka, które wyjaśniało, że brak chleba spowodowany jest przednówkiem. Chłopak cieszył się, że zaniesie chleb swojemu dziadkowi.
Ciekawe, że w pamięci człowieka zostają takie nic nie znaczące, pozornie, obrazki i nie dają się usunąć z pamięci. Pewnego dnia podczas postoju na jakiejś stacji, widzieliśmy ludzi ubranych odświętnie i pokazujących ukradkiem kraszanki. To była prawosławna Wielkanoc
WRAŻENIA Z PODRÓŻY
Wydawało się, że nasza podróż nie ma końca. Stawała
się coraz bardziej uciążliwa. Pomimo otwartych okien w wagonach panował nieopisany smród. Wszyscy byliśmy brudni, przecież od wyjazdu nie myliśmy się. Zaczęła się wszawica, swędzenie skóry w dzień i w nocy.
Nas ratowały od upadku na duchu książki, które przyniosłam w rajtuzach. Siostrzyczka dopytywała się, czy po przyjeździe do miejsca przeznaczenia Tatuś kupi jej torebkę, po przecież swoje zostawiła w domu.
Dorośli zadawali sobie pytania o to, dokąd nas zawiozą i co będą tam robili. Niektóre kobiety łudziły się, że spotkają mężów u kresu drogi. Ojciec, patrząc czasem przez okno, zadawał sobie pytanie, czy to tą samą drogą wieziono kiedyś jego dziada, a potem ojca.
Zatrzymując się na różnych stacjach widzieliśmy wiele, takich jak nasz, pociągów. Krzycząc wymienialiśmy się informacjami o miejscach startu. Były to pociągi z różnych miast od północy do południa polskich Kresów Wschodnich. Jechały pociągi z Tarnopola, Stanisławowa, Lwowa, Łucka, Brześcia, Baranowicz, Mołodeczna, Postaw i wielu innych miast. Wiozły, wyrwanych ze swoich gniazd tego samego dnia 13 kwietnia 1940 r., byłych obywateli polskich: Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Rosjan, Karaimów, Tatarów, Czechów, rodziny inteligenckie, rodziny właścicieli ziemskich, właścicieli zakładów przemysłowych, policjantów, wojskowych, urzędników państwowych i samorządowych, rodziny kupieckie, nauczycielskie, rzemieślnicze i chłopskie, bo należało je wyniszczyć, aby nie zagrażały potędze ZSRR.
Wydaje mi się, że podczas postojów na stacjach musiano przeformowywać pociągi, bo kiedy dotarliśmy do ostatniej stacji kolejowej, okazało się, że są wśród nas ludzie z różnych stron.
Podczas podróży rozrywką dla dzieci było patrzenie przez okna. Zostały w mojej pamięci równinne tereny rosyjskie, rozlana pod Kujbyszewem Wołga i piękne, zalesione, stare geologicznie, góry Uralu o urozmaiconej rzeźbie. Zapamiętałam miasto Ufę nad rzeką Białą, po której pływały żaglówki. Drewniane domki były jak przylepione do zbocza widocznej ze stacji góry. Szlak kolejowy przebiegał w pobliżu słupa oddzielające Europę od Azji.
Za Uralem krajobraz zmienił się. Jechaliśmy przez wielką Nizinę Zachodnio Syberyjską, urozmaiconą z rzadka oczkami małych jeziorek otoczonych karłowatymi brzezinami. Krajobraz był monotonny, stacje kolejowe rzadkie a my wszyscy coraz bardziej umęczeni. Pewnego dnia okazało się, że jesteśmy w Omsku. Staliśmy tam bardzo długo, sprawdzano nas wg imiennych list, pojawili się nowi konwojenci, pociąg wielokrotnie przetaczano, aż wreszcie ruszyliśmy, by wkrótce zobaczyć bezkresny kazachski step. Na nielicznych postojach widywaliśmy Kazaszki w ludowych strojach, o szerokich twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi, usiłowały kupić prasowaną herbatę oferując w zamian mydło do prania w kolorze jesiennego błota. Niestety, ku ich rozczarowaniu, nie mieliśmy herbaty na wymianę. Czasem w oddali widzieliśmy stojące jurty oraz pasące się krowy, barany i wielbłądy.
Wreszcie, chyba 1 lub 2 maja pociąg dojechał do stacji Pawłodar, kończącej wówczas linię kolejową.
JEDZIEMY DALEJ
Blisko dobę siedzieliśmy w wagonach, zanim zaczęto nas, wprost z wagonów, przeładowywać wraz z bagażem, na podstawiane tyłem do samych drzwi ciężarówki. Dowieziono nas na duży, ogrodzony i obstawiony przez żołnierzy plac. Tam nas wyładowywano i polecono skupienie się we wskazanych miejscach w narzuconym porządku. Z lotu ptaka musiało to wyglądać jak ustawione rzędami kopy. Dzieci, wśród których byłyśmy obie z siostrą, spędziły noc w jakiejś ogromnej hali stojącej na obrzeżu placu. Dorośli mieli swoją sypialnię pod ugwieżdżonym niebem.
Nasza kopka składała się z naszej czwórki, pani Liminowiczowej ze Zbyszkiem, pani Kubiczowej z dorosłym synem Bogdanem oraz samotnej pani Janiny Staszewiczowej. W ten sposób na sześć osób dorosłych przypadało tylko troje dzieci w wieku od 5 do 12 lat. Nie można wykluczyć, że ta proporcja sprawiła, że nie skierowano nas do kołchozu. Do kołchozu kierowano grupy wielodzietne. Selekcji dokonywali umundurowani funkcjonariusze NKWD w towarzystwie kilku cywili. Przechodząc od grupy do grupy wydawali ustną decyzję „na proizwodstwo’ albo „w kołchoz” czyli do przemysłu lub rolnictwa. Nikt nie wiedział, co to oznaczało w praktyce. Po czymś takim, przypominającym targ niewolników z „Chaty Wuja Toma” zaczął się ruch.
Podjeżdżały na plac zaprzęgi konne, wielbłądzie oraz wozy ciężarowe. Zabierano ludzi i rozwożono w nieznanym kierunku. Nas załadowano na ciężarówkę i po przeprawie promem przez Irtysz pozostawiono na lewym, nizinnym brzegu tej ogromnej, wspaniałej, syberyjskiej rzeki, która zachwyciła nas swoim ogromem i surowym pięknem. Po zakończeniu przeprawy na lewym brzegu powstało obozowisko liczące około 1200 osób, pozostawionych pod gołym niebem swojemu losowi ale pod opiekuńczym okiem uzbrojonych żołnierzy. W pobliżu rosły krzaki karłowatych odmian wierzby. Próbowano rozpalać ogniska bez większego powodzenia. Przerzuciwszy wszystkich przez rzekę, rozpoczęto rozwożenie ludzi w nieznane. Trzeba było się spieszyć, bowiem o tej porze roku Irtysz przybierał, zalewając nizinny brzeg na wiele kilometrów w głąb.
Dla nas Irtysz nie miał zamiaru robić wyjątku. Tam wtedy zmarła samotna staruszka (nazwiska nie pamiętam). Pochowano ją w płytkim, wykopywanym czym się dało, grobie, przymocowawszy uprzednio zwłoki do materaca. Podnoszący się poziom wody sprawił, że mogiła została rozmyta i prąd zabrał staruszkę i poniósł ją z biegiem rzeki, nie wiadomo jak daleko… Woda wypełniała najpierw prostopadłe do brzegu wgłębienie, a my wszyscy wciąż przenosiliśmy nasze rzeczy uciekając przed wodą. Ludzie i środki transportu jak gdyby ścigali się z coraz groźniejszą rzeką i wygrali!
Kierowca wiozącej nas ciężarówki zasypiał ze zmęczenia za kierownica i woził nas długo po stepie w kółko. Zorientowaliśmy się, że tak jest, kiedy po raz któryś z kolei przejeżdżaliśmy koło wiatraka. Kierowca na walenie w dach szoferki długo nie reagował, aż wreszcie wyjrzał, żeby nas objechać soczystym językiem. I wtedy wyjaśniło się, że nie może opanować senności. Po zastanowieniu się, kazał Ojcu usiąść koło siebie i nie pozwolić mu zasnąć, zmuszając do rozmowy.
Droga wiodąca przez tzw. Głodowy Step rozległy, jak okiem sięgnąć, leciutko pofałdowany, budzący strach, zawiodła nas do punktu etapowego o nazwie Tortkuduk. Tam spaliśmy pod gołym niebem na naszych bagażach. Byli też liczni towarzysze naszej niedoli czekający, podobnie jak my, na dalszą podróż. Następnego dnia rozwożono nas gdzieś dalej. Nas wsadzono na ciężarówkę. Siedzieliśmy na stercie bagaży i jechaliśmy przez wciąż tak samo przerażający step. Nigdzie ani jednego drzewka, ani krzewu, pustka przecięta wijącą się drogą. Żadnych drogowskazów. Mijaliśmy punkt etapowy Żaman Tuz tzn. niedobra sól. Nazwa pochodziła od wielkiego jeziora, którego brzegi były pokryte lśniącą w słońcu warstwą gorzkiej soli. Jechaliśmy bez postoju.
Raz jednak musieliśmy zatrzymać się, żeby pozbierać matkę p. Sałackiej, a babcię Krysi i Jurka. Babcia jechała siedząc na materacu. W pewnym momencie zobaczyliśmy lecącą, razem z materacem, przerażoną pasażerkę, która wylądowała na ziemi w całości. My, dzieci, nie mogłyśmy powstrzymać się od śmiechu widząc babcię unoszącą się w powietrzu. Nasza wesołość udzieliła się dorosłym z bohaterką wydarzenia włącznie. Nawet kierowca nie klął. Na szczęście babcia Jurka i Krysi nie była pozbawiona poczucia humoru.
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej w miejscowości Maikain-Zołoto. Tam wymieniliśmy kilka zdań z grupą Polaków z pierwszego transportu. Przerazili się naszym widokiem, gdyż ich nadzieje na szybki powrót do domu okazały się całkowicie nierealne, co potwierdzała nasza obecność.
Przed nami było jeszcze około 21 km do miejsca zwanego CES czyli Centralnaja Elektryczeskaja Stancja, której jeszcze nie było, to zesłańcy mieli ja tam wybudować. Minęliśmy osadę Syrbułak, potem w pewnym oddaleniu od drogi ujrzeliśmy tzw. cegielnię nr 4 i wreszcie zza fałdy terenu zaczęła się wyłaniać czerwona flaga na wysokim maszcie, potem trzy namioty, szkielety trzech drewnianych budynków mieszkalnych oraz jakiś długi barak z dykty a poza tym sterty sklejki, okienek i drzwi oraz mnóstwo zesłańców z naszego transportu. Tu mieliśmy żyć, pracować i mieszkać niewiadomo ja długo. A wokół tylko step i step… jak w piosence. I co dalej?
PIERWSZE LATO NA KAZACHSKIEJ ZIEMI
Pierwszą noc spędziliśmy pod równią pochyłą, służącą do wnoszenia materiałów budowlanych przy wznoszeniu domu. Już rankiem spędzono dorosłych pod wymalowaną na czerwono trybunę i poinformowano o obowiązkach, prawach(?) i zakazach. Poruszanie się było dopuszczalne w promieniu 5 km czyli na obszarze, w którym leżała cegielnia nr 4, prompłoszczadka czyli plac budowy elektrowni i dwa czy trzy budynki mieszkalne. Wszyscy dorośli mieli codziennie stawiać się do pracy w miejscu wyznaczonych przez tabelową lub kierownika robót (proraba). Za dorosłego uważano każdego od lat 14. Zadaniem głównym zesłańców było wybudowanie elektrowni w odległości ok. 750 m na wschód od centrali. Wyjaśniono, że w jednym namiocie znajduje się punkt sanitarny, w drugim strażnicy, a w trzecim „naczalstwo”.
W pierwszym rzędzie zaczęto stawiać baraki mieszkalne. Najpierw wykonywano roboty ziemne polegające na wykopaniu dołów na słupy nośne, co było niełatwe, bo grunt twardy, kamienisty i musiano używać kilofów i oskardów. Do pionowo ustawionych słupów przybijano listwy, a do nich mocowano arkusze sklejki, okienka i drzwi. Baraki o wymiarach ok. 20×6 m miały ślepe ściany szczytowe. W jednej długiej ścianie lokowano okna a w przeciwległej ścianie dwoje drzwi. Dach wykonywano przez naciągnięcie płótna, niestety, doskonale przemakalnego. W każdym baraku lokowano około 100 osób. Prycze wzdłuż ścian budowali mieszkańcy z kradzionej sklejki i kradzionych ze składowisk palików. Nie dać się złapać z łupem to była sztuka, ale po wniesieniu go do baraku było się już bezpiecznym. Prycza o szerokości jednego arkusza przypadała na 2-3 osoby. Szybko prawie wszyscy mieli prycze, a przynajmniej arkusz sklejki, na którym rozkładano swoje barłogi.
Po pierwszej ulewie okazało się, że dach przed opadami nie chroni. Dlatego ponaciągano nad legowiskami prześcieradła, aby woda mogła spływać z dachu na prześcieradło i po nim na ziemię.
Przed każdym barakiem w przepisowej odległości wykopywano dół o wymiarach 5x3x1,5 m. Tam mieściła się barakowa kuchnia, tzn. rzędy równolegle ustawionych cegiełek, na których stawiano garnki lub patelnie, a pod spodem spalano drzazgi przynoszone przez dzieli z placów budowy. Dół chronił ogień ale głównym jego zadaniem było chronienie stepu przed zaprószeniem ognia
Dość szybko wszyscy zostali ulokowani w barakach. Było ich kilkanaście. Dwa baraki przeznaczono na stołówkę i sklepik. Wybudowano też 2 budki z pieczywem, barak dla strażników oraz otwarty zbiornik na wodę pitną, którą dowożono beczkowozami z odległości ok. 14 km.
Przed nami była zima. Pod wpływem indywidualnych perswazyjnych rozmów kilkanaście rodzin podjęło budowanie lepianek dla siebie. Pozostałym trzeba było dać lokum. Zaczęto stawianie domów mieszkalnych oraz domów na stołówkę, sklepik, pocztę szkołę (tylko 4-klasową), biura oraz dla nadzoru i kierownictwa z rodzinami i wreszcie dla zesłańców. Prawie wszystkie prace związane z budownictwem wykonywano na miejscu. Budynki stawiano z surowej cegły zwanej samanem. Saman wykonywano na miejscu. W wybranym miejscu kopano krąg ziemi, który polewano wodą, wzbogacano suchymi trawami i łajnem, poczym po udeptaniu i wymieszaniu przez konia, poruszającego się wkoło w kieracie (czasem wymieszaniu ludzkimi nogami), formowano saman, używając do tego krat z desek. Po wysuszeniu taka „cegiełka” ważyła 8 kg.
Inne czynności wykonywane na miejscu to: obciosywanie pni drzewnych, obróbka drewna na elementy konstrukcji dachowych, wykonywanie tzw. „dranki”, czyli listewek na kratkę podkładową pod tynki, murowanie ścian, kładzenie tynków, malowanie itd.
Wiele kobiet wykonywało prace ziemne takie jak: wykonywanie wykopów pod budynki, kopanie prawie dwumetrowej głębokości rowów do ułożenia rurociągu wodnego ze źródle odległego o kilka kilometrów. Wszyscy kopacze chodzili na miejsce pracy piechotą, niosąc na ramionach narzędzia pracy w obie strony.
Część kobiet wyznaczono na poganiaczy koni chodzących w kieracie, inne zostały mianowane woziwodami, a jeszcze inne stworzyły brygady ładowaczy ciężarówek wysyłanych po kamień budowlany pochodzący z rozbiórki meczetu.
To tylko niektóre z robót wykonywanych przez zesłańców. Nielicznym mężczyznom powierzano organizowanie pracy kobiet, młodzieży i starców. A ci robotnicy nie mieli odpowiedniej odzieży i tylko niektórym zdarzyło cię w przeszłości trzymać w ręce łopatę, młotek, siekierą, a tym bardziej oskard czy kilof. Przy takich kwalifikacjach rzeczą powszechna było nie wykonywanie norm i otrzymywanie mniej niż głodowych wynagrodzeń za pracę. Mimo wymuszania zwiększonej wydajności pracy, stało się oczywiste, że wybudowanych domów będzie za mało dla wszystkich. Dlatego wybudowano 3 (a może 4?) ogromne półziemianki. Każda miała drzwi w ścianach szczytowych, nieliczne okienka w ścianach podłużnych (znajdujące się tuż ponad poziomem gruntu), 2 czy 3 piecyki-kozy na osi podłużnej oraz zwarte rzędy pryczy wzdłuż obu ścian podłużnych, kilka kominków-wywietrzników w dachu i to wszystko!
Równocześnie, na „prompłoszczadce” budowano elektrownię.
Zbudowanie tego wszystkiego głównie przez kobiety o delikatnych rękach i rysach, zupełnie nieprzystosowane do fizycznej, bardzo ciężkiej, katorżniczej pracy, graniczyło prawie z cudem, ale było niepodważalnym faktem. Jak wiele może człowiek w sytuacji przymusowej, kiedy praca jest formą walki o życie własne i swoich dzieci, po prostu o przetrwanie! Jakże rzadko zdajemy sobie z tego sprawę!
Półziemianki zlokalizowano w odległości około 750 m na zachód od osiedla. Pod koniec lata Kazachowie – członkowie nadzoru wybudowali tam swoje lepianki, w których zamieszkali razem ze swoimi końmi i krowami. Byli w dobrej sytuacji, bowiem mieli mleko, czasem mięso i co najważniejsze – nawóz, służący jako opał. Bydło należące do „naszych” oraz koczujących w stepie Kazachów pozostawiało, pasąc się na stepie, łajno, które po wyschnięciu nazywano kiziakiem. Zbieranie kiziaku należało do dzieci.
Wyruszaliśmy małymi gromadkami, wyposażeni w worki i – początkowo – w rękawiczki, na poszukiwanie tego cennego opału. Napełnione worki nieśliśmy, zarzucając je sobie nawzajem na barki i kark, bo tak łatwiej było unieść ciężar za duży w stosunku do naszych sił. Czasem myślę, że często spotykane u Sybiraków dolegliwości kręgosłupa, a szczególnie kręgów szyjnych, mają swój początek tam i wtedy.
Ważnym wydarzeniem była przeprowadzona przez NKWD paszportyzacja wszystkich dorosłych zesłańców. Ponieważ swoboda poruszania się była ograniczona, sprowadzono fotografa, którego zadanie polegało na sporządzeniu zdjęć do paszportów. Fotografował wszystkich dorosłych na tle rozwieszonego, dość brudnego kawałka płótna. Na owych fotografiach każdy wyglądał prawie na przestępcę, który pięć wsi już podpalił, a o szóstej myślał… Nikt tym się nie przejmował. Trochę przerażał termin ważności paszportów – aż pięcioletni. Z przykuciem do miejsca zesłania. Nikt nie wierzył, że tak długo będziemy musieli tam przebywać. Jeden drugiego pocieszał, że wcześniej wrócimy do Kraju a na razie trzeba dołożyć wszelkich starań żeby, w miarę godnie, znieść to, co przypadło nam w udziale.
MUSIMY PRZETRWAĆ
Już wspominałam, że zarobki były bardzo niskie. Rzadko kiedy miesięczna wypłata sięgała 22 rubli, a kilogram chleba kosztował 90 kopiejek! A przecież nie samym chlebem żyje człowiek.
Zdecydowana większość zesłańców miała ze sobą trochę rzeczy osobistych, bielizny pościelowej i stołowej, biżuterii, obuwia itp. Wielkość przywiezionego bagażu zależała, przede wszystkim, od zachowania dokonujących wysiedlenia. Przywiezione rzeczy stały się środkiem płatniczym w handlu wymiennym. Kontrahentami byli członkowie nadzoru, obsługi a także Kazachowie z cesowskiego osiedla i przyjeżdżający do nich goście. Rzeczami płaciło się za mleko, tłuszcze (głównie łój), mięso oraz inne artykuły żywnościowe, których nabycie za pieniądze było niemożliwe. Pierwszego lata zdobycie jarzyn nie wchodziło w rachubę, bo ich po prostu nie było!
Pieniądze służyły wyłącznie do zakupu towarów w naszym sklepie oraz do uiszczania opłat w stołówce. Najważniejszym towarem sklepowym poza chlebem była prasowana herbata, tzw. plitocznyj albo kirpicznyj czaj, który cieszył się zainteresowaniem Kazachów, jako towar wymienny.
W stołówce można było kupić lurowatą zupę, przeważnie „rosolnik” lub kapuśniak oraz kaszę jaglaną z olejem albo krupnik z tej kaszy. Bywały tez inne potrawy, np. gulasz, racuchy…
Pod koniec lata zaczęły przychodzić paczki żywnościowe wysyłane przez członków rodzin którzy nie byli wywiezieni, przez przyjaciół i znajomych. Paczki miały znormalizowany ciężar 8 kg, musiały być obszywane płótnem i adresowane kopiowym ołówkiem. Dwa razy tygodniowo przed budynkiem, w którym ulokowano pocztę, o określonej godzinie, zbierał się tłum osób czekających na rozdanie przesyłek pocztowych. Każdy list był liną ratunkową dla ducha, a każda paczka podratowaniem wielce skromnych zapasów żywnościowych.
Pamiętam, że pierwsza przesyłka jaką otrzymaliśmy pochodziła od brata Matki z Łokacz i zawierała mąkę, kaszę oraz cztery duże cebule, które były dla nas największym rarytasem. Obie z siostrą jadłyśmy je z apetytem, a przecież w domu odmawiałyśmy jedzenia wszelkich potraw zawierających nawet najmniejszą ilość cebuli. Wkrótce zaczęły nadchodzić paczki żywnościowe od siostry Matki z Rogóźna k/Włodzimierza Wołyńskiego oraz od przyjaciół i znajomych z Wołożyna. Prawie każdego tygodnia odbieraliśmy jakąś przesyłkę. Dziwiło nas tylko, że paczki miewały nieznanych nadawców, albo też były nadawane z różnych miejscowości. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że liczba wysyłanych przez jednego nadawcę paczek była limitowana, dlatego podstawiano nadawcę, albo nadawano paczki z miejscowości poza miejscem zamieszkania. Prawie wszystkie matki wykorzystywały nawet płótno z opakowania paczek, szyjąc z niego dziecinne koszulki i majteczki, a że napisy były nie do usunięcia, przeto rodzice żartowali, że nosimy bieliznę z adresem.
Żart i śmiech dawał chwilę odprężenie i dopiero później zrozumiałyśmy z siostrą, jak bardzo ważne dla nas wszystkich było utrzymanie odpowiedniego nastroju. Oboje rodzice dbali nie tylko o nastrój w rodzinie, ale podtrzymywali na duchu współtowarzyszy naszej niedoli.
Już pierwszego lata my, dzieci, nauczyłyśmy się rozróżniać stepowy czosnek, lebiodę i pieczarki spotykane podczas wypraw po kiziaki. Rzadko spotykałyśmy te pożyteczne rośliny, ale jeśli wpadły w nasze oczy, zbierałyśmy wszystko do ostatniego ździebełka i starałyśmy się zapamiętać to szczęśliwe miejsce, dostarczające odrobiny witamin.
KOSZTY ADAPTACJI
Zanim zaczęły nadchodzić paczki żywnościowe, zanim nauczyliśmy się zdobywania żywności w niezwykłych dla nas warunkach, życie zaczęło wystawiać swoje rachunki w postaci chorób, które czepiały się najsłabszych, czyli starców oraz dzieci. Nagminne były: udar słoneczny, biegunka, czerwonka, tyfus brzuszny, tyfus plamisty, malaria oraz szkorbut.
Wydaje mi się, że pierwszą ofiarą śmiertelną na CESie była Marlenka Biedermanówna, kilkuletnia dziewczynka, którą pochowano na stepie, gdzie wyrósł wkrótce całkiem okazały cmentarz
Śmiertelność była duża, pomoc medyczna praktycznie żadna, to też przyjechała komisja lekarska z Majkainu aby dokonać przeglądu i wytypować chorych do leczenia w szpitalu w Majkainie. Mnie również wytypowano, wsadzono na ciężarówkę, posadzono na jakiejś skrzynce, a że nie mogłam utrzymać pozycji pionowej, Matka podtrzymywała mnie, klęcząc przez całą drogę na podłodze. Byłam po durze brzusznym i miałam ostre zapalenie płuc, bo podczas krótkiej pory deszczowej, leżąc w wilgotnej pościeli, po prostu przeziębiłam się, jak wielu moich rówieśników. Pobyt w szpitalu okazał się, dla większości z nas, zbawienny. Chociaż jedynym stosowanym lekiem był kalces, ale było sucho a skromne szpitalne jedzenie, w porównaniu z „domowym”, pożywne i dostatnie. Wróciwszy na CES zastałam Ojca wyczerpanego przez ataki malarii, trzymającą się siłą ducha Matkę, bledziutką ale pogodną siostrzyczkę – ale najważniejsze było, że znowu byliśmy razem. Pierwsze lato nie oszczędziło nam dalszych chorób i dolegliwości, ale wciąż byliśmy…
Pierwsza i kolejne zimy zabierały ofiary przeziębień, gruźlicy, zapalenia płuc, odmrożeń, szkorbutu, malarii oraz głodu i wycieńczenia pracą ponad siły, chłodu oraz chronicznego niedożywienia. Wszyscy prawie cierpieliśmy z powodu bólu zębów oraz dziąseł. Osobom chorym na malarię aplikowano chininę i zwalniano okresowo z obowiązku pracy, osoby chore na biegunkę czy czerwonkę musiały pracować.
Po powrocie ze szpitala zaczęłam tracić włosy, wypadały tak bardzo, że trzeba było ogolić brzytwą całą głowę. Nawet nie buntowałam się przeciwko temu, chociaż operację powtarzano kilka razy, gdyż włosy nie chciały pokryć całej powierzchni głowy. Wszystkie dzieci i dorośli, którzy przeżyli dur, musieli poddawać się takiemu zabiegowi. W gromadzie łatwiej było znieść takie oszpecenie. Ale za to kiedy cała skóra głowy porosła włosami, okazało się, że większość z nas ma loki. Po pierwszych postrzyżynach loki znikły na stałe, ale nikogo to nie martwiło, cieszyliśmy się istnieniem.
Lato wypełnione codziennymi obowiązkami mijało szybko. Powoli zaczęto przenosić wszystkich do „stałych” mieszkań, likwidowano niektóre sklejkowe baraki i zwinięto namioty.
NOWE MIESZKANIE
Po malarii Ojca zatrudniono w biurze potocznie zwanym kantorą. Razem z Ojcem pracowali tam: rodzeństwo p. Nika i p. Czesław Budkiewicz, p. Stefan Dowgird oraz, nieco później, p. Julia Panasiukowa.
Na dworze zaczęło się robić zimno, wiał zimny wiatr, zaczęły się nocne przymrozki, a potem mróz osiągnął –120 C, a my wciąż mieszkaliśmy w sklejkowym baraku. Kolejno przenoszono zesłańców do wybudowanych domów, lokując po kilka rodzin w jednej izbie wyposażonej w piecyk z trzonem kuchennym.
Najwcześniej wynieśli się ci, którzy wybudowali swoje własne lepianki wzorowane na kazachskich. Takich rodzin nie było więcej niż dziesięć. Było coraz zimniej i trudniej, sypialiśmy grubo ubrani, przykryci nie tylko kołdrami, ale dodatkowo kilimami. Rano brzeg przykrycia pokryty był szronem, trudno było umyć się i ubrać, ale musiało się! Kiedy w dzień marzły nam ręce, mimo rękawiczek, wtedy zagotowywałyśmy wodę na cegiełkach w naszej „kuchni”, napełniałyśmy wrzątkiem tortownicę i wkładałyśmy do niego ręce, aby je rozgrzać bodaj na trochę. Wreszcie któregoś dnia dostaliśmy mieszkanie i to luksusowe. Pisze to bez ironii, bo izdebka była malutka, zaledwie 7 m2, ale była przeznaczona tylko dla naszej czteroosobowej rodziny. Nie miała jeszcze drzwi, więc otwór wejściowy został zawieszony kilimem, a brak okna naprawdę wydawał się mało istotny. Spaliśmy kilka nocy pokotem na podłodze, ale piecyk emitował ciepło i wydawało się nam (przynajmniej mnie i siostrze), że jesteśmy w raju! Po kilku dniach wstawiono okno, Ojciec zrobił prycze wzdłuż jednej ze ścian, drzwi przyniósł ze stolarni w dzień wigilii Bożego Narodzenia. To był dla nas prezent gwiazdkowy!
Dom, w którym zamieszkaliśmy, był bliźniakiem. Po każdej stronie miał 5 różnej wielkości izb. Nasza izba była najmniejsza. W nieco większej zamieszkała rodzina Budkiewiczów składająca się z czterech osób dorosłych. W trzeciej izbie ulokowano dwie rodziny żydowskie: p. Pastelową z dwojgiem dzieci i małżeństwo Sternbergów z córeczką Niusią, w izbie naprzeciwko naszej mieszkała rodzina ukraińska Stelmaszczuków czteroosobowa oraz p. Racilewiczowa z małą córeczką, potem jeszcze z dorosłym synem. Największa izba przypadła grupie inteligenckich rodzin ukraińskich. Byli to – Kuzykowie – Matka z 13-letnią córką Jarosławą i 17 letnim synem Igorem, Łotockie – Matka z 7-letnią córka Łesią, Kowalewska, Masłowa i ktoś jeszcze. Żeby się pomieścić, musieli wybudować prycze piętrowe. A więc wszędzie było ciasno, ale był dach nad głową. Dokuczały nam bardzo wszechobecne i niezniszczalne żadnymi znanymi metodami pluskwy.
Miejsca w wybudowanych domach nie starczyło dla wszystkich dlatego, w odległości 750 m na zachód, przygotowano 2 czy 3 półziemianki, w których ulokowano pozostałych, uważając problem mieszkaniowy za rozwiązany.
Jeden z domów przeznaczono na stołówkę i mieszkania dla obsługi, jeden dla naczelnika Sławcowa z rodziną oraz głównego inżyniera Szuwałowa z rodziną, po połowie domu przeznaczono na biuro, sklep, szkołę czteroklasową, pocztę, mieszkania dla obsługi. Część nadzoru (Kazachów i Tatarów) zamieszkała w małym osiedlu własnych lepianek zbudowanych w pobliżu półziemianek zesłańców. „Ochrana” mieściła się w centrum CESu. Z pierwotnych budowli został zbiornik na wodę, trybuna i maszt. Przed nastaniem zimy dociągnięto rurociąg wodny do osiedla i wybudowano duży, stojący na palach, zbiornik (olbrzymią drewnianą beczkę) zasilany z nowego rurociągu. Pierwszej zimy ruszyła też część elektrowni. I to wszystko wykonała grupa nieprzystosowanych ludzi przywiezionych z polskich Kresów Wschodnich. Wydaje się to mało prawdopodobne, ale tak było!
JAK WYGLĄDAŁ OTACZAJĄCY NAS ŚWIAT
Nic nie przypominało stron rodzinnych, gdzie było czyste powietrze, czysta woda, trawa zielona, roślinność bujna, lasy sosnowe i mieszane ciągnące się kilometrami, bogate w zwierzynę łowną, gleby nieurodzajne, ale starannie uprawiane.
CES leżał na Głodowym Stepie, o lekko sfałdowanym terenie, pozbawionym wody i bujnej roślinności. W pogodne dni widać było, odległe o prawie 100 km w kierunku południowym, góry Bajanaulskie. W tymże kierunku, na zboczu wzgórza, leżała osada Szoptykul, powstała wokół odkrywkowej kopalni węgla. Nie wolno tam było chodzić, bo dzieliła nas odległość 7 km. Żadnych innych osad, budynków, drzew, zarośli w polu widzenia nie było. Z rzadka w stepie spotykało się skałki, a w ich pobliżu małe wgłębienia wypełnione wodą pochodzącą z opadów atmosferycznych. Wczesna wiosną step ożywał, zielenił się, pojawiały się krótkotrwałe kwiaty, tym piękniejsze, że rzadko spotykane. Czasem trafiało się na sasankę kosmatą, czasem kwiatki podobne kształtem do storczyków, gdzie indziej wysokie kwiaty podobne do hiacyntów. Spotykało się dziki czosnek o wątłych, cieniutkich piórkach, anemiczną lebiodę w pobliżu dolinki wypełnionej wodą, pieczarki w miejscach wypasu bydła należącego do koczujących tubylców
Wiosna trwała krótko, rośliny chciały zielenić się i kwitnąć przed nadejściem fali upałów.
Kiedy zaczynało się lato, step szarzał, popielał i tylko pozostawały, fascynujące swoim wyglądem, połacie porośnięte ostnicą o srebrzysto-białych piórkach. Pod podmuchem wiatru sprawiały one wrażenie tafli wodnej falującej w oddali. Nie mogę pominąć obecności piołunu, który mógł służyć jako opał lub jako składnik samanu, a rozgrzewany przez słońce wydzielał gorzko pachnące substancje lotne.
Już pierwszego lata widzieliśmy jurty w pobliżu wiosennego jeziorka. W jurtach mieszkali koczujący kazachscy kołchoźnicy. Mężczyźni zajmowali się wypasem bydła i koni, a do kobiet należało prowadzenie gospodarstwa domowego, troska o dom i dzieci, których było bardzo dużo. My, dzieci, obawialiśmy się owych skośnookich, żółtoskórych twarzy, należących do ludzi mówiących odmiennym, zupełnie obco brzmiącym językiem, całkowicie niezrozumiałym. Dziwiły nas kazachskie stroje oraz zwyczaje. Np. nie rozumieliśmy, dlaczego tak wiele dzieci miało ogolone głowy. Niektóre miały pozostawione długie dwa pasma włosów po bokach głowy, albo jeden długi kosmyk na jej czubku. Te wszystkie sprawy stały się zrozumiałe znacznie później. Wokół tego samego jeziorka spotykaliśmy piękne ptaki, wyglądające jak bocianie miniaturki z zielonymi nogami i dziobami oraz różnobarwnym upierzeniem.
Po krótkiej wiośnie zaczynały się letnie upały dochodzące do +500C. Roślinność szarzała błyskawicznie, step szarzał, zdawało się, że zamierał. A jednak żył! Spotykaliśmy małe gryzonie obok swoich norek, czasem liska stepowego – korsaka, o płowym futerku, z rzadka przemknął wilk równie szarawy jak tło, a na skałkach sterczących z równiny widywaliśmy dostojne bierkuty – orły stepowe, jakby pełniące wartę. Czasem podrywały się i wznosiły wysoko, aby spaść ze złożonymi skrzydłami na wypatrzoną podczas długiego szybowania zdobycz. Bierkuty były piękne i majestatyczne. Budziły nasz podziw, respekt i zachwyt. Czasem naszym oczom ukazywało się, skryte pośród piołunów, gniazdko ptasie, często ze złożonymi jajeczkami lub pisklętami oczekującymi rodziców – żywicieli. Nie niszczyliśmy gniazd, ale długo rozmawialiśmy o nowych odkryciach poczynionych podczas zbierania kiziaków na opał.
Latu towarzyszyły silne wiatry niosące piasek. Często tworzyły się wiry powietrzne, unoszące piasek, kamyki, trawy i posuwające się w zawrotnym tempie wzdłuż wyjeżdżonych stepowych dróg. Uciekałyśmy z drogi piaskowych trąb, chociaż w ich środku było spokojnie i można było biec razem z trąbą. Niektórzy to wypróbowali. Silny wiatr napędzał czasem chmury i wtedy spadał ulewny deszcz, tworząc mętne, burzliwe, lecz na szczęście szybko wysychające strumienie. Zmoknięcie prawie zawsze gwarantowało chorobę. Czasem jednak witano deszcze jak zbawienie, zwłaszcza wówczas, gdy długotrwała susza sprzyjała pożarom stepu.
Pamiętam pożar stepu latem 1941 r., kiedy wieczorami widać było łuny na horyzoncie, a w dzień unoszące się tuż nad horyzontem kłęby czarnego dymu. Znaleźliśmy się w kręgu ognia. Nie wiem, czy podjęte środki ostrożności jak zaoranie szerokiego pasa ziemi wokół osiedla oraz nakaz nieustającego trzymania w wodzie prześcieradeł, które miały umożliwić oddychanie w razie zbliżenia się pożaru, obroniły by nas wszystkich, ale uczynił to deszcz i był to jedyny deszcz witany z radością przez wszystkich.
Jesienią zaczynały się wietrzne dni, wiatr zwalał nas z nóg i przynosił skądeś z daleka krzewy stulisza, zwane potocznie „pierekatipolem” Nazywano je tak, bo poganiane przez wiatr, toczyły się bardzo szybko. Były twarde, beżowe, kłujące i koronkowe. Nagle przychodziły przymrozki, a przy tym temperatura spadała poniżej 200C, zaczynał padać gęsty śnieg szybko pokrywając wszystko gruba warstwą. Rzadko był to puszysty śnieg, częściej zwarty, twardy, grubokrystaliczny, pięknie lśniący w słońcu. Przez większą część zimy śnieg był źródłem wody do wszystkich celów domowych z wodą pitną włącznie. Magazynowanie śniegu na wodę należało do dzieci, które wycinały ze śniegu duże prostopadłościany i magazynowały je w pobliżu domostw. Była to taka wodna spiżarnia.
Zima to dla dzieci saneczki, łyżwy i narty. Niestety nie było ich, ale za to było sporo sklejki, toteż zjeżdżaliśmy na kawałkach dykty ze śniegowych pagórków. Uciechy było co niemiara, a potem długotrwałe suszenie odzieży w pobliżu naszego piecyka. Zima to nie było pasmo słonecznych dni. Mróz z reguły przekraczał – 200C. Rekordowo niska temperatura wynosiła -560C. Mrozowi często towarzyszył wiatr. Najbardziej uciążliwe były dni śnieżnych zawiei zwanych buranami. Zazwyczaj zaczynały się one, po dużych opadach śniegu, podrywaniem z ziemi śnieżnych obłoczków i pędzeniem ich przez śniegowe połacie. Potem wiatr potężniał i zaczynał padać gęsty śnieg. Wiatr utrudniał oddychanie a padający śnieg oklejał twarz i biada temu, kogo buran spotkał poza domem, bo wirujący śnieg i wiatr sprawiały, że po wyciągnięciu ręki nie widziało się własnej dłoni. Dzieci pozostawały w domu, część dorosłych również, a ci, którzy musieli dojść do pracy, kierowali się głosem wyjących syren. Czasem wychodzili z domu opasawszy się jednym końcem długiego sznura, którego drugi koniec przywiązywali np. do barierki przy domowych schodkach. Po osiągnięciu celu przymocowywano sznur drugim końcem, tak aby można było powrócić do domu. Tak zimą 1940/41 r. szedł do biura nasz Ojciec i sąsiedzi zza ściany, pokonując odległość około 40 m. Buran trwał zwykle 8-10 dni, paraliżując życie i unieruchamiając ludzi w ich domach. Jeden z mężczyzn chciał przejść z jednej do drugiej półziemianki odległej o kilkanaście metrów. Niestety, stracił orientacje i dopiero na wiosnę znaleziono jego zwłoki daleko w stepie. Więcej szczęścia miał Wołodia Stelmaszczuk, który wyruszył do domu z odległej o 4 km cegielni, tuż przed buranem. Zamiast na CES trafił na Prompłoszczadkę, tam go przyjęto i przetrzymano do końca buranu. Wrócił do rodziny, ale trzeba było pogodzić się z tym, że u jednej dłoni stracił wszystkie palce, a u drugiej pozostał mu tylko kciuk i po jednym paliczku pozostałych palców. Wołodia miał wówczas 14 lat.
Nasza odzież nie była odpowiednia do życia w takim surowym klimacie, marzliśmy, ale pomagaliśmy sobie wzajemnie w miarę możliwości. Podczas buranów umierało dużo ludzi, bo nie było dostaw żywności. Zwłoki wynoszono pod dom, tam zamarzały czekając na koniec buranu, bo dopiero teraz można było je pogrzebać.
Zimą 1940/41 widzieliśmy, po raz pierwszy i jedyny w życiu, zorzę polarną, było to bardzo piękne i niezwykłe zjawisko. Północna część nieboskłonu była spowita w różnej grubości warstwy w kolorze seledynowym. Po seledynowym tle toczyły się jakby kłębki o nieco ciemniejszym zabarwieniu a cała ciemniejsza część nieba pulsowała. Długo w noc stałyśmy z rodzicami podziwiając to, bardzo rzadkie również w tamtych stronach, zjawisko. Po kilku godzinach owe drgające niby warstwy stopniowo bladły, niebo przybrało swój powszedni wygląd i znów pojawiły się gwiazdy.
Po pierwszej zimie przybyło, na północ od osiedla, sporo krzyży katolickich i prawosławnych a kiedy nastała wiosna, rodziny zmarłych znosiły kamienie, aby obłożyć nimi pagórki mogił. Obok osiedla żywych powstało osiedle tych, którzy już nie mieli szansy powrotu do domu, do Kraju.
DZIECINNE ZAJĘCIA
Młodsze dzieci musiały chodzić do rosyjskiej czteroklasowej szkoły, gdzie miały szanse nauczyć się pisać i czytać po rosyjsku. Dotyczyło o dzieci do 10 roku życia. Nieco starsze dzieci od wiosny do jesieni większą część dnia spędzały pod gołym niebem stojąc w kolejkach do sklepiku, zbierając drzazgi na placach budowy, chodząc po kiziaki, poszukując dzikiego czosnku i lebiody, zbierając pieczarki, ale też bawiąc się w klasy, grając w kamyki, ucząc się różnych pożytecznych czynności, np. robienia na drutach, szydełkowania. Uczyły się gotowania prostych posiłków, przynosiły wodę ze zbiorników, uczyły się piosenek, czytały przywiezione z domu książki. Popularne było granie piłką w tzw. siódemki lub dziesiątki, skakanie ze skakanką, granie w klipę lub czyżyka, z później jazda na „gigantach”. Giganty to wysoki, gruby słup, z umieszczonym u szczytu kołem w pozycji poziomej z przymocowanymi do niego długimi linami zakończonymi dużymi, regulowanymi pętlami. Siadało się w takiej pętli, napinało linę i biegło ile sił w nogach, by wreszcie, podkurczywszy je, unosić się przez chwilę nad ziemią. Była to dobra zabawa, ale wszystkie dzieci miały potężne siniaki na udach, co jednak nie zrażało nas do próbowania, komu dłużej uda się unosić w powietrzu.
Zimą więcej czasu spędzaliśmy w domach. Dlatego ten czas nasi rodzice wykorzystywali na uczenie nas tego wszystkiego, czego nauczyć mogli. Matka uczyła nas historii Polski, urządzała nam dyktanda z języka polskiego, uczyła wierszy, zapoznawała z literaturą Ojczystą. Pomocami naukowymi były książki własne oraz wypożyczone od innych, np. od p. Marii Alexandrowiczowej. Razem z nami przez pewien czas uczyła się Hania Łuszczewska, Uczyłyśmy się też matematyki, geografii i języka rosyjskiego w mowie i piśmie. Kiedy nie miałyśmy nic do czytania, opowiadałyśmy sobie dawniej przeczytane książki, przypominałyśmy sobie wiersze, a oglądając fotografie w albumach słuchałyśmy opowieści o przedstawionych na zdjęciach ludziach. Rozmawialiśmy o zwyczajach, zdarzeniach, przeżyciach ze sfotografowanymi osobami związanych i wydawać się mogło, że oni wciąż są z nami.
Wieczorami, kiedy leżeliśmy już na naszych pryczach w izbie, oświetlonej jedynie blaskiem ognia z naszego piecyka, mówiliśmy o naszych marzeniach, układaliśmy plany dotyczące naszej przyszłości. Rodzice uczyli nas, czego mamy nie mówić, czego (niestety także kogo) należy unikać, co sobie najbardziej cenić i wpajali w nas uczucie dumy narodowej oraz szacunek dla wszystkich porządnych, uczciwych, dobrych ludzi. I udało się im to tak dobrze, że każde z nas zachowa te wskazania do końca swoich dni. Każdy dzień wówczas kończyliśmy wspólną modlitwą błagalno-dziękczynną. Prosiliśmy Boga o opiekę nad znów zagubionym bratem Cezarym oraz dziękowaliśmy za to, że jeszcze jesteśmy i że jesteśmy jeszcze razem.
NASZA CODZIENNOŚĆ
Nasze dziecinne zachowania ulegały szybkim zmianom pod wpływem konieczności. Wszystkie dzieci szybko doroślały i brały na swoje barki wcale nie małą część obowiązków. Rodzice, a zwłaszcza matki (mężczyzn było niewielu) musiały mieć czas na pracę przymusową i na dodatkowe zarabianie środków na życie. Nasza Matka haftowała, inne panie szyły, robiły na drutach, a wszystkie musiały mieć czas na handel wymienny. Trzeba było z tobołkiem „skarbów” przeznaczonych na wymianę pukać kolejno do drzwi potencjalnych nabywców. Dzieci musiały przejąć rolę kucharzy i starać się, z tego co było, ugotować coś, co uśmierzało głód i dawało siłę.
Chleb jadaliśmy tylko w niedziele i święta, w pozostałe dni musieliśmy poprzestać na gotowanej strawie. Daniem wytwornym była zacierka lub kluseczki z mlekiem. Robiliśmy również prażuchę, czyli maź zrobioną z prażonej mąki wsypanej do wody i omaszczonej słoninką, olejem lub mlekiem. Przysmakiem był szpinak z lebiody lub lebiodowe placki. W stołówce można było czasem kupić kapuśniak albo zupę z kiszonych ogórków (rosolnik), czasem racuchy, a najczęściej kaszę jaglaną z olejem. Kasza ta tak mi się dała we znaki, że obiecałam sobie po powrocie nie brać jej do ust i, jak na razie, danej sobie obietnicy dotrzymuję.
Chleb smarowało się przeważnie marmoladą gotowaną z buraków cukrowych sprzedawanych czasem w sklepiku. Jeszcze czuję ów obrzydliwy zapach! Żadnych jarzyn, z ziemniakami włącznie, nie było. Placek z ciemnej mąki, upieczony na trzonie kuchennym, uchodził za smakołyk..
Mięso jadaliśmy bardzo rzadko, albo nabyte w postaci gulaszu stołówkowego, albo wymienione za jakieś szmatki lub herbatę. Częściej pijaliśmy mleko. W czasach dostatnich miewaliśmy pół litra mleka dziennie na czteroosobowa rodzinę i uważaliśmy się wówczas za bogatych.
Drogą wymiany udawało się doraźnie nabywać wołowinę, koninę, baraninę, mięso kozie i wielbłądzie. Wieprzowina była nieosiągalna, bo Kazachowie i Tatarzy (cisi wyznawcy islamu) zgodnie z tradycją islamską uważali ten rodzaj mięsa za nieczysty.
Znalazło to odzwierciedlenie w wyzwiskowym słownictwie. Powiedzenie „sien czuszka”, czyli „ty świnio” uchodziło za jedno ze straszniejszych wyzwisk. Nawet powiedzenie „sien kał bit”, czyli „ty wlokąca się w ogonie wszo” uchodziło za mniej obelżywe, prawie pieszczotliwe wyzwisko.
My, dzieciaki, starałyśmy się nauczyć trochę słów kazachskich, głównie nazw artykułów żywnościowych, nazw liczb oraz wybranych zwrotów grzecznościowych, które czasem mogły być przydatne. Niektóre dzieci, zwłaszcza chłopcy, opanowali prawie biegle ogromną liczbę przekleństw i wyzwisk, uważając je za wielce przydatne w kontaktach z tubylcami.
W mojej pamięci również pozostały pojedyncze wyrazy i zwroty, a także nazwy liczb do dziesięciu
PIERWSZE ŚWIĘTA
Zimą, droga okrężną, otrzymaliśmy kartkę od brata. Pani Maria Okołów-Podhorska została we wdzięcznej pamięci naszej rodziny za przesłanie pod naszym adresem kartki, napisanej przez brata do miejsca pracy Matki w Wołożynie. Ucieszywszy się, że żyje, zadawaliśmy sobie pytanie gdzie, ponieważ adres zwrotny to była: Moskwa, skrzynka pocztowa ileś tam. Później wyjaśniło się, że wywieziono go ze Starobielska, przez Pawliszczew Bor do Griazowca w wołogodzkim obwodzie. Dla nas było najważniejsze, że żyje! To był cenny prezent pod choinkę.
Pierwsze Boże Narodzenie spędziliśmy we czworo w naszej małej izdebce. Byliśmy ubrani odświętnie. Matka pięknie nas poczesała, przyszyła białe kołnierzyki do sukienek, siostrze ozdobiła warkocze kokardami. Rolę stołu pełniła skrzynia przykryta serwetą. Opłatek przyjechał do nas w liście z Kresów, miałyśmy nawet choinkę, ale nie zieloną. Uznaliśmy, że choinkę może udawać suchy krzak stulisza ustrojony kolorowymi nitkami i koralikami. Przy świetle napełnionej olejem solarowym „kopciłki”, wykonanej z metalowego pudełka i knota z bawełnianych nici, podzieliliśmy się opłatkiem. Odmówiliśmy wspólnie modlitwę, złożyliśmy sobie życzenia i zasiedliśmy do naszego „stołu”. Mieliśmy chleb i smażonego w gorczycowym oleju sazana, czyli dzikiego karpia. Ryba była gorzka, niestety! Ale to nie było ważne.
Nie byliśmy głodni, było nam ciepło (tego dnia wstawiono drzwi), byliśmy szczęśliwi, że brat żyje, byliśmy radzi, że jesteśmy we czworo, utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że wytrzymamy.
Po krótkim kolędowaniu udaliśmy się do naszych sąsiadów za ścianą i tam wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Cichutko, żeby nikt nie słyszał.
Pierwszych świąt wielkanocnych nie pamiętam. Pamiętam jednak, że z wiosna ożywiły się nadzieje na powrót do Kraju.
Zimą zmarło wielu zesłańców z chłodu, głodu i wyczerpania. Ci, którzy przeżyli jak gdyby zahartowali się, dzieci podrosły i spoważniały. Nasza gromada stała się mniej liczna, za to przybyło członków nadzoru.
ROK 1941 I ZIMA 1941/42
W owym roku zwiększyła się liczba funkcjonariuszy sprawujących nadzór nad nami i prowadzonymi robotami. Pamiętam, że naczelnikiem CESu był Sławcow, który miał za sobą kilkuletni pobyt w łagrze, o czym bez żenady informował nas jego 12-letni syn. Żona Sławcowa była zawsze bardzo chętna do nabywania garderoby. Nie bardzo wiedząc, co do czego służy, chodziła w dzień w japońskim szlafroku, a na niedzielną wyprawę w góry Bajanaulskie, organizowaną „dla naczalstwa”, wystroiła się w piękną jedwabną piżamę w pasy. Nikt nie zwracał jej uwagi na niewłaściwe używanie ubrania. Była taka z siebie zadowolona, że nikt nie chciał jej pozbawiać radości. Głównym inżynierem był Szuwałow – w przeciwieństwie do swego zwierzchnika był człowiekiem wykształconym, inteligentnym, kulturalnym, podobnie jak jego żona. Zastępca inżyniera był Odowiczenko, który, zakochawszy się w pięknej Polce Urszuli Wójcikównie – zesłance, wziął z nią ślub. Po urodzeniu się dziecka oboje wyjechali podobno do Nowosybirska. Krążyły opowieści o dalszych losach tego stadła, ale jaka była prawda, tego chyba nie wiedział nikt.
Prorabem, czyli kierownikiem robót był Dżumaldinow, Tatar, który z powodu wysokiego wzrostu i chudości miał przezwisko „Spiczka”, czyli zapałka. Kiedy zmarł, pochowano go zgodnie z zaleceniami islamu ku powszechnemu zdziwieniu. Naczelnikiem „ochrany” był Stanisław Ostrowski, Polak z pochodzenia, a jego żona Zoja była kucharka w stołówce. Magazynierem był Kazach Bachtuzin, sprzedawcą w sklepiku – Karimow – również Kazach. Dojeżdżającym „opiekunem” z ramienia NKWD był Dymitrow – wysoki, masywny, czerwonolicy, ponury, patrzący spode łba. Jego obecność na CESie była zawsze zapowiedzią mających nastąpić aresztowań, bo zesłanie i ograniczenie swobody poruszania się nie chroniło od następnego stopnia represji, tzn. od pozbawienia wolności czyli aresztowania.
Pamiętam, że pierwszym aresztowanym był p. Witz (nie znam prawidłowej pisowni jego nazwiska), zabrany przez NKWD, właśnie przez Dymitrowa. Pan Witz nigdy nie powrócił do żony i syna zostawionych na CESie.
Lato 1941 r. obfitowało w ważne dla naszej społeczności zdarzenia.
1. Zakończono przedłużanie linii wodociągowej i założono ogród warzywny na stepie. Ogrodnikiem został p. Łukaszewicz (Łukasiewicz?), zesłany w pierwszym transporcie i teraz przywieziony z rodzina do Majkainu. Założył trochę okien inspektowych na ogórki oraz założył bachczę arbuzów i zasiał proso w kilku kotlinkach. Pamiętam, że arbuzy obrodziły, proso wyrosło, ale nie pamiętam zbiorów. Pamiętam, że kradliśmy arbuzy z bachczy kiedy się dało. Założenie ogrodu było ważnym wydarzeniem, bo dawało nadzieję na wzbogacenie jadłospisu. Nie pamiętam jednak, aby kiedykolwiek sprzedawano jarzyny z tego ogrodu, ale przynajmniej robotnice mogły jeść warzywa podczas pracy w ogrodzie.
2. Ku zdziwieniu wszystkich p. Zofia Jakubowska z córka Danutą i synkiem Jasiem wyjechała, na podstawie „wyzowu”, do domu na kresy. Nikt nie otrzymał wiadomości, czy kiedykolwiek tam dotarli. Była to niezwykła sprawa.
3. Wywieziono kilkudziesięcioosobową grupę Polaków do odległego o ok. 100 km Najzatasu. Wśród wywiezionych była pani Wójcikowa z trojgiem dzieci – Staszkiem, Pawłem, Renią oraz starą babcią, pani Zofia Chlebna z córka Haliną, pani Horawska z synami Mietkiem i Jankiem oraz pani Majewska z wnukiem Mietkiem. Nikt nie wiedział co ich tam czeka i jak tam jest.
4. Wydarzeniem o ogromnym znaczeniu był wybuch wojny niemiecko-sowieckiej nazwanej Wielką Wojna Ojczyźnianą. Wiadomość tę podano na specjalnym powszechnym meetingu zebranych wokół czerwonej, udekorowanej flagami trybuny. Ogłoszono wprowadzenie zasady: „wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa”. Powiedziano, że „zwycięstwo będzie nasze, wróg zostanie rozgromiony”. Zapowiedziano zaostrzenie nadzoru. Ukraińcom powiedziano, żeby mniej chodzili na cmentarz, bo władza wie po co oni tam chodzą. Dymitrow spędził na CESie dni kilka, stojąc pod biurem i przyglądając się każdemu przechodniowi. Wzywano wiele osób na przesłuchania. Ojciec, po kilkugodzinnym maglowaniu, wrócił blady jak płótno i nie rozbierając się upadł na pryczę. Potem dopiero powiedział, że Dymitrow wypytywał o brata oraz o przebieg służby wojskowej Ojca. Ojciec uparcie twierdził, że w wojsku nie służył, co zresztą nie było prawdą, bo służył w armii Denikina.
5. Wielkim wstrząsem było aresztowanie którejś nocy letniej (spaliśmy na dworze) dość licznej grupy osób z przewagą Ukraińców. Grupie inteligencji ukraińskiej w składzie: p. Masłowa – żona senatora w polskim parlamencie, p. Kowalewska – pielęgniarka, dwaj bracia Mielnikowie, Igor Kuzyk, zarzucono posiadanie stacji nadawczej na cmentarzu. Aresztowano też Stefana Dowgirda, Aarona Sternberga, panie Skrabińską, Hajową i Tkaczową. Pani Masłowa zmarła w Karłagu, p. Kowalewska dostała pomieszania zmysłów podczas śledztwa, a pozostałe osoby, jako byli obywatele polscy, zostały objęte amnestią po zawarciu układu „Sikorski-Majski” w lipcu tegoż roku.
6. Najważniejszym wydarzeniem roku 1941 była wiadomość o amnestii, która objęła nas wszystkich, wprawiając w stan swoistej euforii. Tym razem Dymitrow przyjechał po to, aby wszystkim zesłańcom wymienić sowieckie paszporty na karty amnestyjne, pozwalające na zmianę miejsca zamieszkania z wyjątkiem niektórych miast i obszarów specjalnych. Chociaż tak daleko od Kraju, poczuliśmy się wolni i głęboko wdzięczni generałowi Sikorskiemu za to, że działał w naszym interesie i że nas wyzwolił. Oczekiwaliśmy powołania polskich placówek konsularnych, poboru do polskiej armii, zwolnienia więzionych w więzieniach i łagrach rozrzuconych po ogromnym terytorium ZSRR.
7. Po wybuchu wojny z Niemcami paczki przestały przychodzić, ale coraz więcej rodzin otrzymywało wieści od swoich bliskich lub o nich. My otrzymaliśmy list od brata, wysłany spoza obozu droga nielegalną. Stempel był na tyle czytelny, że odczytaliśmy, że był wysłany z Griazowca. W tamtejszym obozie jenieckim, utworzonym z 432 jeńców ze Starobielska, Kozielska i Ostaszkowa, był nasz brat. Uniknął, cudem niewyjaśnionym do dzisiaj, śmierci przez rozstrzelanie, która spotkała pozostałych towarzyszy broni. List pozwolił również na rozszyfrowanie oficjalnego adresu: Moskwa, skr. poczt. nr ?. Jak widać, taki lub podobny adres miały miejsca bardzo odległe od Moskwy. W liście był naszkicowany ołówkiem na kartce pocztowej portrecik brata. Autorem szkicu był Józef Czapski. Jakże żałuję, że portrecik trafił w ręce NKWD w 1944 r. i zaginął. Z kartki patrzyła na nas wychudzona twarz człowieka ubranego w waciak. Kartka miała dedykację: „Abyście mnie pamiętali – Cezio, Griazowiec i data”. Niedługo czekaliśmy na telegram od brata, już z Tatiszczewa, bowiem w szeregi armii polskiej wprost z obozu udała się większość jeńców. Było to po wizycie generała Andersa w Griazowcu.
8. Wkrótce zaczęli napływać pierwsi byli więźniowie gułagu, a pośród nich prawie cała, niedawno aresztowana na CESie grupa. Wracający więźniowie, byli obywatele polscy różnych narodowości, wyglądali jak Łazarze. Wygłodzeni, obdarci, zawszeni, wystraszeni, dołączali do swoich, często zdekompletowanych rodzin. Liczni wprost z więzień i łagrów wstępowali do polskiego wojska, organizującego się w Buzułuku, Tatiszczewie i Tockim w saratowskim obwodzie.
Więźniowie przybywający z różnych łagrów opowiadali swoje losy. We wszystkich opowieściach przewijał się wątek łagrowej atmosfery strachu, pomiatania ludźmi i szczególnie demonstrowanej pogardy dla „polskich panów.
Czasem, jak złoty promyk, migało wspomnienie życzliwości ze strony niektórych członków nadzoru. Ci zmaltretowani psychicznie i fizycznie ludzie pamiętali o funkcjonariuszach, którzy zachowali swoje człowieczeństwo.
Wiele rodzin nadaremnie oczekiwało przybycia bliskich. Liczni nie odnaleźli się nigdy, za nich można było tylko modlić się, zachowując ich w pamięci.
Ze smutkiem i zgrozą słuchaliśmy opowieści p. Pytlaka (?) o współwięźniach potopionych w nurtach jeziora. Łagier w Ostaszkowie leżał na wyspie na jeziorze i tam podobno mieli być potopieni Polacy.
Pamiętam p. Bolesława Chlebnego i p. Wieliczko. Obydwaj zdecydowali się przyjechać do żony i córki p. Chlebnego. Nie wiedzieli o wywiezieniu ich do Najzatas. Obydwaj zostali przygarnięci przez naszych rodziców, odwszeni, odmyci, odkarmieni na miarę naszych możliwości, odjechali. Pan Bolesław Chlebny do swoich bliskich a p. Wieliczko na Szoptykul, gdzie został zatrudniony jako poganiacz koni w kopalni węgla. Przychodził do nas w każdą niedzielę wolna od pracy, aż do chwili poboru do polskiej armii. Mobilizację przeprowadzały wojenkomaty, powołując najpierw młodsze roczniki.
Rodziny usiłowały przenieść się w lepsze warunki bytowania. Niektórzy wyjechali do Pawłodaru, inni do Majkainu, nieliczni do Bajanaułu, jak p. Liminowiczowa, która, straciwszy nadzieję na powrót męża z więzienia, wyszła za mąż za Borysa Felińskiego (cieszącego się nie najlepszą sławą) i wkrótce powiła córeczkę. Nigdy do Polski nie powróciła, po wojnie zamieszkała we Lwowie. Była w Polsce w latach pięćdziesiątych.
NA SZOPTYKULU
Nasza rodzina w ostatnim dniu roku 1941 przeniosła się na Szoptykul, gdzie Ojciec został księgowym kopalni węgla. Warunki mieszkaniowe były lepsze niż na CESie. Zamieszkiwaliśmy w półziemiance, z jednym oknem umieszczonym na poziomie gruntu, wywietrznikiem, dużą częścią mieszkalną (około 16 m2) usytuowaną nieco wyżej od części kuchennej. W drugiej, bliźniaczej części mieszkał Kazach – dziesiętnik z rodziną. Mieliśmy dużą wspólną sień z jednym wejściem.
Osada Szoptykul nie była duża. Położona na zboczu łagodnego wzgórza składała się jedynie z kwaterunkowych półziemianek oraz kazachskich typowych lepianek. Osada oprócz jedynego sklepiku miała łaźnię w której, wylewając wodę na kamienie, uzyskiwało się parę. Kąpiel w takiej łaźni stanowiła nie lada atrakcję. Wodę pitną dowożono beczkowozem, a że zamieszkaliśmy zimą, więc źródłem wody były, składane przez nas na dachu, bloki śnieżne.
Prócz nas na Szoptykulu mieszkało zaledwie kilka polskich rodzin: p. Jeleńska z trzema dorosłymi córkami, p. Omelańska z dwiema dorosłymi córkami Ireną i Marią oraz dorosłym synem Zbigniewem, p. Markowa oraz p. Żółtko.
Opału nie brakowało, a więc nie marzliśmy, bo utrzymywało się ogień przez całą dobę. Owej zimy nasza ziemianka została zasypana podczas buranu. Wtedy zrozumiałam, dlaczego każda ziemianka była wyposażona w wysoki wywietrznik w kształcie komina. Po prostu dzięki niemu mogliśmy doczekać spokojnie, aż przysłana brygada ludzi umożliwi nam wyjście. Ojciec i sąsiad próbowali wydostać się wrzucając śnieg do sieni, ale było za dużo śniegu. Ratownicy wykopali długi rów prowadzący do samych drzwi wejściowych i przykryli go prowizorycznym dachem. Ten dodatkowy korytarz służył nam aż do wiosny.
Tymczasem Ojciec nasz dostał kartę powołania do polskiego wojska. 28 lutego, a więc w dzień rocznicy urodzin naszej Matki, odjechał ciężarówką wiozącą węgiel. Wtedy widziałyśmy naszego Ojca po raz ostatni. Miał wówczas niespełna 45 lat, był roześmiany i długo tulił nas obie do siebie. Prosił, byśmy nie przyczyniały trosk i kłopotów mamie. Stałyśmy z siostrą przy wyjeździe z osady, machając rękoma tak długo, aż ciężarówka znikła z pola widzenia.
Matka odprowadziła Ojca co Majkainu, skąd wszyscy zmobilizowani Polacy odjechali karawaną wielbłądzich zaprzęgów do Pawłodaru. Razem z Ojcem jechał p. Czesław Budkiewicz.
Właśnie z Pawłodaru Ojciec przysłał do nas list pisany na pakunkowym papierze, ołówkiem. Przytaczam fragmenty bez komentarza.
„4 marca 1942 r. Droga Tusiu i maleńkie Irka, Kuksiu! Jestem w Pawłodarze. Po trzydniowej podróży wszyscy cało i zdrowo dobrnęliśmy 3/III o godz. 2 po południu. Jesteśmy w koszarach obł. Wojenkomatu. Dziś tj. 4/III ma się odbyć komisja rejestracyjna i prawdopodobnie też o godz. 6 wieczorem odjazd. Skierowanie w każdym razie na dalekie południe. Dokładnego adresu miejsca na razie nie znamy. Tyle o podróży. Prawda. Jedzenia wystarczyło i głodny nie byłem. Humor dopisuje bo jedzie się w swojej i dla siebie sprawie. Możesz pocieszyć p. Żółtko, że w najbliższym czasie (kwestia tygodni najwyżej) będą powołani wszyscy pozostali. Po przybyciu do Pawłodaru z p. Czesławem B. trzymamy się stale kupy, byliśmy w Komitecie. P. Strzemińska gościnnie przyjęła nas kawa i chlebem. Może bardziej smutną nowiną Wam będzie, że na razie wyjazd rodzin jest nieaktualny, nie wykluczone jednak, że to może nastąpić raptownie. Chociaż były wszelkie szanse na pozostanie moje jako jedynego żywiciela, po szczegółowym rozważeniu pro i contra, zdecydowałem pojechać do WP i stamtąd wszystko robić, aby Was, Moi Drodzy szczególnie, a i w ogóle wszystkich naszych sprowadzić tam, gdzie lepiej i pożyteczniej słońce grzeje. Wierzcie mi, że nie opuszczę jednej nadarzającej się ku temu chwili, że całą myślą i życiem jestem i będę tylko z Wami. Tusiu droga! Wiem, że jesteś dzielna, że dasz sobie radę. Największą troską moją to, abyście zachowali zdrowie. Wszystko niczem jest w porównaniu ze zdrowiem. Gdyby Ci, co nie daj Boże, przychodziły jakieś krytyczne chwile, depeszuj do mnie, do Cezia raz, drugi itd., to byłoby dla nas większą podstawą do robienia tam większego alarmu. Kwestia zabezpieczenia rodzin omawiana była w Komitecie. Coraz większe wysiłki i fundusze na to zbierają się. Mam wrażenie, że przy Twojej, Tusiu, zaradności i w ostatecznym przypadku przy pomocy Komitetu przetrwacie i spotkamy się w pełni zadowoleni z siebie, że spełniliśmy swój obowiązek.
…………………………………………………………….
Nie przejmuj się stratami, przecież więcej, gdyby Bóg dał zdrowie, zdobędziemy bo Wolność i Niepodległość, a to naszym maleństwom życie i przyszłość. P. Charowski ostatecznie odchodzi ze swego stanowiska, a na Majkain oficjalnie wyznaczony p. Kuc. Tak trzeba chyba było. W wypadku gwałtownej potrzeby rozmawiaj z nim.
……………………………………………..
Spotkamy się wszyscy tam, gdzie Wasza myśl, duch i marzenie. Tylko wytrwać w zdrowiu i to jest w programie Waszych obowiązków. Droga Tusiu! Wszystkim ślę serdeczne pozdrowienie, każdemu kto jest prawdziwie Polakiem i czuje po polsku, bo to są nasi bracia i siostry.
Pa! Bazyli
PS Tusiu! W ostatnim momencie dopisuję radosną nowinę i pewną, bo opowiadał to oficjalnie goniec, plutonowy WP, który przyjechał po p. Podolską i innych, że w najbliższym czasie (1-1,5 mies. maximum) wszyscy Polacy będą przesiedleni do Persji, która oficjalnie oświadczyła Rządowi Polskiemu gościnę wszystkim Polakom znajdującym się w ZSRR. Gościnę na czas nieograniczony. Wiwat!”
Wkrótce nadszedł list drugi, oto jego treść:
„29.III. 1942 Moi Najmilsi! Wczoraj upłynął miesiąc czasu gdy pożegnałem Was i wyjechałem. Obecnie jestem całym zespołem do ciotki Perskiej. Dojeżdżamy Samarkandy. W najbliższych dniach Wy pójdziecie moimi śladami, gdyż przed wyjazdem z pierwotnego miejsca Ługowej – nasi zebrali szczegółowe dane o członkach rodziny wszystkich, po to by ściągnąć ich w pierwszą kolejkę. Oczekujcie odpowiedniego zarządzenia przez Delegaturę w najbliższym czasie. Wszystkie rodziny, które były na miejscu, jadą razem z nami. Wielka szkoda, że Was tu nie miałem. Jak już pisałem starajcie się przenieść do Pawłodaru, a tam utrzymywać stały kontakt z Komitetem (p. Lickindorfem). Droga jest trudna i ciężka to też starać się mieć ze sobą tylko niezbędne rzeczy. Reszty szczególnie ciężkie wyzbyć się bezwzględnie. Pieniądze w drodze potrzebne i konieczne bo wszystko można kupić choć drogo. Oczywiście sprzedawać przed wyjazdem. Wiecie już, że widziałem się z Ceziem. Dobrze czuję się i zdrów. Podchorąży-plutonowy kandydat do gwiazdki. Spotkaliśmy się przypadkowo, bo przejeżdżał w sprawach służbowych przez Ługowoje i na stacji dowiedział się od p. Rożkowej że tu jestem, a że pociąg jego stał kilka godzin – odwiedził mnie. Jest szczęśliwy i radosny, tylko tak jak ja moją myślą, jest z Wami. Da Bóg, że spotkamy się niezadługo… Przerwał mi ruch pociągu i brak światła. Kończę więc i całuję Was mocno, mocno Wasz Bazyli.
Wszystkim pozdrowienia a komu wypada ucałowania. Pa! Iruśko i Kuksiu! Pamiętam zawsze i wszędzie o Was.”
Listy od Ojca podtrzymywały nadzieję w nas i znajomych, zachęcały do trwania za wszelką cenę. Matka postanowiła, że przeniesiemy się do większego skupiska Polaków, do Majkainu. Toteż 18 kwietnia 1942 r. rozstałyśmy się z Szoptykulem. Wyruszyłyśmy w drogę do Majkainu, który miał być kolejnym przystankiem przed wyjazdem do Pawłodaru.
Jechałyśmy na przyczepie traktora. Trwało to calusieńki dzień, chociaż do pokonania miałyśmy tylko 30-35 km. Wieczorem dotarłyśmy ledwie żywe. Zwłaszcza źle zniosła podróż moja młodsza siostra Janina zwana Kuksią. Mdlała po drodze, miała torsje i niczego nie można było zrobić, bo wkoło był tylko pusty, bezbrzeżny step. Chociaż była wiosna, nie dostrzegałyśmy jego piękna. Z westchnieniem ulgi powitałyśmy nowe miejsce postoju. Przyjęły nas pod swój dach panie Budkiewicz – matka i siostry wspomnianego przez Ojca w liście pana Czesława. Ich mieszkanie mieściło się w przyzwoitym drewnianym budynku. Składało się z bardzo dużego pokoju, kuchni i sieni. Dom leżał w pobliżu stacji benzynowej na skraju osady, noszącej nazwę „posiołok Majkain”. Majkain po kazachsku oznacza olejek brzozowy. Nazwę uzasadniało istnienie szczątkowego gaiku karłowatych brzózek obok szpitala. Może kiedyś było ich tam więcej, ale tego nikt nie wiedział.
W naszym życiu rozpoczynał się nowy rozdział.
MAJKAIN – ZOŁOTO
W roku 1942 osada przyfabryczna (posiołok) liczyła kilka tysięcy mieszkańców. Wyrosła w cieniu szybów i wokół wykopów kopalni odkrywkowych, miała zapewnić sprawne funkcjonowanie części przemysłowej. W okresie wojny znaczenie gospodarcze bardzo wzrosło, bo złotem płacono za dostawy zagraniczne dla państwa. Oprócz kopalni rudy złota były: fabryka wydobywania złota z rudy metodą amalgamacji, laboratorium rozdzielania amalgamatu na rtęć i złoto, elektrownia, zakład mechaniczno-odlewniczy, zakład obsługi mechaniczno-elektrycznej, zakład geologiczno-poszukiwawczy, zakład przeróbki szlamów odpadowych (krokusnyj zawod), zakład budownictwa komunalnego (OKS), stacja benzynowa, spółdzielnie krawiecka. To była część przemysłowa tworząca trust. Nieopodal kopalni wznosił się najwyższy w osadzie budynek dyrekcji trustu i biur wszystkich wchodzących w jego skład jednostek.
Część osady z drewnianymi domami jednorodzinnymi była przeznaczona dla dyrektora kopalni, głównego inżyniera oraz personelu inżynieryjno-technicznego, zwanego w skrócie ITR.
W osadzie były również: biuro aprowizacji (prodsnab), szpital, szpitalik zakaźny, średnia szkoła rosyjska (dziesięciolatka), średnia szkoła kazachska, przedszkole, żłóbek, administracja domów mieszkalnych (domouprawlenije), przychodnia lekarska, klub, komenda milicji, placówka NKWD z aresztem, sąd, biblioteka, piekarnia, stołówka centralna ogólnodostępna, hotelik, sklepy: centralny, górniczy, chlebowy i zołotoskupka, specjalny dla ITR oraz magazyny i rada narodowa (sielsowiet) a także łaźnia.
Budynki mieszkalne komunalne były murowane w systemie korytarzowym. Budynki te były wielomieszkaniowe lub wieloizbowe. Przez środek baraku przebiegał korytarz zakończony drzwiami w ścianach szczytowych
Oprócz budynków komunalnych były budynki jednorodzinne, czasem z oknami zaopatrzonymi w okiennice. Takie domki należały do pomniejszych notabli.
Około połowy terytorium osady zajmowały, stojące rzędami wzdłuż wyznaczonych ulic, kazachskie lepianki, półziemianki i ziemianki jednorodzinne. Były to jakby trzy kategorie budynków: lepianki budowane z samanu, wyposażone w okna i drzwi oraz sień dla zwierząt domowych, półziemianki, czyli izby w dole ziemnym z nadbudowanymi ścianami, posiadającymi okna na poziomie gruntu i drzwi posadzone poniżej poziomu gruntu oraz ziemianki, czyli izby mieszczące się w wykopanych dołach aż po dach i wyposażone w okienka w pułapie albo w ogóle bez okien.
Osiedle nie miało komunikacji lokalnej ani regularnej, autobusowej lub kolejowej, łączności ze światem. Na miejscu była jedynie wąskotorowa kolejka łącząca fabrykę przemywania rudy z fabryką przetwarzania szlamu. Mieszkania były ogrzewane indywidualnie. Prawie w centrum osady stał ogromny, beczkowaty, drewniany zbiornik zasilany z rurociągu przemysłowego. Wodę pobierało się tam na podstawie talonów wykupywanych w „domouprawlenii”.
Z jednej strony osiedle osłonięte było pasmem kilkudziesięciometrowych wzgórz, przez które wiodła stepowa droga do Ekibastusu – słynnego obecnie zagłębia węglowego, oddalonego około 40 km od Majkainu.
W pobliżu zbiornika wodnego wznosił się budynek łaźni, która oferowała swoje usługi w określone dni dla kobiet, w inne dla mężczyzn, oczywiście odpłatnie. W tej łaźni nie było rozpalonych kamieni jak na Szoptykulu, tu był wyższy stopień cywilizacji i obowiązkowa odwszalnia. Do łaźni przychodziło się ze swoją miednicą lub szaflikiem i miotełką brzozową.
Gdzie są skupiska ludzi, tam muszą być cmentarze. W Majkainie były dwa. Jeden stary muzułmański między kazachskimi domostwami, a drugi komunalny założony na stepie w odległości ok. 4 km na płd-wschód.
KAZACHSKIE DOMOSTWO
Typowa kazachska lepianka była murowana z samanu. Ściany pokrywano zawiesiną gliny ze świeżym łąjnem krowim i czasami bielono zawiesiną kredy. Strop domu jest równocześnie dachem płaskim, opierającym się na wzdłużnej belce nośnej i gęsto ułożonych cienkich patykach, prostopadłych do belki i opartych na ścianach. Trzy ściany domu są ślepe, na czwartej mieszczą się zazwyczaj dwa okna i drzwi wejściowe, które musza być otwieralne do wewnątrz. Prowadzą one do dużej sieni w kształcie litery L. Sień spełnia rolę obory i stajni oraz składowiska opału i siana, którego część magazynuje się na dachu.
Z głębi sieni drzwi, otwierane na zewnątrz, prowadzą do części mieszkalnej usytuowanej na dwóch poziomach. Na niższym mieści się kuchnia a na wyższym pokój. Kuchnia z reguły posiada klepisko a pokój czasem ma drewniana podłogę. W ścianie oddzielającej kuchnię od pokoju mieszczą się przewody spalin, dlatego ściana ta jest zawsze ciepła, kiedy pali się w piecyku kuchennym.
Kuchnia to miejsce przygotowywania posiłków, przetrzymywania maleńkich dzieci, maleńkich cielątek i źrebaków. Izba to miejsce przeznaczone do spania pokotem całej rodziny na podłodze wyścielonej chodnikami własnej roboty. Jedyne łóżko służy do składania pościeli na dzień. Odzież przechowuje się w skrzyniach, a posiłki spożywa przy okrągłym stole na niziutkich nóżkach. Stół między posiłkami stoi oparty o ścianę, zwrócony ku niej blatem.
Wyposażenie konieczne stanowi samowar, czarki bez uszek służące do spożywania i picia wszystkiego, duży głęboki niby półmisek oraz kocioł do gotowania mięsa i ajranu (kazan) oraz drewniane łyżki różnej wielkości.
Kazachowie hodowali drób, przeważnie kury, rzadko miewali koty czy psy, trzymali krowy, byli miłośnikami koni ale i wielbłądami nie gardzili
MIESZKAŃCY MAJKAINU
Nie wiem, kiedy założono Majkain. Tubylcy powiadali, że przed rewolucją prace poszukiwawcze oraz eksploatację złóż prowadzili Anglicy. Podobno, zmuszeni do opuszczenia złotonośnych terenów, zatopili kilka szybów wydobywczych oraz bardzo bogatą odkrywkę. Rzeczywiście istniała wypełniona wodą odkrywka oraz, odpompowywane, bez rezultatu, szyby – np. nr 14.
Inni twierdzili, że osiedle powstało po rewolucji. Jedno było pewne: kopalnia z przyległościami korzystała zawsze z niewolniczej siły roboczej.
Ludność tubylczą stanowili Kazachowie, którzy niechętnie rezygnowali z koczowniczego trybu życia, aby osiedlić się i podjąć pracę w przemyśle.
Ludność napływową stanowili ludzie różnych narodowości a większość z nich zamieszkiwała tam nie z własnej inicjatywy, lecz pod przymusem. Przed 1939 r. w kopalni pracowali Koreańczycy i Japończycy, osiedliło się kilka rodzin tatarskich, musieli się zadomowić Rosjanie, których przodkowie byli kupcami, kułakami lub posiadaczami czegokolwiek. Ci mieli dożywotnio odebrane prawo zamieszkania w europejskiej części państwa.
Z okresu przedwojennego znaleźli się tam i byli, kiedyśmy się tam zjawić musieli, Żydzi i Polacy z Ukrainy z tzw. Marchlewszczyzny. Jedną z tych zesłanek była przemiła, kulturalna p. Zofia Bokowska prowadząca kiosk spożywczy w truście.
W lutym 1940 r. przywieziono dość liczną grupę Polaków oraz obywateli polskich innych narodowości z województw tarnopolskiego i stanisławowskiego.
Po układzie Sikorski-Majski, liczni Polacy znajdujący się w innych miejscach odosobnienia, gdzie dotarli transportem z 13.04.1940 r., przenosili się do Majkainu. Wśród tej grupy byłyśmy i my.
Wcześniej już zesłano do Majkainu niedużą grupę Estończyków, a zima na przełomie 1941/42 dowieziono wiele rodzin Niemców z Powołża.
Rok 1943 był rokiem przywiezienia wielu Leningradczyków, ewakuowanych przez jezioro Ładoga. Wszyscy oni byli wymizerowani, wycieńczeni i zmaltretowani warunkami panującymi podczas blokady ich miasta. W tej grupie było sporo inteligencji.
Rok 1944 wzbogacił skłąd narodowościowy mieszkańców Majkainu o Czeczenów i Inguszy, których oskarżono o zdradę Ojczyzny i za karę zlikwidowano Autonomiczną Republikę Czeczeńsko-Inguską. To byli piękni ludzie, ale ich liczba malała w szybkim tempie z powodu tyfusu brzusznego i plamistego, surowego klimatu oraz trudnych warunków bytowania.
Ci wszyscy przybysze okresu wojennego musieli znaleźć sobie schronienie pod dachem mieszkańców owej złotodajnej ziemi. I… znajdowali warunki podobne do tych, jakie mieli tubylcy.
Wszyscy mieszkańcy mieli obowiązek pracy w miejscach i na stanowiskach wyznaczonych przez władze lokalne. Czasem znajomości pozwalały dostać lepszą pracę. Najważniejsze stanowiska, czyli kierownicze, zajmowali Rosjanie i Żydzi we wszystkich instytucjach. Leningradczyków zatrudniano mniej więcej zgodnie z kwalifikacjami. Taki ważny posterunek jak radiowęzeł powierzono radzieckim Żydom cieszącym się zaufaniem władz.
Personel średni w kopalniach, fabryce przeróbki rudy, elektrowni, stołówkach stanowili ludzie różnych narodowości, ale głównie Rosjanie, Żydzi, Kazachowie, Tatarzy, Polacy o ile dobrze znali język rosyjski. Zdecydowana większość mieszkańców pracowała fizycznie w różnych miejscach i na różnych stanowiskach wcale nie dlatego, że miała odpowiednie kwalifikacje, tylko dlatego, że stanowiska musiały być obsadzone, plany wykonywane, a człowiek musiał nauczyć się wszystkiego, co było konieczne.
Za dobre miejsca pracy uważano stołówki, sklepy, magazyny, piekarnię łaźnię, szpitale, przychodnię, biura, ponieważ były to prace pod dachem, a także dawały szansę na kradzież czegokolwiek do jedzenia, opału, leków, papieru, ołówka, nici, czyli tego, czego nie można było nabyć drogą kupna czy wymiany towarowej.
Kradzież była aprobowana przez wszystkich. Nikt nikogo nie potępiał za wyniesienie kawałka chleba, gomółki ciasta zalanego zakwasem, sody kaustycznej czy kawałka kalafonii (na mydło), kawałka drewna na podpałkę, kilograma węgla wyniesionego za pazuchą, talerza ze stołówki, kłębka nici ze spółdzielni.
Najważniejsze było, żeby nie dać się złapać. Jedni kradli tylko dla siebie i bliskich, inni dzielili się zdobyczą z potrzebującymi, inni wymieniali kradzione dobra na inne, też kradzione. Nawet niektórzy zwierzchnicy przymykali oko na kradzieże.
Przecież gdyby nie kradzież, to wszędzie byłoby ciemno po zachodzie słońca, bo nie można było inną drogą niż kradzież zdobyć oleju solarowego lub nafty do kaganka! Nabywając węgiel drogą wymiany nie pytano kontrahenta, czy węgiel był kradziony!
Za to bardzo srogo karano spóźnienie do pracy (proguł) stosując znormalizowane kary. Już dwudziestominutowe spóźnienie powodowało trzymiesięczne pozbawienie wolności.
Wszyscy mężczyźni, oprócz najwyższej kadry kierowniczej, podlegali mobilizacji do wojska albo do armii pracy (trudowaja armia) na tyłach.
Na stanowiskach pracy zwalnianych przez mężczyzn zatrudniano kobiety, praca musiała być wykonana i nie było ważne, że przerastała fizyczne możliwości kobiet. Dlatego wiele Polek pracowało pod ziemią przy wydobywaniu rudy, głównie zaś przy pracach załadowczych oraz transportowych, gdzie często musiały zastępować konie. Wprowadzono powszechnie 12-godzinny dzień pracy, to sprzyjało zwiększonej wypadkowości. Pamiętam młodego człowieka, Polaka z pierwszego transportu, który nie mogąc podołać pracy w kopalni, powiesił się. Nie jestem tego pewna, ale wydaje mi się, że się nazywał Dąbrowski.
Pracujący pod ziemią mogli kupić 1 kg chleba dziennie, pracujący na powierzchni- 800 lub 600 g, zależnie od zakwalifikowania stanowiska pracy, pracownicy umysłowi – 400 g a dzieci i starcy oraz inwalidzi (iżdiewiency) – 300 g. Kiedy z jakichś niewyjaśnionych przyczyn nie dostarczono chleba, sprzedawano odpowiednio mniejszą ilość mąki. Zdarzało się też dość często, że „wydawano” zamiast chleba czy mąki, jeszcze mniejszą ilość pszenicy i prosa.
Wszystkie artykuły żywnościowe były racjonowane. Deficytowe towary przemysłowe oraz niektóre artykuły żywnościowe można było zakupić za tzw. złote talony. Można je było zarobić pracując przy przemywaniu rudy na stanowiskach ręcznych zwanych butarami. Butary mogli prowadzić jedynie nieskazitelni politycznie obywatele sowieccy. Butary takie były czynne tylko jedno lato (chyba w 1943 r.), kiedy trzeba było wszelkimi siłami zwiększyć dostawy złota do skarbu państwa.
Pracowałam na butarze prowadzonej przez Kazacha, pompowaliśmy ręcznie wodę do wypłukiwania złota z rudy. Złoto, w postaci amalgamatu, zabierano i pod konwojem odstawiano do laboratorium.
Warunki życia były bardzo trudne, zwłaszcza dla takich przybyszy jak my, nieprzystosowanych do skrajnie prymitywnych warunków bytowych oraz surowego klimatu.
A jednak nasz trudny los stanowił nieraz przedmiot zazdrości dla tamtejszych zasiedziałych oraz dla osiedlonych tam obywateli sowieckich. Zwłaszcza, gdy powstał Komitet polski, który niósł pomoc materialną, rozdzielając dary żywnościowe oraz odzież (UNRRA). Chyba każda polska rodzina otrzymywała jakieś wsparcie w naturze, a niektóre rodziny także pomoc finansową. To było bardzo dużo w owych czasach głodu i niedostatku. Przecież wcześniej zdarzyło się kilka przypadków śmierci głodowej podczas buranu.
Prawie natrętnie prześladuje mnie myśl, że nigdy nie bywa tak źle, aby gorzej być nie mogło!
Niektórym tubylcom było gorzej. Ich nikt nie wspierał. Od nich żądano nieustających ofiar na rzecz Armii Czerwonej. Przyznać muszę, że owi ludzie oddawali prawie wszystko, co mieli, myśląc o swoich bliskich na froncie. Do dzisiaj myślę z podziwem i uznaniem o sowieckich kobietach okresu wojny. To one w ogromnym stopniu przyczyniły się do zwycięstwa. To one z samozaparciem i niesłychaną wytrwałością realizowały hasło: „wszystko dla frontu, wszystko dla zwycięstwa”. Owym kobietom nieraz mówiono słowami Gorkiego ”człowiek to brzmi dumnie” (niektórzy dodawali „w trumnie”). Owe kobiety nigdy nie odczuły swego człowieczeństwa w godnym siebie stopniu. A przecież tamte kobiety zasługiwały na lepszy los.
NASZA RODZINA W MAJKAINIE
Mieszkanie u rodziny Budkiewiczów musiałyśmy traktować jako tymczasowe. Chociaż razem było nas sześcioro, usiłowałyśmy wzajemnie sobie nie przeszkadzać w miarę możliwości.
Ponieważ dom stał w pobliżu tzw. zaprawki (stacji benzynowej), u wylotu drogi na Pawłodar, dlatego nieraz trzeba było przyjmować pod ten dach osoby udające się do Polskiej Armii lub do delegatury.
Najbardziej pamiętam kilkudniowy pobyt Czechów, którzy zdecydowali się wstąpić do armii gen Svobody w Buzułuku. Rodzina liczyła pięć osób: p. Malińska z synami Jiřim, i Waszą oraz córką Janą i siostrą p. Zemen. Wytrwaliśmy wszyscy dzielnie aż do dnia, kiedy udało się namówić kierowcę przygodnej ciężarówki do zabrania całej piątki do Pawłodaru. Nie wiem, jak dotarli i jakie były dalsze losy rodziny mieszkającej, przed wywiezieniem, w Łucku.
Myślę, że panie Budkiewicz z westchnieniem ulgi pożegnały Czechów i wkrótce także nasza trójkę, bo matce udało się znaleźć lokum. Kazaszka Maria była właścicielką dość dużej półziemianki składającej się z dwóch niezależnych mieszkań. Jedno z nich wynajmowała grupie Polaków: p. Skrabińskiej z dwojgiem dzieci i dorosłą pasierbicą, p. Tkaczowej z dwojgiem dzieci, oraz p. Hajowej. Drugą część zajmowała właścicielka – żołnierka. Ona wynajęła nam izbę, z sama mieszkała we wspólnej z nami kuchni. Chcąc zwiększyć swoje dochody wynajęła także składzik z oknem w dachu. W owej „izbuszce” mieszkała najpierw Ukrainka Nadia (?) z matką, a po śmierci tej ostatniej, inna Ukrainka: p. Tania Łotocka z córką Łesią oraz córką swojej aresztowanej przyjaciółki – Olą Czyrko.
Nasza Matka dostała pracę w stołówce OKS – u jako kasjerka. Z wiadomych względów było to dobre miejsce pracy, ale nawet to nie uchroniło nas od 5-dniowego głodowania o wodzie, kiedy dwutygodniowy buran uwięził nas w domu.
Po wyczerpaniu naszych skromnych zapasów, resztkę ziaren pszenicy, prażonej na patelni, przeznaczyłyśmy dla młodszej siostry Kuksi. Matka i ja piłyśmy tylko wrzątek z wody śniegowej. Najpierw uczucie głodu było nie do zniesienia, potem ogarnęła nas senność i wreszcie ograniczona przytomność przeplatana halucynacjami
Kiedy buran ucichł, matce udało się wymienić prześcieradło na 8 kg koniny. Poszukiwanie kontrahenta trwało kilka godzin i Matka, ze swoją zdobyczą, dotarła ostatkiem sił. Konina, ugotowana w samej wodzie, nawet bez soli, wydawała się nam rarytasem. Nigdy potem nie doświadczyłyśmy takiego głodu.
Na wiosnę 1943 r. Rosjanin Kosow, zmuszony do długotrwałego wyjazdu, zaproponował matce wynajęcie swojej półziemianki. Nowe mieszkanie miało dużą dobudówkę – sień, dwa duże okna, drewnianą podłogę, ogrzewaną leżankę przy kuchence, było zradiofonizowane i miało oświetlenie elektryczne. Do mnie należało prowadzenie gospodarstwa i utrzymanie czystości. Sama bieliłam wnętrze zawiesiną kredy, zebraną na hałdach zatopionej odkrywki. Cieszyłyśmy się tym mieszkaniem, bo było tylko dla nas. Ja zaczęłam zarabiać wykonywaniem robótek na drutach, oczywiście z powierzonych nici. Zrobiłam duży zapas kiziaków, żeby mieć na jesień, zanim zacznie się palić węglem. Niestety! Właściciel, licząc się ze swoją dłuższą nieobecnością, sprzedał komuś nasze lokum, a my zamieszkałyśmy kątem w ziemiance Kołokolnikowów. Mąż gospodyni, czarnoseciniec, przebywał w łagrze i nie miał prawa korespondencji. Właściwie nie było wiadomo, czy w ogóle żyje. Pozostał tylko, wiszący na ścianie, na honorowym miejscu, jego portret. Najstarsza córka była sprzedawczynią w sklepiku chlebowym, druga Marusia – listonoszką, 16-letni Mitia – pomocnikiem szewca a Griszka i Afonia chodzili do szkoły. Byli to ludzie życzliwi, ale z radością przeniosłyśmy się do ziemianki należącej do żołnierki Kazaszki Patysz Saudykasowej z córeczka Arimżan.
Izba miała drewniana podłogę i jedno okno. Była też zelektryfikowana, ale napięcie w sieci było tak niskie, że skrętka żarówki ledwie rozgrzewała się do czerwoności, nie dając światła. Korzystaliśmy z kopciłki albo ze świec produkcji własnej. Miałyśmy nawet jakąś roślinkę w doniczce, chyba geranium.
Patysz z córeczka zajmowała część kuchenną. W sieni stała krowa, a w składziku magazynowałyśmy węgiel na zimę. Zdawało się, że jest to nasze ostatnie mieszkanie. O święta naiwności! Ale o tym po tym.
Aż do zerwania stosunków polsko-sowieckich w kwietniu 1943 r. cieszyliśmy się pewnymi przywilejami, ponieważ:
– W Pawłodarze była Delegatura RP pod kierownictwem Lickiendorfa, a w Majkainie – Komitet, pod kierownictwem najpierw p. Chodorowskiego, a potem p. Bazylego Kuca, byłego posła na Sejm.
– Dorośli mieli karty amnestyjne potwierdzające obywatelstwo polskie i umożliwiające poruszanie się z miejsca na miejsce.
– Komitety otrzymywały i rozprowadzały wśród obywateli polskich artykuły żywnościowe pochodzenia zagranicznego, odzież i środki czystości z organizacji UNRRA oraz zapomogi pieniężne. Stanowiło to ogromną pomoc dla zesłańców.
– Uzyskaliśmy prawo wspólnego odprawiania modłów w udostępnionej w jednym z baraków izbie. Organizatorką spotkań modlitewnyc była p. Wójcikowa (Janina?) z pierwszego transportu, nauczycielka z zawodu.
– Pozwolono na zorganizowanie polskiej szkółki (istniała od czerwca 1942 r. do końca maja 1943 r.). Klasy mieściły się w kilku miejscach. Ja uczęszczałam do klasy mieszczącej się w kazachskiej lepiance, a nauczycielami moimi były panie Maria Alexandrowiczowa, Zofia Kuriatowa oraz Maryla Omelańska. Moja (szósta) klasa była nieliczna, pamiętam współuczniów: Jankę Mokotowską, Marysię Sragę, Marysię Mogielnicką oraz Staszka Alexandrowicza.
– Pozwolono na zorganizowanie życia kulturalnego. Powstał zespół taneczny, chórek i kółko literackie. Kierownikami, choreografami i solistami równocześnie byli p. Jadwiga Stocka i p. Stefan Dowgird. Nasza działalność cieszyła się powodzeniem wśród Polaków, a także miejscowej ludności. Nasze występy, organizowane w sali widowiskowej klubu, stanowiły swego rodzaju wydarzenia kulturalne.
– Za pośrednictwem Komitetu Polskiego docierały do nas polskie książki wydawane w Londynie oraz wychodzące w ZSRR gazety „Polska” i „Orzeł Biały”.
– Rodziny powołane do Armii Polskiej uznawano za równoprawne z rodzinami Czerwonoarmistów.
Byliśmy ogromnie wdzięczni generałowi Władysławowi Sikorskiemu za przywrócenie nam poczucia godności, za opiekę, za potwierdzenie tymczasowości naszego pobytu w ZSRR. Byliśmy przeświadczeni, że oni nie pozwolą władzom polskim o nas zapomnieć. Dzięki tym czynnikom trudy powszednie oraz codziennie dźwigane ciężary życia wydawały się mniej dokuczliwe, bo ożyła w nas wszystkich NADZIEJA!
Matka nasza natychmiast zapisała nas obie do polskiej szkoły. Nie było podręczników, lektury wypożyczano sobie obiegiem, nasze panie nauczycielki usiłowały wypełnić luki w naszej edukacji. Z wielkim zaangażowaniem prowadziły zajęcia pozalekcyjne. Brakowało zeszytów, dlatego kupowało się rzadko zadrukowane książki zamiast zeszytów. Wykupywaliśmy w sklepach podręczniki matematyki w języku kazachskim drukowane pismem arabskim. Były dostępne i tanie, bo właśnie wprowadzano do języka kazachskiego cyrylicę, podobno unifikacja alfabetu miała zbliżać narody.
Z brakiem atramentu radziliśmy sobie zdobywając kopiowe ołówki i rozpuszczając ich rdzeń w wodzie. czasem udawało się kupić atramentowe pastylki, dające atrament barwy brązowej. Żeby uczynić pismo bardziej czytelnym, pisaliśmy w poprzek druku książko-zeszytu. Byliśmy szczęśliwi mogąc chodzić do legalnej polskiej szkółki.
Nie wszystkie dzieci mogły chodzić do szkółki. Nie chodziły dzieci – sieroty zupełne. Np. dzieci p. Mogielnickiej zmarłej na tyfus oraz dzieci p. Marcinkowskiej, która wyszedłszy po pracy ze szpitala podczas buranu, zabłądziła i zamarzła na śmierć w stepie. Jej zwłoki odnaleziono przypadkowo na wiosnę.
Do zespołów kulturalnych należało wiele młodzieży pracującej oraz dzieci. Moja dziesięcioletnia siostrzyczka chodziła do szkoły i tańczyła w zespole tanecznym, jako jedna z najlepszych „artystek”. Ja też tańczyłam, ale głównie recytowałam wiersze. Za każdym razem występy były wielkim przeżyciem dla wszystkich. Wykonawcy dokładali wszelkich starań, żeby wszystko dobrze wypadło i podobało się publiczności, a polska widownia miała okazję do oderwania się od niewesołej rzeczywistości, do podbudowania siły ducha, pobudzenia patriotycznych uczuć oraz godziwej rozrywki.
Chyba w pierwszej połowie roku 1943 zaczęła docierać gazeta „Nowe Widnokręgi”, redagowana przez Wandę Wasilewską i in. w Moskwie, potem zaczęła przychodzić „Wolna Polska”. To były inne w formie i treści gazety od lubianych przez nas. Za pośrednictwem tych gazet dotarła wiadomość o powstaniu Związku Patriotów Polskich.
Po zerwaniu stosunków polsko-sowieckich szkółkę zlikwidowano, a później zwołano w klubie ogólne zebranie jeszcze polskich obywateli. Wśród organizatorów był przedstawiciel lokalnych władz NKWD. Na tym zebraniu poinformowano, że armia polska zdradziła swego sojusznika, opuszczając terytorium ZSRR. Powiedziano, że żołnierze tej armii to zdrajcy godni potępienia. Informując o powstaniu ZPP, zaproponowano powołanie jego ogniwa w Majkainie i wyrażono przekonanie o powszechnym wstąpieniu do organizacji. Propozycję przyjęto, ale chętnych do pracy w zarządzie nie było. Między innymi Matka nasza odmówiła wstąpienia do zarządu i zaprotestowała przeciwko nazywaniu naszych bliskich, z których byliśmy dumni, zdrajcami.
Przewodniczącym nowo powołanej organizacji został przedwojenny komunista Wierszycki (?), który wcześniej skorzystał z dobrodziejstwa amnestii dla byłych obywateli polskich i przyjechał z łagru do swojej żony i dorosłej córki. Po pewnym czasie przeniósł się wraz z rodziną do Pawłodaru. Nie pamiętam, komu przekazał pełnienie funkcji, ale pamiętam, że w latach 1945/46 przewodniczącą była p. Irena Godlewska, wywieziona z Łucka, a po wojnie zamieszkała w Szczecinie.
Władze nowej organizacji przejęły magazyny z darami UNRR-y, którymi gospodarowały, wspomagając rodaków. Inne przywileje cofnięto. Pozostawiono tylko zespoły artystyczne, łącząc ich działalność z lokalnymi zespołami. Od tego czasu występowaliśmy w ramach imprez organizowanych przez klub. W Pawłodarze zorganizowano nawet konkurs polskich zespołów tanecznych, w którym zespól z Majkainu został wyróżniony jakąś nagrodą, ale to miało miejsce w 1945 r., kiedy mnie już w zespole nie było, ale była moja siostrzyczka.
Najboleśniejsze było zarządzenie wymiany kart amnestyjnych na paszporty sowieckie. Był to dla wszystkich szalony wstrząs, bo na dodatek, każdego odmawiającego przyjęcia sowieckiego paszportu, aresztowywano od razu lub po kilku dniach.
Matka długo zastanawiała się jak postąpić i wezwana przez NKWD oddała kartę amnestyjną, a na formularzu, gdzie kwitowała odbiór nowego dokumentu tożsamości, wpisała uwagę, że nadal uważa się za obywatelkę polską i nie zrzeka się polskiego obywatelstwa. Naczelnik NKWD Ostrowski wyraził swoje zdumienie, widocznie był zaskoczony wpisana uwagą.
Zaczął się nowy etap w życiu naszej okrojonej rodziny i w życiu całej polskiej zbiorowości
OSTATNI ROK WE TRÓJKĘ
Po zamknięciu polskiej szkoły zostałam kelnerką, ale nie radziłam sobie za dobrze, nie nadążałam obsłużyć konsumentów, byłam wręcz do niczego, dlatego po niedługim czasie zwolniłam się.
Natychmiast zostałam zmobilizowana do FZO (fabriczno-zawodskoje obuczenije). Mieliśmy obowiązek chodzenia 3 razy tygodniowo na zajęcia teoretyczne w FZU (fabriczno-zawodskoje ucziliszcze), oddalonym o około 3 km od osady. Pozostałe dni wypełniała praca fizyczna na przydzielonych stanowiskach. Ja trafiłam do oddziału elektryczno-mechanicznego, gdzie obsługiwałam maszynę służącą do nawijania jedwabnej izolacji na przewody miedziane, używane potem do przewijania silników elektrycznych. Okazałam się bardzo dobrą, pojętną uczennicą i dobrą robotnicą. Egzaminy z teorii i praktyki zaliczałam na wysokie oceny. Nauczyciele i instruktorzy podkreślali moje uzdolnienia. Matka, wykorzystując ich opinie, postarała się o zwolnienie mnie z FZO i przeniesienie do rosyjskiej szkoły. Równocześnie zapisała tam moją siostrę. Dość długo tłumaczyła nam, że już mamy duże zaległości edukacyjne i powinnyśmy korzystać z nauki w szkole rosyjskiej, nie zaniedbując samokształcenia w języku i historii polskiej. Przekonała nas. I tak mnie przyjęto do klasy szóstej a siostrę do klasy trzeciej. W mojej klasie znalazły się jeszcze 3 dziewczynki z rodzin deportowanych 14.04.1940 r. Były to: Irena Jodo z Wołożyna oraz dwie Ukrainki z Łucka – Jarosława Kuzyk i Olga Czyrko.
Przyjęto nas nieufnie sądząc, że nie damy sobie rady z nauką w obcym języku. Pierwsza klasówka-dyktando wykazała, że były tylko cztery oceny bardzo dobre, to były oceny naszej czwórki. Czas potwierdził, że większość polskich dzieci uczyła się dobrze lub bardzo dobrze.
Charakterystyczna była zmniejszająca się z klasy do klasy liczba uczniów. Pamiętam, że w klasie dziesiątej było tylko czworo uczniów.
Atmosfera w szkole była dobra, nie zmuszano nas do wstępowania do pionierów, chociaż organizacja ta istniała w szkole i większość uczniów do nich należała. Oczywiście na korytarzu, na honorowym miejscu, stało popiersie Stalina, udekorowane flagami.
Nawiasem mówiąc, na sąsiadującym ze szkołą żłobku wisiał napis na czerwonym tle: „Spasibo towariszczu Stalinu za nasze sczastliwoje dietstwo”… (Dziękujemy towarzyszowi Stalinowi za nasz szczęśliwe dzieciństwo). Prawie zawsze, mijając żłobek, komentowałam w głębi duszy ten napis, pełen ironicznego wydźwięku. (Przecież maluchy go nie formułowały, a ponadto niczego szczęśliwego nie było w ich dzieciństwie, a Stalin nie wiedział o ich istnieniu).
Nasi nauczyciele, z nielicznymi wyjątkami, byli bardzo dobrzy jako ludzie i jako zawodowcy. Większość z nich znalazła się w Majkainie przymusowo.
Rosyjskiego i literatury uczył nas Aleksandr Gawriłowicz Tyrsow, syn astrachańskiego kupca, pozbawiony, za pochodzenie, prawa zamieszkiwania w europejskiej części swojego kraju
Aleksandr Fiodorowicz Kort – matematyk i fizyk Erna Emiliewna Blank – nauczycielka nauk przyrodniczych – byli Niemcami przesiedlonymi z Powołża. Również stamtąd pochodziła nauczycielka chemii.
Jelena Jefimowna Kostiunina – geografka, była Maryjką zesłaną z Uralu.
Niemieckiego uczyły Żydówka Roza Iwanowna Rozenstein oraz Holenderka – żona budowniczego pierwszego kraju socjalizmu na świecie.
Kazachskiego uczyli Sejsembaj Sejsembajewicz Sejsembajew (bardzo źle mówiący po rosyjsku) oraz Bibigul(?).
Ewakuowanych z Leningradu reprezentowała Maria Michajłowna (nazwiska nie pamiętam) – historyczka.
Przysposobienie wojskowe prowadziła córka miejscowego felczera Maria Timofiejewna Christienko. Ganiała nas z drewnianymi karabinami z energią i zapałem godnym lepszej sprawy. Ona nie należała do sympatycznych, a w stosunku do polskich uczniów była bardzo surowa i dość bezwzględna.
Uczniowie w klasie, podobnie jak grono, reprezentowali różne narodowości. Klasa stanowiła zbieraninę Rosjan, Polaków, Ukraińców, Żydów, Niemców, Kazachów, Tatarów itd. Reprezentowaliśmy też różne środowiska.
Wspólne dla nas wszystkich były marzenia o zakończeniu wojny. Wszyscy współczuliśmy tym, których rodziny otrzymywały tzw. pochoronną, czyli zawiadomienie o śmierci na froncie. Dzieliliśmy ból tych, którzy tracili bliskich w wyniku zgonu, powołania do wojska, a zwłaszcza aresztowania. Z powagą wysłuchiwaliśmy codziennie rano patetycznej pieśni „Wstawaj strana ogromnaja, wstawaj na smiertnyj boj…” (Stawaj, olbrzymi kraju, stawaj do walki na śmierć i życie).
W szkole bywało bardzo zimno, gdy zabrakło węgla. Na ścianach w klasach pojawiał się szron, siedzieliśmy podczas lekcji w ubraniach wierzchnich. Starsze klasy, w tym nasza, musiały brać udział w pracy w kopalni szoptykulskiej. Strzałowi – pracownicy kopalni wysadzali część pokładu, a do nas należało załadowanie węgla na ciężarówki, a potem rozładowanie przed szkołą.
Rolę stróżek, sprzątaczek i palaczek spełniały Polki: p. Halina Syczewska z córką Zofią i drugą córką Anią Domańską. Przyjaźniły się z naszą Matką, dlatego w czasie dużej przerwy mogłyśmy wpadać do ich służbówki na szklankę wrzątku.
Latem niektóre dzieci polskie, uczące się w rosyjskiej szkole, skorzystały z możliwości wyjazdu na kolonie nad jeziorem Dżasybaj, leżącym w górach Bajanaulskich.
Jezioro miało głębokość do kilku metrów, skaliste brzegi i leśne otoczenie. Było tam pięknie. Przypominałyśmy sobie jak wygląda las iglasty, jaka soczysta może być trawa i że są na świecie poziomki! Obie z siostrą codziennie kupowałyśmy kumys i, zgodnie z zaleceniami Matki, wypijałyśmy po szklance. Przez kierowców ciężarówek wysyłaliśmy do niej listy i zebrane poziomki. Pamiętam naszą pieszą wędrówkę do Bajanaułu. Szliśmy górskim szlakiem do stolicy rejonu, leżącej nad jeziorem Sabandykul (mydlane jezioro).
Jezioro to było zbiornikiem miękkiej, miłej dla skóry wody.
Robiliśmy wycieczki po pobliskich górkach i łąkach i wróciliśmy wszyscy wzmocnieni fizycznie, ku zadowoleniu naszych matek.
Na kolonii opiekowała się naszą grupą Nonna Łarionowa – miła i inteligentna maturzystka, z dwoma długimi warkoczami przypominającymi barwą kasztany oraz mnóstwem, tego samego koloru, piegów na buzi.
Po powrocie często, wieczorami, opowiadałyśmy naszej Matce szczegóły pobytu w górach, które przedtem widywałyśmy z CESu w oddali.
Często, już leżąc w łóżkach, odmówiwszy pacierz, snułyśmy głośno swoje marzenia o naszym życiu po powrocie do Ojczyzny, o dalszej nauce, o przyszłych zawodach (siostra miała być dentystką a ja podróżniczką – geografem), urządzałyśmy w marzeniach nasze pokoje w przyszłym mieszkaniu i, co najważniejsze, mieliśmy być razem w piątkę w wyśnionej krainie.
Nasza Matka, po pracy w kasie, zajmowała się zarobkowo haftowaniem, szydełkowaniem, mereżkowaniem. Ja robiłam na drutach. Obie z siostrą załatwiałyśmy kolejkowe zakupy, zaopatrzenie w opał, utrzymywanie czystości i porządku w domu. Ja przynosiłam wodę ze zbiornika i gotowałam wymyślne potrawy, np.: zupę dziadowską z chlebowych sucharów, placki lebiodowe itp.
Często przychodzili do naszego mieszkania współzesłańcy, zleceniodawcy prac, znajomi tubylcy. Częstymi gośćmi bywali: pp. Chlebni z córką, p. Julia Panasiuk z synem, p. Ewa Ławrynowicz i jej siostra p. Helena Komarowa, b. sędzia Petrusewicz, p. Łotocka, p. Dowgirdowa (na francuskie rozmowy z Matką), p. Szyczewska, p. Alexandrowiczowa z synem i wielu innych. Niektórzy przychodzili z prośbami o pomoc różnego rodzaju. Do siostry i do mnie przychodzili rówieśnicy, szkolne koleżanki i koledzy. Razem uczyliśmy się, albo graliśmy w gry planszowe (oczywiście własnoręcznie wykonane), opowiadaliśmy sobie treść przeczytanych książek, uczyliśmy się wierszy, robiliśmy prace ręczne.
Dorośli wymieniali się wiadomościami prasowymi oraz zasłyszanymi z różnych źródeł, omawiali sytuację polityczną, wymieniali sądy o zbrodni katyńskiej, informowali się wzajemnie o treści listów od naszych żołnierzy na Bliskim Wschodzie, wiadomościami od bliskich rozsianych po całym ZSRR. Listy docierały z ogromnym opóźnieniem. Adresy naszych bliskich ulegały zmianom, dlatego często w przekazywaniu wieści pośredniczył Czerwony Krzyż w Teheranie.
Starano się podtrzymywać na duchu, służyć sobie pomocą, wsparciem, dobra radą.
Popularne było wróżenie z kart. Dla niektórych kładzenie kabały było dodatkowym źródłem dochodów. Niektórzy ludzie szukali pocieszenia w wywoływaniu duchów…
Dla podtrzymania w pamięci obrazów z lat minionych, oglądało się fotografie rodzinne. Mieliśmy z sobą trzy albumy i wiele fotografii luzem.
Matka nasza podczas pierwszej wojny światowej była, przez władze austriackie, skazana na śmierć, ale wyrok został zamieniony na więzienie w Piotrkowie Trybunalskim a potem na internowanie na Węgrzech w Maros Vasarhely. Wiele zdjęć pochodziło z Węgier, gdzie Matka spędziła 2,5 roku.
Jedna z pań, pochodzące z Łucka, poznała Matkę na fotografii. Okazało się, że po powrocie z Węgier Matka zdawała eksternistycznie maturę w gimnazjum, do którego uczęszczał nasz gość. Zapytana potwierdziła fakt dotyczący edukacji jak też to, że jaj stryj był pułkownikiem armii carskiej a potem przez jakiś czas burmistrzem Łucka, że zmarł w latach dwudziestych, przekazując matce w spadku majątek Wola Ostrowiecka k. Lubomla.
Wydawało się, że była to zwykła, towarzyska wymiana zdań i wspomnień…
Na spotkaniach mówiło się, że nasz Ojciec spotkał nie tylko swego syna (naszego brata) Cezarego, ale także siostrzeńca Matki Stanisława Orłowskiego, którego rodzice i rodzeństwo, w przededniu wojny niemiecko-sowieckiej zostali wywiezieni do Krasnojarskiego Kraju nad Jenisej, gdzie jako jedyna polska rodzina mieszkali w wyznaczonym miejscu pracy i zamieszkania w tajdze.
Matka cieszyła się autorytetem i zaufaniem wśród rodaków. Po latach p. Karolina Andrzejewska pisała do niej z Wrocławia: „Często zwracałam się do Pani z prośbą o radę jak też i dodanie otuchy w ciężkich chwilach ówczesnego życia. Mówiło się, że do Pani idzie się jak Żydzi do rabina…”
Matka nie odmawiała pomocy nikomu, kto się o nią zwrócił. W 1944 r., po nieumyślnym podpaleniu elektrowni, aresztowano sprzątaczkę p. Moksową, matkę trojga dzieci w wieku przedszkolnym. Dziećmi chwilowo opiekowała się kuzynka aresztowanej. Dopiero po rozprawie (na miejscu) i wydaniu wyroku (trzy lata w zawieszeniu), kiedy przyszła do nas i całując broniącą się Matkę po rękach i nogach, dziękowała za pomoc, dowiedziałysmy się, że nasza Matka uprosiła adwokata o obronę i uiszczając honorarium, przyczyniła się do tego, że dzieci p. Moksowej nie zostały zabrane do rosyjskiego domu dziecka. Były jeszcze tak małe, że łatwo udało by się je wynarodowić. Ich Matka zdawała sobie z tego sprawę i dziękowała po swojemu za to, że zostało jej oszczędzone wielkie nieszczęście. To była prosta, niewykształcona kobieta.
Byłyśmy zawsze bardzo dumne z naszej Matki, ale nigdy wcześniej tak bardzo, jak owego niedzielnego poranka.
Matka byłą wspaniała i niezwykła, rozumna i życzliwa ludziom, bardzo dbała o nasze wychowanie. Wpajała nam poczucie godności ludzkiej i polskiej oraz szacunek dla innych ludzi, niezależnie od ich narodowości i statusu społecznego. I za to zawsze byłyśmy jej wdzięczne i czułyśmy się bezpieczne u jej boku.
ROZŁĄKA Z MATKĄ
Jesień 1944 r. skończyła się wcześniej niż zwykle. Wcześnie zaczęły się mrozy i spadło dużo śniegu. Na szczęście miałyśmy zapas węgla na całą zimę oraz nieduże, ale jednak zapasy żywności, a co ważne, obie z siostrą miałyśmy pimy (twarde walonki do noszenia bez kaloszy), a więc zima wydawała się nie taka straszna.
Bodaj w listopadzie przyszedł list od Ojca. Wspominał w nim o urlopie spędzonym z synem i siostrzeńcem w Bagdadzie. Ojciec podtrzymywał nas na duchu. Matka schowała list za belką szczytową i każdego wieczora wyjmowałyśmy go stamtąd i czytałyśmy od nowa na pokrzepienie.
Chociaż przygotowane do zimy, a ja i siostra wzmocnione pobytem w górach, nie miałyśmy wystarczającej odporności. Zachorowała moja siostra, miała stwierdzone zapalenie płuc, bardzo gorączkowała, leżała na łóżku. Obie z Matką czuwałyśmy przy niej na zmianę, modląc się o jej powrót do zdrowia. Niewiele więcej można było zrobić.
Dnia 25 listopada 1944 r. o godzinie 23 zapukano w okno, domagając się otworzenia drzwi z powodu „prowierki dokumientow” (kontrola dokumentów). Czasem w ten sposób wyłapywano uciekinierów z szeregów armii pracy. Matka, wiedziona chyba przeczuciem, stwierdziła, że tym razem idą po nią i wychodząc, aby otworzyć drzwi, powiedziała do mnie: „Nie mogą ujrzeć ani jednej łzy, Polacy nie płaczą”. Nakazała mi zachowanie spokoju, niezależnie od biegu wydarzeń.
Za Matką weszło kilku funkcjonariuszy NKWD, a właściwie już wówczas NKGB: Wołkow – z Pawłodaru, drugi – nazwiska nie znałam – z Bajanaułu i Zinkow z Majkainu. Towarzyszyli im świadkowie: Kazach – milicjant oraz Kazaszka – sąsiadka z tej samej ulicy. Sprawdzono dokumenty, po czym przystąpiono do rewizji. Trwała ona kilka godzin, bowiem bardzo skrupulatnie sprawdzano wszystkie szwy i zakładki w bieliźnie i odzieży, oglądano i ładowano do worków każdy kawałeczek papierka, szczegółowo oglądano posłania. Kazano mi przenieść siostrę z jej posłania na skontrolowane posłanie Matki. Siostra była nieprzytomna, lała się przez ręce kiedy ją przenosiłam. Posłanie siostry również poddano kontroli, po czym zezwolono mi na przeniesienie jej na miejsce. Ceremonia trwała do piątej rano.
Matka cały czas siedziała na stołku, nie wolno jej było wstać. Obwieszczono, że Matka jest aresztowana, sporządzono protokół rewizji, zabierając wymienione w nim rzeczy, łącznie 20 pozycji. Zabrano resztki cennych przedmiotów, fotografie, książki, gazety, nasze podręczniki i zeszyty szkolne, wszystko wykonane z papieru, każdy skrawek. Wyciągnięto także list Ojca zza belki. Siostrze zdjęto z szyi srebrny łańcuszek z medalikiem, a mnie srebrny łańcuszek z krzyżykiem bursztynowym. Tych dwóch pozycji, podobnie jak naszych kartek aprowizacyjnych, oraz raportu kasowego i pieniędzy, nie wpłaconych jeszcze przez Matkę do kasy głównej Prodsnabu, nie wpisano.
Polecono matce zabrać zmianę bielizny osobistej, koc wełniany, ręcznik i mydło, ciepło się ubrać i pożegnać się z nami. Mnie polecono zgłosić się w dzień w NKGB po odbiór kartek i pieniędzy.
Pożegnałyśmy się spokojnie, siostra była wciąż nieprzytomna (miała bardzo wysoką gorączkę), Matka powiedziała: „Pamiętajcie kim jesteście” i została wyprowadzona przed lepiankę do oczekujących sań. Odjechała w otoczeniu sześciu funkcjonariuszy, którzy pilnowali jednej 44-letniej, bezbronnej kobiety!
Zaczęłam płakać dopiero wszedłszy do izby. Byłyśmy same na pobojowisku. Towarzyszyła nam tylko, wystraszona do granic możliwości, właścicielka lepianki, której podczas aresztowania Matki nie pozwolono ruszać się z kuchni.
Nazajutrz, zostawiwszy siostrę pod opieką mieszkającej w sąsiedztwie koleżanki Elzi Bornstedtówny, poszłam do NKGB z jedzeniem dla Matki i po odebranie kartek i pieniędzy, które musiałam odnieść do Prodsnabu. Nie pozwolono mi widzieć się z Matką. Prosiłam, aby poinformowano ją, że siostra ma się lepiej, co nie było prawdą!
Szeregowy strażnik powiedział mi, że Matka siedzi w celi z jakąś kobietą.
Wczesnym popołudniem tego samego dnia, Matkę i p. Łotocką (ona była tą drugą) wywieziono wymoszczoną sianem ciężarówką, pod konwojem czterech uzbrojonych w karabiny z bagnetami żołnierzy, do więzienia śledczego w Pawłodarze. Jeden z tych konwojentów, za pośrednictwem stołówkowej kucharki Niusi Pińczuk, przekazał mi wiadomość, że Matka dojechała w dobrej formie, bez odmrożeń i że do zakończenia śledztwa wiadomości od niej oczekiwać nie należy.
I żołnierz i Niusia Pińczuk – krasnoarmiejka ryzykowali wiele przekazując nam tę informację , za którą do dziś zachowałam dla nich wdzięczność.
Zostałyśmy same. Kiedy siostra odzyskała przytomność musiałam jej powiedzieć co się stało, bo nie pamiętała niczego.
WE DWIE
Aby zapewnić nam minimum poczucia bezpieczeństwa, wprowadziła się do naszej izby p. Janina Staszewiczowa, która była też sama.
Na razie obie w dalszym ciągu uczęszczałyśmy do szkoły. Ja zarabiałam rękodziełem, a po skończeniu siódmej klasy podjęłam pracę na stacji pomp w lokalnej elektrowni. W ciągu roku szkolnego musiałam zrezygnować z nauki, bowiem zaczęłam pracę na trzy zmiany. Do mnie należało zapewnienie stałego napływu wody do kotłów parowych.
Praca, rękodzieło oraz wymiana towarowa jeszcze posiadanych resztek rzeczy, zapewniały codzienną szklankę mleka, w najgorszym razie tylko dla siostry. Nie głodowałyśmy.
Musiałyśmy jednak kilka razy zmieniać mieszkanie. W ciągu niecałych dwóch lat zmieniałyśmy adres, zawsze po kolejnym przeprowadzeniu u nas rewizji, co zdarzało się wielokrotnie. Nigdy nie wiedziałam co mi zarzucano, po powoływano się na jakieś nieznane mi przepisy i paragrafy.
Po wymówieniu nam lokum przez Patysz, przeprowadziłyśmy się do malutkiej, ale czystej izdebki w kazachskiej lepiance.
Po kolejnej rewizji wymówiono nam mieszkanie, wtedy zamieszkałyśmy w części kuchennej lepianki należącej do byłej współpracownicy Matki – Rosjanki Kiriuszyny. Ona była osobą inteligentną i mniej lękliwą. Może dlatego, że miała za sobą przeszłość łagrową i męża gdzieś w łagrze. Jej córka Ola, po maturze, została nauczycielką młodszych klas. Obie zachowywały się w stosunku do nas bardzo przyzwoicie i nieraz okazywały swoją życzliwość naganiając klientów na moje druciane wyroby.
Pod koniec 1945 r., kiedy zwolniła się wynajmowana przez Kiriuszynę, oddzielna izba, dano nam możliwość zamieszkania w niej już do końca naszego pobytu w Majkainie.
To może wydawać się śmieszne i dziwne, ale nawet w owych trudnych czasach powstawała lokalna moda na wyroby dziewiarskie, krawieckie i obuwnicze. Nosiło się robione na drutach toczki w ukośne pasy z odwijanym mankietem w pasy prostopadłe do pasów główki. Nosiło się swetry zapinane, z kieszonkami. Kieszonka górna musiała być ozdobiona monogramem wykonanym z wielobarwnego sznurka. Chodziło się w drewniakach, których wierzchy wykonywano ze skóry damskich torebek oraz teczek albo pasków. Tę modę narzucały Polki, które usiłowały nie ulegać abnegacji. Dbanie o estetykę pozwalało nie stracić szacunku dla siebie, bronić się przed załamaniem.
Ludzie wpadający w stan apatii szybko umierali. Tak się stało z siostrami p. Ewą Ławrynowicz i p. Heleną Komarową, zginęły, bo straciły chęć do życia, wiarę w siebie i nadzieję na przetrwanie.
Przed wyprowadzeniem od Patysz uległyśmy wszystkie, prócz p. Janiny, która była na nocnej zmianie, zaczadzeniu. Drgawki sprawiły, że spadłam z posłania na podłogę i w stanie zamroczenia, doczołgawszy się do drzwi, otworzyłam je i jeszcze zdołałam zaalarmować sąsiadów, którzy sprowadzili tamtejszego lekarza, polskiego Żyda Borysa Kotlara. Przytomności jego umysłu, szybkiemu przybyciu oraz sprawnej akcji ratunkowej obie z siostrą oraz Patysz z córeczką zawdzięczałyśmy życie. Oczywiście długo nie informowałyśmy naszej Matki o naszej, nazwijmy to, przygodzie, która była ważkim doświadczeniem życiowym.
Kilka słów o p. Kotlarze. Był to polski Żyd, który po ukończeniu agronomii w Polsce przedwojennej podjął studia medyczne w Wilnie. Był po trzecim roku, kiedy przybył do Majkainu razem z siostrą i jej córką. Siostrę wywożono, a on dołączył jako ochotnik. W Majkainie był uważany za lekarza i pracował w miejscowym szpitalu. Po wojnie zrezygnował z prawa wyjazdu do Polski, Zabrawszy z sobą siostrzenicę Rutę (siostra wcześniej zmarła) wyjechał do Leningradu. Tam skończył studia i pracował aż do chwili wyemigrowania do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1992 r. umarł na raka trzustki. Tę historię znam z ust jego siostrzenicy Ruty, która nas odnalazła, kiedy mieszkała z rodziną w Ufie na Uralu. Była w Polsce, dwukrotnie w Izraelu, aż wreszcie wraz z mężem, dwojgiem dzieci i ich rodzinami, zamieszkała w St. Paul w stanie Minnesota na drugiej półkuli i w dalszym ciągu utrzymujemy korespondencję.
Tak jak nas uprzedzono, podczas śledztwa nie miałyśmy kontaktu z naszą Matką, ale docierały jednak wieści o niej. Przed Nowym Rokiem wróciła, aresztowana razem z Matką, p. Łotocka. Od niej wiedziałyśmy, że Matka trzyma się, ale przejawiając, niepotrzebny zdaniem informatorki upór, nieco ucierpiała fizycznie. Druga wiadomość pochodziła od siostry Stasi Komorkówny, która odbywała karę pozbawienia wolności za spóźnienie do pracy. Będąc w łaźni więziennej w Pawłodarze, spotkała naszą Matkę. Powiedziała, że Matka miała plecy „jak kotlet”, ale duchowo nie poddała się. O tym, że rozprawa odbyła się w Pawłodarze 9 marca 1945 r., poinformowała mnie bibliotekarka, której córka była sędzią w Majkainie i była na rozprawie Matki.
Wiadomości te były przekazywane z zachowaniem odpowiedniego kamuflażu towarzyszącego rozmowom informacyjnym. Nie pamiętam nazwiska bibliotekarki ani jej córki, ale jestem im wciąż wdzięczna za poinformowanie, że wkrótce możemy oczekiwać listu.
Nasze dni były podobne do siebie, wypełnione pracą, zabieganiem o uniknięcie głodu i zimna, staraniem o utrzymanie zdrowia oraz zwykłymi codziennymi czynnościami.
Problemem było pokonywanie strachu wywoływanego powtarzającymi się rewizjami oraz stały lęk o to, aby nas z siostrą nie rozłączono. Każde pukanie, zwłaszcza w okno, do dzisiaj mnie niepokoi i paraliżuje. Napięcie psychiczne rozładowywałyśmy przez modlitwę oraz czytanie książek pożyczanych od znajomych Polaków bądź z rosyjskiej biblioteki. Po raz pierwszy dzieła różnych pisarzy europejskich a nawet „Chłopów” Reymonta czytałam po rosyjsku.
Toteż nie sprawiało nam żadnej trudności odczytywaniu listów Matki pisanych po rosyjsku. Pierwszy taki list nadszedł w maju 1945 r. Wszystkie listy Matki były pisane na różnych kawałkach papieru, np. pakunkowego, albo na niewypełnionych formularzach różnego przeznaczenia, na skrawkach gazet. Wszystkie listy miały stempel cenzora i były składane w trójkąt, bo brakowało kopert.
ZA CO ?
Aby przybliżyć prawną podstawę skazania Matki z artykułu 58§10, posłużę się fragmentami z „Archipelagu Gułag” A. Sołżenicyna, cytuję:
„…całej wieloletniej działalności wszechobecnych i wiecznie czujnych Organów dawał siłę JEDEN JEDYNY artykuł ze stu czterdziestu ośmiu składających się na dział szczegółowy Kodeksu Karnego z 1926 r… nie ma pod słońcem takiego wykroczenia, zamiaru, czynu ani rodzaju bezczynności, którego nie mogłaby dotknąć karząca ręka Pięćdziesiątego Ósmego artykułu… Niemożliwością było sformułować go w sposób aż tak szeroki, ale okazało się za to możliwe dać mu odpowiednio szeroką wykładnię…
…58 artykuł składał się z 14 paragrafów… Żaden paragraf artykułu 58 nie był interpretowany tak szeroko i z takim zaangażowaniem, taką rewolucyjną żarliwością, jak DZIESIĄTY. Oto jego brzmienie:
„Propaganda albo agitacja zachęcająca do obalenie, podkopania, albo osłabienia władzy sowieckiej… a również rozpowszechnianie albo przygotowanie bądź przechowywanie publikacji tejże treści”.
Paragraf ten określał w okresie pokoju tylko dolną granicę kar, górna zaś nie podlegała ograniczeniom.”
Tyle Sołżenicyn, a co, miejscami nieczytelna, kopia aktu oskarżenia oraz wyroku Matki? Przytaczam tylko fragmenty.
„…Urząd NKGB Pawłodarskiego obwodu dysponował materiałami o prowadzonej wrogiej działalności przeciwko władzy sowieckiej przez Bujalską Wiarę c. Seweryna, która na podstawie tych danych z oskarżenia obwodowego prokuratora aresztowano 25 listopada 1944 r. zgodnie z 58§10 cz.2 KK RFSRR. W toku wstępnego śledztwa ustalono, że Bujalska W. c. S po wprowadzeniu władzy sowieckiej na terytorium zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi, jako element społecznie niebezpieczny, była w 1940 r. zesłana do Kazachstanu. Po przybyciu do rejonu Bajanaulskiego na miejsce zsyłki, nawiązała antysowieckie kontakty z byłym przedstawicielem ambasady polskiej na Pawłodarski obwód Lickindorfem, skazanym w 1942 r. przez sąd specjalny przy ——————— działalność przeciwko ZSRR. Od niego otrzymywała wskazówki do prowadzenia antysowieckiej działalności wśród obywateli polskich mieszkających w os. Majkain, Bajanaulskiego rejonu.
Jak dowiodło postępowanie śledcze, Bujalska, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy ZSRR a emigracyjnym rządem polskim, zaktywizowała swoją antysowiecką działalność przeciwko ZSRR, szerząc oszczerstwa o władzy sowieckiej i różne wypowiedzi w antysowieckim duchu, prowadziła aktywna walkę z prosowiecko nastawionymi obywatelami polskimi, nakłaniała Polaków do uprawiania aktywnej działalności antysowieckiej i podtrzymywania wrogiej polityki emigracyjnego rządu polskiego przeciwko ZSRR….
——–w swoim mieszkaniu w kręgu Polaków, Bujalska ———- nienawiść do narodu sowieckiego i aprobowała politykę hitlerowców w stosunku do spokojnych mieszkańców na czasowo zajętym terytorium Związku Sowieckiego.
… W maju 1944 r. w swoim mieszkaniu prowadziła antysowieckie rozmowy na temat rozstrzelania polskich oficerów w lesie Katyńskim, oczerniała władze sowiecką i podważała komunikaty sowieckiej agencji prasowej.
… przyznała się do winy w pełni, ponad to ——— wystarczające ——- świadków ———— przez świadków oraz inne dokumenty dotyczące sprawy. Na podstawie powyższego
OSKARŻONA ZOSTAJE
Bujalska Wiara c. Seweryna, 1900 ur. w m. Łokacze, Horochowskiego powiatu, z obszarników, pracownik umysłowy, wykształcenie średnie, mąż za granicą w armii Andersa, do aresztowania przebywała w os. Majkain, Bajnaulskiego rej., Pawłodarskiego obw., tam też pracowała
O TO ŻE
……………popełniła przestępstwo ujęte w art. 58§10 cz. 2 KK RSFSR ………………”
Akt oskarżenia został wniesiony w końcu lutego 1945 r. Wyrok został wydany w imieniu Kazachskiej SSR przez kolegium sądowe do spraw karnych. Sprawa miała nr 2033. Niestety, kopia wyroku jest miejscami nieczytelna, co zaznaczam ————.
Cytuję:
„Wyrok w imieniu Kazachskiej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki. Roku 1945, dnia 9 marca Kolegium Sądowe do spraw karnych Pawłodarskiego sądu obwodowego w mieście Pawłodar, w składzie: przewodniczący ————–, członek sądu Prudowskaja, ławnicy ludowi Jelina i Polakowa, sekretarz ———–, oskarżyciel prokurator Łuszakow, adwokat Pietrow, na zamkniętym przewodzie sądowym rozpatrzyła sprawę karną nr 2033, oskarżonej z art. 58§10, cz. 2 KK Bujalskiej Wiary c. Seweryna ur. 1900 r. w woj. Wołyńskim pow. Horochowskiego, miasteczku Łokacze, Polki, obywatelki ZSRR, bezpartyjnej, piśmiennej, z wykształceniem średnim, nie sądzonej, mężatki, mąż i syn znajdują się w armii Andersa, aresztowanej 25 listopada 1944 r.
Po rozpatrzeniu materiałów sprawy, zeznań podsądnej, wyjaśnieniach stron i ostatniego słowa oskarżonej, kolegium sądowe
STWIERDZA
Po ustanowieniu władzy sowieckiej na zachodnich terenach Ukrainy Bujalska, jako element społecznie niebezpieczny, została przesiedlona do obw. Pawłodarskiego, Kazachskiej SRR i skierowana na stałe zamieszkanie do osady Majkain.
Od samego początku swego życia na zesłaniu, będąc niezadowoloną z przesiedlenia, Bujalska wśród Polaków systematycznie dyskredytowała politykę sowieckiego rządu w tym zakresie, sugerując im wrogi stosunek do władzy sowieckiej, którym osobiście jest nasiąknięta aż do dnia rozprawy sądowej.
Wśród Polaków, Bujalska zaszczepiała nieuznawania sowieckiego obywatelstwa pomimo posiadania sowieckich dowodów osobistych, oraz wychowywanie siebie i dzieci w duchu wierności dla reakcyjnego londyńskiego rządu Polski.
Nienawiść Bujalskiej do sowieckiego ustroju i prowadzona w związku z tym kontrrewolucyjna agitacja przybrały szczególnie jaskrawo zarysowany kształt po rozpoczęciu wojny Ojczyźnianej, kiedy to Bujalska wyrażała swój triumf, radość i zadowolenie z powodu bestialskiego i barbarzyńskiego znęcania się nad sowieckimi dziećmi i kobietami na okupowanym przez Niemców sowieckim terytorium. Te rozmowy miały miejsce ———— w kręgu —————.
Jesienią 1944 r. w rozmowie z Polakiem Wierszyckim, Bujalska ———– mu o przyszłej rozprawie z nim, gdyż on broni interesów władzy sowieckiej i ———– rządowi polskiemu. Tę myśl w różny sposób rozgłaszała wśród wszystkich Polaków. Wiosną 1944 r. w rozmowie z ———– Bujalska wyrażała niedowierzanie w informacje prasy sowieckiej na temat śmierci ———— informacjami prasowymi o rozprawieniu się Niemców z polskimi oficerami w Katyńskim lesie, stawiała pod rozwagę takie pytania, które podawały w wątpliwość te informacje.
Systematycznie wśród Polaków rozpowszechniała prowokacyjne uwagi o poczynaniach Armii Czerwonej, która wyzwoliła Polskę w 1939 r., rozbudzając w ten sposób niezadowolenie z wyzwolenia. W stałych rozmowach z Polakami krytykowała materialny dobrobyt robotników w ZSRR, przeciwstawiając mu życie w byłej Polsce.
Podczas przewodu sądowego Bujalska przyznała, że wszystkie wymienione fakty i rozmowy rzeczywiście miały miejsce i były spowodowane jej wrogim stosunkiem do władzy sowieckiej, ale skonkretyzować ich w czasie i przestrzeni nie może z powodu znacznego upływu czasu oraz tego, że rozmowy odbywały się stale.
Na postawie powyższego Kolegium Sądowe uważa za udowodnioną ——— oskarżonej Bujalskiej antysowiecką ————– obliczona na podrywanie i osłabianie potęgi Związku Sowieckiego oraz popełnione przez nią przestępstwa ujęte w art. 58 §10, cz. 2 ————— Bujalską Wiarę c Seweryna, na podstawie art. 58 §10, cz. 2 KK oraz art. 58 §2 KK skazać na 10 lat (dziesięć) pozbawienia wolności oraz pozbawienie praw w myśl art. 31 ———- na lat 5, a także konfiskatę na rzecz skarbu państwa zabranych podczas rewizji ———— obligacji, obcej waluty oraz kosztowności.
Środki ———– skazanej ———- tzn. przebywanie pod strażą. Wyegzekwować od skazanej za wystąpienie obrońcy Pietrowa w sądzie 250 rb (dwieście pięćdziesiąt).
Wyrok może być ———– do sądu najwyższego Kaz. SRR za pośrednictwem Pawłodarskiego sądu obwodowego ————– otrzymania kopii przez prokuratora.
Miejsce okrągłej pieczęci Podpisy /-/ Prudowskaja
————— /-/ Łozowych (?)
Po pewnym czasie od rozprawy Matkę przewieziono do punktu przesyłowego w więzieniu w Pietropawłowsku. Tam zastał ją dzień zakończenia wojny podkreślonego otworzeniem drzwi do wszystkich cel i złożeniem przez naczelnika gratulacji z okazji tego wydarzenia. Dla naczelnika był to też dzień żałoby po ostatnim z synów, poległym przed kilkoma dniami, a dla więźniów był to dzień nikłej ale nadziei na amnestię. Niestety, osądzonym z art. 58 nie miało być dane szybkie odzyskanie wolności, ale oni o tym wtedy nie wiedzieli!
Stamtąd Matka napisała pierwszy list, oto fragmenty:
„26.04.1945 r. m. Pietropawłowsk, punkt przesyłowy NKWD, skr. poczt. nr 9. Drogie moje dziewczynki Iruś i Janeczko. Wolno mi napisać, więc spieszę zawiadomić, że jestem żywa i zdrowa. sądzono mnie 9 marca, wyrok surowy ale nie przerażajcie się, nie pozostaniem tak długo w rozłące. Sądzę, że doniesiono Wam, że skazano mnie na 10 lat, 5 lat pozbawienia praw oraz skonfiskowano rzeczy zabrane podczas rewizji. To są głupstwa w porównaniu z niepokojem jak żyjecie i jak Wasze zdrowie……………..Szanujcie zdrowie. Pisz do Taty, Cezika, Babuni. Gdy będzie wyjazd – wyjeżdżajcie. Spotkamy się. Trawi mnie niepokój o Was. Jestem teraz na punkcie przesyłowym do łagru. Jakże wielka radością będzie dla mnie ujrzenie liter pisanych Waszymi rękami. Żyjcie zgodnie. Wybaczcie, że zostawiłam Was w trudnym momencie, ale co robić, taki los! Iruś, napisz gdzie pracujesz. Niczego nie wysyłaj dopóki nie napiszę z łagru. Całuję Was mocno – Matka.
Od dnia otrzymania tego listu oczekiwałyśmy na dalsze wiadomości, które jednak docierały rzadko, bo Matka mogła pisywać tylko dwa razy miesięcznie. Bałyśmy się o nią, o jej zdrowie, wytrzymałość psychiczną i starałyśmy się nie zawieść jej oczekiwań, tak jak nas nauczała, kiedy jeszcze byłyśmy razem.
Po pewnym czasie Matka dotarła do miejsca przeznaczenia, jadąc najpierw koleją, potem idąc piechota pod nadzorem uzbrojonego konwoju, który przed ruszeniem w drogę ogłaszał: „Krok w lewo, krok w prawo uważa się za ucieczkę. Konwój strzela bez uprzedzenia”.
LISTY Z ŁAGRU
„ 14.06.1945. Moje drogie i kochane dziewczynki! Teraz chcę podzielić się z Wami wieścią, że przybyłam na miejsce do znanych łagrów Karagandyjskich. Trafiłam na dobry punkt, bardzo malownicza okolica, duża dolina otoczona dość wysokimi wzgórzami, rolnictwo, ogrodownictwo oraz hodowla bydła. Jednym słowem wszystko, ale najważniejsze to sztuczne nawadnianie. Woda do ogrodów napływa arykami, zalane pola wyglądają jak chińskie pola ryżowe, wyobraźcie to sobie. Pracuję na razie w ogrodach, pielę, okopuję, ale może będę pracowała jako pielęgniarka. Obawiam się, że słońce mnie zabije, jeśli trzeba będzie pracować w upale. Mam okropne bóle głowy. Pocieszam się nadzieją, że wkrótce się zobaczymy i może Bóg Miłosierny zachowa nam Tatę i Cezika. Moje drogie, napiszcie wszystko pod adresem: Karagandyjski obw. P-ta Dolinka, skr. poczt. 246-T, nr 293294 Bujalska.”
19.06.1945 r. Całe dwa tygodnie nie mogłam wysłać tego listu… Wymieniajcie i sprzedawajcie rzeczy aby zachować zdrowie. Piszcie do Taty i Cezia niech Was zabiorą. Kukułeczko, moja kochana córuchno, kochaj i słuchaj Irenkę, ona teraz zastępuje Tatę i Mamę, nie sprawiaj kłopotów, szanuj ją tak, jakbyś mnie powinna kochać, słuchać i szanować. Swoje nieszczęście dzielcie pomiędzy sobą, niech nikt nie ośmieli się z Was szydzić! Myjcie się, ubierajcie się czyściutko, aby nikt nie mógł powiedzieć, że Was źle wychowałam, że jesteście opuszczone. MARTWI NIE WRACAJĄ A JA ŻYJĘ i z pomocą Najwyższego wrócę do Was i wszystkie swoje przeżycia będziemy wspominały jak koszmarny sen. Dla mnie ta rozłąka z Wami jest straszliwą nauczką, a dla Was egzaminem, jak trzeba kochać się nawzajem, w nieszczęściu być solidarnym i dobrym. Bądźcie zdrowe, moje kochane i drogocenne, całuję Was mocno Matka.”
„29.06.1945 r. Drogie moje dziewczynki! Kiedy nadejdzie dla mnie ten szczęśliwy dzień, kiedy otrzymam list pisany Waszymi rękoma… Nie możecie sobie wyobrazić co przeżywam myśląc, że możecie pozostać, aby czekać na mnie… Na razie czuję się dobrze. Dotychczas pracuję w ogrodzie, sądzę jednak, że nie będę tu pracowała, gdyż lekarz stwierdził, że mogę pracować wyłącznie pod dachem… Wojna skończona, sądzę, że wkrótce nastanie ten dzień, kiedy Wy, Moje Drogie, powrócicie do Ojczyzny, gdzie spotkacie się z Ojcem i Bratem i z ich pomocą dacie mi radość życia, którą zgubiłam w drodze do łagru. Trzymajcie się, nie zapominajcie, że jesteście Polkami, a nam przeznaczone jest wiele cierpieć i wybaczać… Strzeżcie się takich przyjaciół, jakich miałam ja, módlcie się. Módlcie się niech Bóg Miłosierny zwróci mi wolność i połączy mnie z Wami. Widocznie wiele nagrzeszyliśmy, że ponosimy tak straszną karę, ale wiara nasza nas uratuje!… Kiedy będzie wyjazd bierzcie skierowanie do Warszawy, tam w Komitecie zgłoście się jako uczennice i dostaniecie odpowiednie skierowanie. Adres swój zostawcie na poczcie głównej na „poste restante” dla mnie… Piszcie po rosyjsku, chociaż to brzmi chłodno, ale szybciej dojdzie, a to dla mnie najważniejsze… Nie mogę do Was pisać tak, jak bym chciała i jak zawsze w myśli rozmawiam z Wami w Ojczystym języku, bo trzeba pisać po rosyjsku, żeby list szybciej dotarł…”
„18.07.1945 r. … Nie macie pojęcia jaka jestem zadowolona, że prasa podała tekst umowy o repatriacji. Wyjeżdżajcie, Kochane i starajcie się połączyć z Tatą. Adres zostawcie na poczcie głównej w Warszawie. Nie zapomnijcie o mnie i wyjeżdżając napiszcie o stanie swego zdrowia i o tym jak przeżyłyście ten czas beze mnie. Ja cała płonę z niecierpliwości otrzymania listu od Was, mój niepokój jest bezgraniczny. Niepokoję się o Wasze zdrowie, warunki materialne i w ogóle o wszystko. Przecież doskonale wiem, gdzie jesteście. … Nie czekajcie na mnie, bo gotowam umrzeć z niepokoju o Was. Matka-Ojczyzna przyjmie Was i ….uczcie się, zdobywajcie zawód i nie niepokójcie się o mnie.”
28.08.1945 r. …. Dzisiaj otrzymałam od Was trzy listy z 30 i 31 lipca. Jestem szczęśliwa, że jesteście żywe i zdrowe, nie zapominacie o mnie i czuję, że nie przeklinacie mnie za to, że przypadło Wam w udziale pokonywanie codziennych trudności, od czego ja Was chronić powinnam. Ale widocznie tak było trzeba dla dobra Narodu i przyświecających nam idei. Bądźcie, Dziewczynki dobrymi Polkami i pamiętajcie, że powinnyście oddać Ojczyźnie wszystkie swe siły, nawet umrzeć dla Niej, gdyby tego zażądała.
Żyje mi się nieźle. Poprzednio pracowałam w ogrodach a potem w pracowni krawieckiej łatałam odzież roboczą. Teraz czasowo pracuję jako sprzedawczyni w sklepiku. Otrzymuję 650 g chleba i gorący posiłek trzy razy dziennie. Rano pół litra zupy, na obiad litr zupy i kaszę, wieczorem pół litra zupy. Mnie to wystarcza, nigdy nie byłam głodna. Co prawda w wolnym czasie wyszywam dorabiając w ten sposób dodatkową porcję chleba.
Moje kochane. Tego co przeżyłam lepiej nie opisywać, bo serce jest w bardzo złym stanie. Wolno mi pisywać dwa razy w miesiącu…”
„03.09.1945 r. … wojna z Japonią zakończona, oczekujemy i dla więźniów jasnego promienia… Módl się o zdrowie dla Taty i Cezia. Bardzo niepokoi mnie brak wieści od nich, może polegli? … Napiszcie, kiedy przeniosłyście się… Czy zwrócili Wam pieniądze? … Czy p. Tania… bądź z nią ostrożna, to zły człowiek! Wnosiłam apelację, sąd zatwierdził wyrok. Teraz napisałam do Głównego Prokuratora w Moskwie o przyznanie, a raczej zwrócenie obywatelstwa polskiego… Kochająca Matka”
„20.09.1945 r. Jak widać i tutaj listy docierają nieregularnie. Otrzymałam od Was czwarty list. Jestem wdzięczna, że o mnie nie zapominacie. Gdybyście wiedziały, jak bardzo niepokoję się o Was, jak boję się, żeby nie stało się coś złego, żeby Was nie okradziono. Martwi mnie, że mieszkacie przy tej ulicy… Kochane moje, obawiam się, że opuściłyście się. Proszę, weźcie się w garść, bądźcie dumne i czyste ciałem i duszą. Widzę Was w wyobraźni zawsze w czyściutkich kołnierzykach, niech tak będzie w rzeczywistości, niech nikt nie odważy się wytykać Was palcem, że jesteście bez ojca i matki…. W łagrze jest nieźle. Karmią, gdy trzeba ubierają, ale ja dotychczas noszę to ubranie i myślę, że posłuży mi ono do powrotu do Ojczyzny. O ile Komitet pomaga Polakom, to niech wyśle mi tylko ubranie robocze, rękawice i tłuszcz, więcej niczego nie potrzebuję… Kochająca Matka”
„01.10.1945 r. Drogie moje córeczki… Cieszę się, że jesteście żywe i zdrowe i pełne nadziei na powrót do domu, do Ojczyzny. Niech Bóg Najwyższy i Miłosierny będzie zawsze z Wami jak moja modlitwa. Bądźcie wytrwałe i dobre nawet w stosunku do swoich wrogów, ale nie zapominajcie, że strzeżonego Pan Bóg strzeże! Uczcie się i bądźcie gotowe stawić się na pierwsze wezwanie na Ojczystej ziemi. Piszcie do Taty i Cezia, żeby spieszyli do siebie, aby oddać wszystkie swe siły i wiedzę swoim… Żyje mi się nie najgorzej, nie martwcie się o mnie, tu wszystko dają gotowe… Martwię się o Was. Nie żałujcie, Kochane, niczego. Sprzedawajcie i wymieniajcie wszystko, co pozostało, tylko ratujcie życie. Należy błogosławić los za to, że szmatki pozwolą Wam zachować życie i powrócić do Ojczyzny. Marzę o jednym. Połączyć się z Wami, przeżyć choćby tydzień na ziemi Ojczystej i umrzeć. Za nic w świecie nie chciałabym tu pozostać. Mam przed oczyma majkaiński cmentarz i często sobie wyobrażam, co z niego pozostanie za 10 lat. Chciałabym spocząć w polskiej ziemi, gdzie każdy przechodzień pomodli się i westchnie przechodząc obok, a nasze piękne drzewa będą swoim charakterystycznym szeptem śpiewać wieczną kołysankę. Zasmuciłam Was tym obrazkiem, ale wybaczcie mi, ja bardzo tęsknię, tęsknię i martwię się. Wciąż o Was myślę i niepokoję się. Na Boga, napiszcie a nawet zatelegrafujcie wyjeżdżając. Może wówczas uspokoję się. Pozostanę tu spokojna oczekując swego końca, kiedy będę wiedziała, że jesteście w Ojczyźnie, wśród swoich… Pozwolono mi napisać do Komisji Mieszanej. Nie mam papieru i myślę, że będzie lepiej, jak Wy napiszecie. Jestem więźniarką i nie można o tym zapominać. Całuję mocno Matka.
„03.10.1945 r. Drogie moje córeczki! Otrzymałam listy z 14 i 18.08… O mnie nie martwcie się, tu nie jest źle i nawet troszczą się o moje zdrowie i przy najmniejszej niedyspozycji leczą. Przez ten czas przeleżałam trzy tygodnie w szpitalach. Mamy bardzo dobrego lekarza, który całe swe życie i wiedzę oddaje dla wyratowania chorego. A więc nie martwcie się o moje zdrowie, mam bardzo dobrą opiekę medyczną, potrzebuję tylko Boskiej pomocy, żeby połączyć się z Wami i Tatą. Pisałam do Moskwy do Komisji mieszanej i do ZPP oraz do Komitetu w Pawłodarze, ale odpowiedzi nie otrzymałam. Apelacyjny sąd zatwierdził wyrok 10 lat łagru. Do Kalinina w Moskwie nie pisałam… Myślę, że trzeba napisać do Stasia, żeby zawiadomił Tatę, że jesteście same, a ja jestem w Instytucie Poprawczym 10-letnim za miłość Ojczyzny…. Najukochańsza Janeczko, wiedz, że każdy przejaw Twojej przekory widzę we śnie i choruję od przygnębiających myśli… Przecież jesteś duża, rozumiesz sytuację, a przy tym jesteś przecież małą Polką i powinnaś być z tego dumna i godna tego imienia.
„12.10.1045 r. Drogie, kochane córeczki Iruś i Januś! Otrzymałam list Janeczki i ucieszyłam się, że żyjecie … Gdyby to było w mojej mocy, poleciałabym do Was na skrzydłach, aby uwolnić Was od wszelkich trosk. Jest mi ciężko, ale o wiele łatwiej niż Wam, mam wszystko gotowe i nawet troszczą się o moje zdrowie, a Wy, moje kochane, niezapomniane, musicie po wszystko stać w kolejkach i bardzo często bezskutecznie. Przecież wiem, w jakich jesteście warunkach i od tych myśli jeszcze mi ciężej… Nadzieja, że Wy wyciągniecie mnie z tej toni daje mi siły do walki o istnienie… Nie mogę doczekać się wiadomości o Waszym wyjeździe. Wiadomość o nim bardzo mnie uspokoi…….”
„21.10.1945 r. Drogie moje Dziewczynki! Pomimo wszystkich przeszkód uczcie się i pracujcie, a Bóg pomoże Wam pokonać wszystkie przeciwności losu… Janeczko….Iruśka się męczy jeszcze bardziej. Pomyśl, przecież teraz na niej ciąży odpowiedzialność za Wasze życie, ona musi zarobić, sprzedać, kupić a Ty powinnaś jej pomagać, tak jak mnie pomagałaś….. Tutaj nie jest źle. Wyżywienie poprawiło się. Robię robótki zarabiając trochę mleka i chleba. Zawsze myślę o Was, gdy mam coś lepszego do zjedzenia. Zwłaszcza, gdy były jarzyny: pomidory, ogórki i arbuzy. Poprawiłam się, przybywając na wadze to, co straciłam w więzieniu. Tylko nerwy nie są w porządku, ale do tego potrzebna jest zmiana miejsca…. Bądźcie dobrej myśli. Myślą, sercem i modlitwą z Wami zawsze i wszędzie kochająca i bardzo cierpiąca Matka.
„07.11.1945 r. Moje drogie Dziewczynki Iruś i Janeczko! moje biedne córeczki. Dzisiaj święto, dzisiaj wszyscy cieszą się i czekają na coś radosnego, a ja czekam na list od Was, moje drogie…. Piszcie jak najwięcej, to dla mnie jedyna radość… Iruś, liczę na Ciebie jak na siebie samą, że nie pozwolisz głodować sobie ani Janeczce. Ratujcie tylko życie i zdrowie. Jeżeli będziecie miały artykuły żywnościowe pilnujcie, żeby bliźni się z wami nie podzielili. Szczególnie proszę Ciebie Iruś, nie mów nic, ponieważ jesteś pod specjalna obserwacją. Bądźcie zawsze czyściutkie i schludne, chociaż biednie ubrane…. O mnie się nie martwcie, tu nie jest źle. Będę miała wszystko zapewnione w razie potrzeby. Nie martwcie się i pamiętajcie o tym, że Bóg karząc daje siły do zniesienia kary. Stałam się teraz silna i bardziej spokojna, gdyż żyję nadzieją, że Wy wkrótce wyjedziecie a tam będzie lepiej niż tu…. Pisząc do cioci Iry poproście, by pisząc do Stasia prosiła o przekazanie wieści, że jesteście same a ja na wychowaniu….Wkrótce minie rok jak był list od Taty. Piszcie i nie przestawajcie się modlić o powrót do kraju i nie zapominajcie o mnie…..Matka”
„08.11.1945 r. … Tęsknota mnie zżera. Nadchodzi zima i niepokoję się o to, jak jesteście do niej przygotowane…. Najbardziej martwię się, że nie macie obuwia… Nie żałujcie niczego, ratujcie życie i zdrowie…. O mnie nie martwcie się. Troszczą się nawet o zdrowie i leczą gdy człowiek zachoruje. Mamy bardzo dobrych lekarzy… Wierzę, że Bóg Miłosierny uchroni Was od wszelkich przykrości i obdarzy Was siłą i mocą, byście wszystko przeżyły i wróciły do Kraju, aby połączyć się z bliskimi. Piszcie do Taty, że jestem na dziesięcioletnim państwowym wychowaniu… Mnie tu jest bardzo ciężko tylko dla tego, że tęsknię i martwię się o Was………”
„bez daty Drogie moje córeczki. …. Nie mogę doczekać się dnia Waszego wyruszenia w drogę, dopiero wówczas uspokoję się i będę oczekiwała swojego uwolnienia… Miałam dużo wolnego czasu i bardzo wiele myślałam o naszej przeszłości i doszłam do wniosku, że wszystkie nasze przeżycia będą dobrą nauczką i nie będziemy mieli dużych wymagań. Wszyscy zmądrzeliśmy i nasze wymagania będą skromne. Nie potrzebujemy wytwornego mieszkania, pięknych i bogatych mebli, zadowolimy się skromnym mieszkaniem, ale wszyscy razem. Czy pamiętacie, kochane, jak wiele rozmawiałyśmy o tym, jak będziemy mieszkać, pracować i uczyć się? Wszystko to zrealizujemy, gdy znajdziemy się nareszcie u siebie. Oczekuję Waszego wyjazdu jak największego święta w moim życiu… Piszcie do ciotki Józi niech spokojnie przygotuje Babunię do przyjęcia wiadomości o moim uwięzieniu. Podajcie im mój adres, by wiedziały gdzie jestem i że Wy jesteście same. Jestem całą dusza z Wami…
„28.11.1945 r. Drogie moje dziewczynki…. Wiem, że poczta źle chodzi, ale piszcie częściej. Najstraszniejsze jest to, że oddziela nas rzeka, ale mam nadzieję, że Irtysz już stanął. U nas zima zaczęła się buranem i cały czas myślę, jak przeżyjecie tę zimę. Nie czekajcie na zawieje, w porę przygotujcie się do zimy, kupcie węgiel, urządźcie się tak, proszę, żebyście nie głodowały i nie marzły. Jeżeli nie macie obuwia, to nie chodźcie do szkoły, co nie oznacza, żebyście się nie uczyły. Uczcie się moje kochane, nie traćcie czasu, każdy dzień, każdą godzinę trzeba odpowiednio wykorzystać. Trzeba nadrobić stracony czas, pomyśleć tylko, że przepadło pięć najpiękniejszych lat, a przecież jeszcze nie wiadomo, kiedy wrócimy do Kraju. Mam nadzieję, że przynajmniej Wy wkrótce ujrzycie Ojczyste pola i lasy, a święta ziemia Ojczysta przyjmie Was gościnnie, nakarmi, ogrzeje. Tam szybko zagoją się rany. Oby tylko Bóg pozwolił nam wszystkim połączyć się. Proszę, napiszcie natychmiast, kiedy będziecie wyjeżdżać, a koniecznie napiszcie z granicy, będę czekała. Tu jest Żyd, którego rodzina mieszka w Jermaku. Już otrzymała paszporty i czeka wyjazdu. Dziwi mnie, że nie macie listów od Taty. Byłabym zadowolona i szczęśliwa, gdybym wiedziała, że nie jesteście same wśród obcych oraz gdybym wiedziała, że Tata wie o tym też. Dlatego piszcie często pod jego i Stasia adresem. Czy otrzymujecie listy od Babuni. Napiszcie do ciotki Józi, aby ostrożnie powiedziała Babuni, że jesteście same. Napisałam jeden list, ale odpowiedzi nie otrzymałam. Boję się, że Babunia taka stareńka i będzie jej ciężko, bo wszystkie jej dzieci, jak jesienne liście, zostały rozwiane po całym świecie.
… Kochana Pani Janino! Niech Pani będzie uprzejma przyjąć najserdeczniejsze pozdrowienie i gorącą wdzięczność za to, że jest Pani z moimi biednymi dziewczynkami. Niech Pani zechce być dla nich Dowódcą i Przyjacielem jak niegdyś dla mnie. Całuję Was wszystkich mocno, mocno – kochająca i tęskniąca Matka”.
„24.12.1945 r. Drogie moje, kochane córeczki Iruś i Janeczko! Dzisiaj wigilia, wszystkimi myślami jestem z Wami, kochane moje. Ciężko mi tutaj i smutno bez Was, postanowiłam opisać jak żyję i jak wyglądam. Teraz siedzę przy stole w ogólnym baraku i pisząc list rozmawiam z Wami. Jestem w czarnej spódniczce, włosy rozdzielone pośrodku, całkiem siwe, splecione w dwa warkoczyki przełożone od ucha do ucha. Całkiem długie warkocze, prawda? Na nogach mam zrobione na drutach getry i wełniane, też zrobione na drutach, skarpetki. Buciki jeszcze całkiem dobre. Żyje mi się nieźle, odnoszą się do mnie dobrze, wyżywienie też dobre, otrzymuję 650 g chleba i trzy razy dziennie gorący posiłek. Gdy byłam chora, otrzymywałam mleko i dietę. Otrzymujemy też cukier po 420 g miesięcznie tak, że można wyżyć, zwłaszcza że ja dorabiam haftem i robótkami dziewiarskimi a latem pracowałam w ogrodach. Było mi ciężko i chorowałam z powodu nadmiernego nasłonecznienia i dlatego lekarze wydali decyzję, żeby przeniesiono mnie do pracy w budynku. Otrzymałam pracę w pracowni krawieckiej, gdzie byłam zatrudniona aż do przeniesienia mnie na stanowisko kierowniczki kiosku z zieleniną. Pracowałam tam dotąd, dopóki były świeże jarzyny: pomidory, ogórki i arbuzy. Po sezonie przeniesiono mnie do bazy, gdzie sortowano wełnę według jakości. Tam pracowałam dwa miesiące i zachorowałam na grypę, a teraz proponują mi wyjazd do jakiegoś oddziału i podjęcie pracy…, ale nie wyraziłam na to zgody. Wolę wrócić do pracowni krawieckiej, nie chcę odpowiedzialnej pracy. Jedno jest dobre, że odnoszą się do mnie dobrze i gdy będzie trzeba ubiorą i obują. Z „kanterki” otrzymałam koc, podkoszulek, majteczki i czapeczkę. Mam watowane spodnie, odzież roboczą, ciepłą dzianą bluzeczkę, rękawice, tak że o mnie nie martwcie się….. Opiszcie mi Waszą wigilię. Ja cały dzień pościłam i modliłam się. Wieczerzę miałam bogatą: zupa, kasza jaglana, pieczony ziemniak i herbata z patoką. To jest syrop buraczany ciemnobrązowy mało słodki. My przygotowujemy to z chleba z cukrem, otrzymując coś w rodzaju powideł do chleba. Zawsze mając coś lepszego do zjedzenia mam wyrzuty sumienia, że nie mogę podzielić się z Wami. Na jutro mam dwa duże ziemniaki i prawdziwą słoninę ściętą ze świńskiej skóry, przywiezionej do bazy. Pomyślcie jaka jestem bogata. Opisałam Wam wszystko. Nie, nie wszystko. W naszym baraku jest dużo ludzi, ludzi prostych, dobrych, a najważniejsze, że nie ma złodziejstwa. Kiedy leżałam w szpitalu, dopilnowali wszystkich moich rzeczy i odwiedzali mnie jak rodzina. Proszę napiszcie długi list i niech Kuka pisze po polsku. Chcę zobaczyć, czy pisze bez błędów ortograficznych i jak wyraża swoje myśli…… Kochająca Matka”.
„29.01.1946 r. kartka pisana atramentem. Moje kochane dziewczynki, nie możecie sobie wyobrazić jak niepokoję się i tęsknię za Wami. Długi brak listu to brak snu i apetytu. Piszcie często… Nie martwcie się o mnie. Jestem zabezpieczona i żyje mi się nieźle…Całuję Matka.”
„10.02.1946 r. Drogie moje córeczki Iruś i Januś! Poczta chodzi źle. Otrzymałam Wasz list z 25.12., bardzo się ucieszyłam, że jesteście żywe, zdrowe i pamiętacie o mnie…. O mnie nie martwcie się, pracuję w pracowni, szyję damską bieliznę i wyobraźcie sobie swoją mamę przy maszynie cały dzień, robiącą 10 koszul, podczas gdy norma wynosi 16, ale ja nie umiem szyć według normy. Szyję dobrze i z mojej pracy są na razie zadowoleni. Nie mam siły na wykonanie normy, a poza tym nie mam wprawy. Z każdym dniem szyję lepiej, kiedy wrócę, będziemy same sobie szyły. Początkowo naigrawano się ze mnie, że nie potrafię robić „po łagrowemu”, ale cóż dziwnego, w takim łagrze nigdy nie byłam, więc nie potrafię dorównać innym, ale po przyjrzeniu się wynikom mojej pracy są zadowoleni.
Proponowano mi inne rodzaje pracy, również w biurze, ale nie zgodziłam się, bo mam bardzo złą pamięć i nie chcę jej przemęczać. Wystarczy mi tęsknota i troska o Was, co mnie zabija, zwłaszcza, że listy przychodzą bardzo rzadko… Gdybyście otrzymały urzędowy list nie zdziwcie się i nie przerażajcie, ponieważ znane są wypadki, gdy żywi umierali, a po kilku miesiącach przychodziły od nich listy. Będę pisała często, tzn. trzy razy miesięcznie, a o ile się uda, to częściej. Bałam się, żebyście nie otrzymały takiego zawiadomienia.
Ja jestem zabezpieczona. Dzisiaj dano na śniadanie dobrą zupę, 650 g chleba, na obiad zupę z kartoflami, duszoną kapustę z mięsem, pieróg z …., po jednym ogórku kiszonym, na kolację zupę. A więc nie myślcie, że jest mi źle… Razem nieście krzyż, który spadł na Wasze młode ramiona… kochająca Matka.
„17.02.1946 r. Drogie moje kochane kruszynki! Równocześnie otrzymałam Wasze listy z 2.12 i 31.12., cieszę się, że jesteście żywe i zdrowe…. Mam nadzieję, że wyjedziecie, a wówczas nie pozwolą Wam biedować. Ja też nie tracę nadziei na prędkie spotkanie z Wami. Czytałam o ratyfikacji umowy o granicach i dodatkowej wymianie ludności. Stąd silna nadzieja, że o ile nie dotyczy to mnie jako więźniarki, to Wy wyjedziecie…. Zupełnie nie martwię się, że będzie nam źle, jestem przekonana, że będzie nam dobrze byle razem. Gdy będziemy już razem to pojedziemy do Częstochowy aby podziękować Matce Najświętszej za łaskę i opiekę. Moja wiara jest teraz mocniejsza niż dotychczas. Wierzę i jestem szczęśliwa, że nie utraciłam wiary w Boga i sprawiedliwość. Czuję się dość dobrze, wyżywienie dobre, troska o zdrowie dobra. Pomoc medyczna o każdej porze, a więc nie martwcie się… Iruś, bądź dobra i łagodna, kochaj Janeczkę i pamiętaj o mnie… Pan Miłosierny z Wami i ze mną. Kochająca Matka… Włosy białe, tytoniu nie palę…. Ucałowania Matka”
NARESZCIE REPATRIACJA
W lipcu 1945 r. zawarta została umowa polsko-sowiecka, na podstawie której powołano Komisję Mieszaną do spraw ewakuacji osób narodowości polskiej i żydowskiej. Prasa informowała, że byli obywatele polscy wymienionych narodowości obowiązani będą poddać się rejestracji.
Rzeczywiście, pewnej nocy posłyszałam charakterystyczne pukanie w okno i zobaczyłam uzbrojonego żołnierza. Stałam jak sparaliżowana, a on wołał, żeby natychmiast, z dokumentami, stawić się w komendanturze. I dodał: „do rejestracji”.
A więc to nie po mnie, tylko do mnie, a to różnica! W komendanturze NKGB okazało się, że nas z siostrą nie zarejestrują, ponieważ nie mogę żadnym papierkiem (to mógł być przekaz pocztowy, koperta adresowana po polsku pod przedwojenny adres, świadectwo szkolne, jakieś pismo itd.) przedwojennym polskim udowodnić swego prawa opcji. To był koszmar, przecież również przedstawiciel tej komendantury był obecny podczas aresztowania Matki, kiedy wraz z nią zabrano wszelkie papiery.
Wyszedłszy na korytarz wyglądałam jak biała ściana w brązowe plamki (byłam piegowata), co zwróciło uwagę stojących w kolejce do rejestracji. Powiedzieli mi, że w gabinecie naczelnika zaczął przyjmować przedstawiciel Komisji Mieszanej z Moskwy. Miałam wielkie szczęście, bo ten człowiek (niestety nie pamiętam jego nazwiska) po dość długiej rozmowie ze mną, zapoznaniu się z dokumentami mówiącymi o aresztowaniu Matki, które kazał sobie przynieść nacisnąwszy przycisk pod biurkiem, powiedział, że pochodzi z Charkowa, ma córkę, też Irenę, która jest na robotach w Niemczech. Przekonywał mnie, że powinnyśmy poczekać na Matkę. Wysłuchawszy jednak moich argumentów przeciwko takiemu rozwiązaniu, pochwaliwszy mnie za bystrość umysłu i rozsądek, wpisał siostrę i mnie na listę, zadowalając się tzw. „sprawką”, wydaną wcześniej przez lokalne władze i stwierdzającą powołanie naszego Ojca do polskiej armii. Tę sprawkę znalazłam w kłębuszku nici do cerowania. Ten kawałek papierka chyba cudem uszedł uwadze ekipy przeprowadzającej rewizję przy aresztowaniu Matki. Po wpisaniu nas obu do rejestru osób podlegających repatriacji prosił mnie o modlitwę do Boga, ażeby jego dziecko wróciło do domu. Brzmi to jak mało wiarygodna opowiastka, ale to prawda! Takich rzeczy się nie zapomina! Ten sam człowiek uprzedził mnie, że będą plotki o liczbie osób skreślonych z listy, że mogą nawet być podawane nazwiska i prosił, żeby im nie wierzyć. Nauczył też mnie jak mam przechowywać dokument repatriacyjny po jego otrzymaniu. Z serdecznością myślę o tym człowieku i szkoda, że nie wiem, czy jego pragnienie odzyskania córki jedynaczki spełniło się. Cieszyłabym się, gdyby tak było. Ów człowiek, noszący mundur wywołujący przerażenie w większości ludzi, mundur kojarzący się ze wszystkim, co złe i okrutne, bywał czy był życzliwym człowiekiem? Pytanie pozostanie bez odpowiedzi… Może naprawdę w każdym człowieku jest więcej dobra niż zła?
Dokumenty, również w nocy, wydano pod koniec marca 1946 r. Odpadło zadawanie sobie pytania, czy na pewno dostaniemy kartę repatriacyjną. Teraz tylko należało strzec jej jak oka w głowie.
W naszych listach pisanych do Matki nie wspominałyśmy o dokumentowych perypetiach, ona i tak martwiła się za bardzo, Część naszych listów, jak i zabranych przez NKGB dokumentów, zwrócono matce w późniejszym czasie. Niektóre z nich przywiozła ze sobą. To pozwala mi zacytować niektóre fragmenty listów mówiące o naszej codzienności
02.12.1945 r. „Otrzymałyśmy list Mamy z 15.11.45 i bardzo ucieszyłyśmy się. Proszę o nas nie martwić się, jesteśmy zdrowe i jeszcze nie głodowałyśmy…. Proszę napisać, jakie Mama ma włosy, w co się ubiera i jak mieszka, wszystko, dokładnie…. Proszę dbać o swoje zdrowie. Nadejdzie czas spotkania w Ojczyźnie i będziemy wspominać przeszłość jak jakąś straszną bajkę. Całuję Mamę mocno, mocno w rączki i pysia po sto razy – Mamy córeczka Janeczka albo Kuksia.”
31.12.1945 r. „…Jest dziesiąta wieczorem. To będzie mój ostatni list pisany w br., bo przecież za dwie godziny będzie już Nowy Rok… Mam nadzieję, że w Nowym roku spotkamy się z Tatą i Ceziem i będziemy wszyscy szczęśliwi. To musi się stać, w przeciwnym razie Bóg okazałby się niesprawiedliwym, a przecież On jest miłosierny i uwolni nas… U nas wszystko dobrze. Wczoraj otrzymałam 1 kg manny, 0,4 kg mięsa, 1 kg ryżu, 0,6 kg cukierków, 0,3 kg masła i 59 g herbaty. Na jutro upiekłam 10 placuszków i usmażyłam 6 kotlecików rybnych. Dostałam kapustę za robienie zabawek na choinkę dla sąsiadki. Jedną główkę ugotowałam na jutro, a druga zostawiłam na Trzech Króli”…
05.02.1946 r. …”Dzisiaj pracowałam od ósmej rano do czwartej i piszę teraz. Wczoraj otrzymałyśmy dwa listy od Tusi (tak Matkę nazywał Ojciec i tak Matka podpisywała listy wysyłane nielegalną drogą) jeden pisany po polsku i karteczkę pisaną po rosyjsku. Bardzo jesteśmy jej wdzięczne, że o nas pamięta…. Wczoraj sprzedałyśmy granatowy koc i od razu kupiłyśmy u p. Kukizowej mąkę za 87 rb. Anna Fiodorowna Kiriuszyna wystarała się o kartkę na suchy prowiant, dzięki czemu zakupiłyśmy za 59 rb.: 350 g masła, 300 g cukru, 1,8 kg manny i 3 duże krowie języki. Wkrótce zaczną sprzedawać artykuły żywnościowe w sklepie. Proszę się o nas nie martwić, nie marzniemy, tylko się martwimy o Mamę i Jej zdrowie. Przez radio podano, że wkrótce rozpocznie się repatriacja i wszyscy mówią, że więźniowie też będą repatriowani. Będziemy szczęśliwe, gdy będziemy razem. Napisałam do Pawłodaru w sprawie zwrotu dokumentów, ale ani odpowiedzi ani dokumentów nie otrzymałam… Otrzymałyśmy od Taty dwa listy… Ten papier, na którym piszę list, przyszedł aż z Krasnojarska. Jagódka zawsze przysyła trochę papieru w liście. Jutro mamy wolny dzień, więc będę prała. Uszyłam sobie z dwóch woreczków z paczek koszulkę, wykończyłam ją u góry koroneczką zrobioną szydełkiem i ozdobię ją haftem… Nici dostałam od p. Janiny….”
04.03.1946 r….. „Skończył się luty i zaczyna długo oczekiwany marzec. W marcu zaczyna się wiosna a po drugie – w marcu powinnyśmy wyjechać do Ojczyzny. Dzisiaj wieczorem o szóstej zacznie się przegląd medyczny i będzie prowadzony przez trzy dni. Wkrótce będzie szczepienie przeciwko ospie, będzie łaźnia i „sanobrabotka”. W tych dniach powinni zacząć wydawanie dokumentów i wkrótce zwolnić z pracy. Wszyscy przypuszczają, że koło 15 już wyjedziemy. Wszyscy przygotowują się i ja też trochę. Już szyje się dla Kuki sukienkę białą w niebieskie kwiatuszki, z cieniutkiej flanelki. Szyje ją p. Rusowicz. Wczoraj Kuka dostała w Komitecie 1,5 m materiału w kolorze lekko stalowym. Z tego p. Rusowicz uszyje princeskę i do niej bluzeczkę z pozostałości materiału na sukienkę. Ona szyje własnymi nićmi, sama zaproponowała uszycie, jestem jej bardzo wdzięczna. Wczoraj w Komitecie otrzymałyśmy: 3 puszki mleka skondensowanego, pół dużego mleka w proszku, 3 małe paczki zupy, prawie pół kg cukru, prawie pełną małą czerwoną puszeczkę kakao, trochę proszku jajecznego, paczkę manny i dwa kawałki mydła toaletowego, które dostałyśmy bardzo w porę. Te produkty wydawano dzieciom do lat 15 (ale nam wydano na nas obie), starcom i inwalidom… Najbardziej mnie martwi, że Mama na próżno martwi się o nas. Proszę uważać, żeby nie przeziębiać się, nie przemaczać nóg, nie irytować się. Trzeba dbać o zdrowie i zachować je dla Ojczyzny i dla przyszłego w niej życia…..”
24.04.1946 r. …” Dziś otrzymałyśmy list Mamy z 17 lutego. Niepokoi nas to, że Mama rzadko i nieregularnie otrzymuje nasze listy. Pisuję dość często. Przez ostatnie dwa tygodnie pisałam dość mało, bo w ogóle nie funkcjonowała poczta z powodu wylania Irtyszu. Jesteśmy zdrowe i całe i pełne nadziei na lepsze jutro. Niedawno otrzymałyśmy list od nasze kuzynki Janiny Zdasień, która proponuje abyśmy przyjechały do niej. Jej adres Kraków-Witkowice, Zakład dla dzieci. Odpisałam i podziękowałam za wspaniałomyślność i pamięć i mamy zamiar udać się tam po powrocie do Kraju. Kiedy Mama przyjedzie do Kraju to łatwiej nas odnajdzie. Otrzymałam list od Wujka. Są zdrowi, Babunia żyje, ale dlaczego pisze do nas po rosyjsku, to boli! Teraz Kuka przyniosła trochę kwiatków i na stole stoi malutki bukiecik. W niedzielę była Wielkanoc. Mamy czysto wybielona izdebkę, wszystkie serwetki są świeże. W pierwszy dzień świąt pracowałam od ósmej do czwartej, a p. Janina od czwartej do dwunastej, dlatego dzieliłyśmy się jajkiem dopiero na drugi dzień, kiedy obie pracowałyśmy od czwartej do dwunastej. Dzisiaj mamy wolny dzień. Zaraz zaniosę list na pocztę, pójdę po kartki na chleb, wydają je wcześniej, aby ludzie wykupili produkty przed 1 Maja. Mamo moja! Proszę o nas nie niepokoić się. Teraz już wierzę, że wyjedziemy. Irena Godlewska otrzymała dwa radiogramy, że Majkain wyjeżdża 10 maja z Pawłodaru. Wszystkie oddziały fabryk przygotowują robotników na miejsce Polaków. Mówią. że Polacy zostaną zwolnieni i że 5 maja będą wywozić Polaków z Majkainu. Komendanci wagonów już przygotowują drabinki do wchodzenia do wagonów. W ogóle nastroje walizkowe. W dniu naszego wyjazdu wyślę natychmiast do Mamy telegram. Mam nadzieję, że Mama też wkrótce ujrzy Ojczyste pola, ponieważ wszyscy mówią, że więźniowie także będą zwolnieni i odwiezieni do Kraju. Proszę nie tracić nadziei, że będziemy jeszcze razem. Ciekawe, że mamy jednakowe myśli. My też myślimy, że pojedziemy razem do Częstochowy…. Staram się czytać, jeżeli dostaję książki. Ostatnio więcej czytuję po polsku i bardzo się z tego cieszę. W święta miałam na sobie spódniczkę z Mamy sukienki i białą bluzeczkę z Komitetu. Do tego szare pończochy i drewniaczki zrobione przez Mitię. Na wierzch miałam czarny płaszcz, czapeczkę zrobioną na drutach i szalik. Kuka miała na sobie nową princeskę niebiesko-stalową i bluzeczkę flanelową, białe pończochy i czarne buciki. Mama pewno ubrała się w czarną spódniczkę i białą bluzkę…..”
27.04.1946 r. „Spieszę podzielić się wiadomością, że przedwczoraj wszystkie oddziały otrzymały polecenie zwolnienia Polaków z pracy z dniem 5 maja. Kartki chlebowe wydano nam tylko na pierwszą dekadę maja. W stołówkach i piekarni nasi nie pracują już od wczoraj, a w pozostałych miejscach będą zatrudnieni prawdopodobnie do 1 lub 3 maja. Wszyscy przygotowują się do podróży i my także. Dzisiaj wzięłam się do reperowania bielizny i odzieży i zrobiłam bardzo dużo. Po niedzieli mam zamiar wyprać wszystkie rzeczy, które tego wymagają.
Jedno tylko nas niepokoi, to los Mamy, ale wierzymy, że Mama wkrótce też wyjedzie i spotkamy się pod Ojczystym niebem. Wczoraj otrzymaliśmy list od Jagódki. Oni już wyjechali, list był pisany po drodze. Wyjechali transportem nr 71. Podała nam adres cioci Mani w Polsce jako adres kontaktowy. Podaję go, żeby Mamie się przydał jako adres kontaktowy z nami: Polska, Milanówek koło Warszawy, Cafe Bar Express, Maria Wiśniewska. Dzisiaj idę do pracy na dwunastą w nocy po trzech dniach wolnych… Bardzo niepokoi mnie stan zdrowia Mamy i proszę Boga, żebyśmy jak najprędzej byli razem. Teraz proszę nie martwić się o nas, nie rozpaczać i nie padać na duchu. Proszę, o ile to możliwe, dbać o odżywianie się, aby utrzymać się w zdrowiu. Nasze myśli zawsze są z Mamą. Żeby Mama wiedziała, jak bardzo cierpimy myśląc o naszej rozłące, ale zawsze pocieszamy się myślą, że to już niedługo….. Pogoda poprawiła się i będzie łatwiej podróżować…….”
01.05.1946 r. Droga Moja Mamusiu, chcę się podzielić radosną wieścią. Już nie pracuję! Wczoraj obie pracowałyśmy od północy do ósmej rano, a dzisiaj miałyśmy rozpocząć pracę o czwartej. Tymczasem przychodzi wieczorem p. Nika aby powiedzieć, że już dzisiaj nie idziemy do pracy dlatego, ze wszyscy Polacy pracują w elektrowni do pierwszego. A więc jestem w domu. Wszystko poprałam, żeby nic brudnego nie mieć z sobą. Już złożyłam jeden tobół, są w nim materacyki, odzież robocza i obie pary Mamy pantofli brązowe i płócienne. Chociaż wszystko wskazuje na to, że wyjedziemy, ciągle wydaje się to nierealne, nie dociera do świadomości. Ciągle myślę, a nuż nie wyjedziemy!? Ale to chyba zrozumiałe, bo tyle razy ludzie mówili o wyjeździe i podawali terminy, że teraz, kiedy staje się to rzeczywistością, człowiek nie bardzo temu wierzy. Z podróży będę wysyłała kartki tak, aby Mama wiedziała, którędy jedziemy… Jutro kąpię Kukę i siebie i wypiorę zdjętą bieliznę. Dzisiaj z okazji święta jest chleb biały po 2,7 rb. Na dwa dni wykupiłyśmy 2,2 kg, kupiłyśmy też 1 kg kapusty na kapuśniak, a wczoraj na targu miseczkę kartofli za 15 rb. W niedzielę na zebraniu poinformowano nas, że po piątym powiozą nas do Pawłodaru. Wyjazd odbędzie się kolejno wagonami. Nasz wagon ma nr 11 i komendantem jest p. Nika Budkiewicz. Tutaj jest ciepło, dzisiaj pogoda piękna…. Teraz Kuka poszła na próbę, dlatego, że trzeciego lub czwartego odbędzie się pożegnalny koncert……”
10.05.1946 r. „Pawłodar. Droga Moja Mamusieńko! Zdziwi się Mama, że piszę ołówkiem, ale my jesteśmy już w Pawłodarze w Związku Patriotów Polskich. Z Majkainu wyjechałyśmy 8 maja, jedną noc nocowałyśmy w Potaniewce, a wczoraj dowieziono nas do Pawłodaru. Teraz musimy pójść do łaźni i oddać rzeczy do odwszalni (sanobrabotka). Otrzymałyśmy artykuły żywnościowe i chleb na drogę i najprawdopodobniej wyjedziemy 12-15. Proszę o nas nie martwić się. Na drogę miałyśmy 600 rb. Już trochę wydałam pieniędzy, ponieważ kupuję gorące mleko. W Majkainie na kartki dostałyśmy 6,6 kg chleba i ponadto kupiłyśmy bochenek za 50 rb. a wczoraj w sklepie komercyjnym kupiłam 4 kg bochenek za 44 rb. Jedziemy razem z p. Niką. Cieszymy się, że wkrótce zobaczymy Ojczyste pola, tylko bolejemy nad tym, że Mama nie jest z nami. Ostatnio bardzo rzadko otrzymywałyśmy od Mamy listy. Upoważniłam Marię Kołokolnikową do podjęcia pieniędzy, które podobno miały nadejść od cioci Iry, Maria przekaże je Mamie. Niepokoi nas Mamy zdrowie i dlatego proszę je strzec, bo jest to największy skarb w życiu. Proszę pamiętać, że o Mamie pamiętamy i kochamy ją bezgranicznie, czyż mogłoby być inaczej? Nasze myśli są z Mamą, a Bóg wysłucha nasze prośby i wkrótce będziemy razem. Całujemy bardzo mocno Irka i Kuksia.”
11.05 1946 r. „Pawłodar ul. Sowietów, lokal ZPP… jutro przewiozą nas na dworzec i pojedziemy do Kraju. Dzisiaj byłyśmy w łaźni, a wczoraj na drogę otrzymałyśmy 20 kg chleba, 0,5 kg masła, 0,5 kg cukru, 1,8 kg kaszy i 1,8 kg wędzonego mięsa. Proszę o nas nie martwić się. Jesteśmy zdrowe, czego też z całego serca życzymy Mamie. Piszę na kolanie i dlatego tak niewyraźnie………..”
12.05.1946 r. „Pawłodar ul. Sowietów, lokal ZPP…… Już jesteśmy w Pawłodarze. Dzisiaj otrzymałyśmy 6 konserw rybnych, 6 puszek mleka skondensowanego, 800 g grochu, 260 g cukru i 300 rb. Jutro załadunek do wagonów i odjazd. Proszę o nas się nie martwić. Jesteśmy przygotowane do drogi. Proszę dbać o zdrowie i nie tracić nadziei, bo dzień naszego spotkania nadchodzi. Wysłałam do My telegram, dwie kartki oraz list……..”
15.05.1946 r. „Pawłodar, transport nr 123 …..Już drugi dzień jesteśmy w wagonie, dzisiaj odjeżdżamy do Kraju. Ciężko nam, że jedziemy same. Wszyscy mówią, że Mama też wyjedzie. Jedziemy w wagonie p. Niki. Z nami jadą: p. Janina Staszewicz, rodzina Budkiewiczów, Mogielnickich, p. Markowa, p. Wojtachowa z rodziną, p. Hajowa, p. Skrabińska, panie Syczewskie, pp. Herbowie, Bańdowie i Wojasówna. Jesteśmy zaopatrzone w żywność, proszę nie martwić się. Jeżeli to będzie możliwe, pojedziemy do kuzynki Zdasieniowej Kraków-Witkowice Zakład dla dzieci, a także postaramy się znaleźć ciocię Irę. Proszę jechać w tym samym kierunku co my………”
16.05.1946 . „Kupino, transport 123 …….wczoraj o piątej wieczorem wyjechaliśmy z Pawłodaru Jedziemy w ostatnim wagonie i trochę trzęsie, ale to głupstwo, kiedy uzmysławiamy sobie, że jedziemy do Kraju. Tylko martwi nas, że nie jesteśmy razem, ale wierzymy, że wkrótce połączymy się. Proszę nie tracić nadziei i nie tracić ducha. W Pawłodarze zmarła stara Gronkowska i Chłopkowa powiedziała, że to był tyfus i o mały włos nie wstrzymano zupełnie transportu. Dzięki Bogu, że jesteśmy w drodze i prosimy go, abyśmy jak najprędzej były razem. Nie wiem, na której stacji uda mi się wrzucić kartkę do skrzynki……….”
17.05.1946 r. stacja OMSK „……… Na razie, dzięki Bogu, jedziemy dobrze. U nas wszystko w porządku, jesteśmy obie zdrowe, czego i Mamie życzymy. Jestem pewna, że wkrótce przestanę pisać do Mamy, ponieważ będziemy mogły bezpośrednio wymieniać nasze myśli. Proszę nie tracić ducha ani nadziei na lepsze jutro. W Omsku jest bardzo ładnie, wszędzie zielono, zupełnie inaczej niż w Majkainie. Jestem bardzo rada, że pożegnałam Majkain na zawsze……..”
18.05.1946 . stacja OMSK… „Stoimy już drugi dzień w Omsku. Dzisiaj chodziliśmy do łaźni. Tu łaźnia jest wspaniała, nawet z prysznicem. Wczoraj wieczorem byłam na targu i kupiłam bochenek białego chleba za 35 rb. Proszę się o nas nie martwić, lecz dbać o siebie. Proszę starać się możliwie dobrze odżywiać, dbać o zdrowie i nie upadać na duchu. Każdy dzień zbliża nas do szczęścia. Odnajdę Tatę i Cezia i postaramy się być bliżej siebie…..”
21.05.1946 r. stacja SWIERDŁOWSK……..”Piszę do Mamy często z podróży i myślę, że kartki docierają. Jedziemy już szóstą dobę. Teraz jedziemy pomału, bo jest duży ruch. Trzymamy się dobrze. Na razie mamy i pieniądze i żywność, więc proszę się nie martwić o nas. Wytrzymamy, przecież jedziemy do Kraju i byłoby lekko na duszy, gdybyśmy były razem. Wierzę, że będzie tak wkrótce. Spieszę, aby wrzucić kartkę do skrzynki………..”
22.05.1946 r. stacja PERM………”A więc jesteśmy już w Europie. Byłoby wszystko dobrze, gdybyśmy były razem. Gdyby Mama wiedziała, jaka jestem szczęśliwa, że nie widzę już kazachskich stepów. Teraz prosimy Boga o połączenie nas, a wtedy będziemy szczęśliwe. Czemuś jestem całkiem spokojna i pewna, że wkrótce będziemy razem. Stoję teraz w budce hamulcowej i piszę. Robię to często, staram się wrzucać kartkę na każdym postoju. Na razie udaje się……….”
23.05.1946 r. m. KIROW…. „Jesteśmy w Kirowie. Do Moskwy zostało 950 km. Pewnie pojutrze będziemy w sowieckiej stolicy. Dotychczas jesteśmy zdrowe. Już dwie doby jedziemy prawie bez postoju, zatrzymując się tylko na 10-15 minut. W Kirowie mamy stać około godziny. Spieszę, aby wrzucić kartkę do skrzynki. Jedynym naszym zmartwieniem jest Mama…….”
23.05.1946 r. m. KIROW… „Jesteśmy zdrowe, a jak zdrowie Mateczki? Jedziemy już do Polski transportem nr 123 w wagonie nr 17. Na naszej półce jest 9 osób….
27.05.1946 r. stacja ORSZA „……. Piszę często, chcę ucieszyć Mamusię, zapewniając, że wkrótce będziemy razem. Powiedziano mi tak w Moskwie, gdy pytałam o to przedstawicieli Komisji Mieszanej i ZPP. Przychodzili oni na stację, więc nie przegapiłam, a zaraz pośpieszyłam z interesującą mnie sprawą. W Moskwie dostałyśmy 100 rb., 2 bochenki czarnego chleba i jeden białego, a także 6 puszek konserw rybnych i 2 mleka. Będąc w mieście kupiłam bułkę za 15 rb., a Kuksi jeszcze przyniosłam ¼ kg obwarzanków i porcję lodów w kubeczku za 4 rb. Była bardzo zadowolona. Pociąg ruszył, nie zdążę wrzucić kartki……..”
28.05.1946 r. BORYSOW „…..Dojeżdżamy do Mińska. Jesteśmy zdrowe i pełne nadziei na połączenie się z Mamą. Jeszcze nie wiemy, czy pojedziemy do p. Zdasieniowej, czy tam, dokąd dojedzie transport. Każdy radzi inaczej. Z Mińska wyślę telegram do Mamy. Karteczkę do Taty wysłałam z Moskwy, pewnie stamtąd szybciej dojdzie. Po drodze widziałam bardzo dużo zniszczonych miast, szczególnie zniszczony jest Smoleńsk……………”
28.05.1946 r. MIŃSK „…..Myślę, że za dwie doby będziemy w Brześciu. Stamtąd nadam do Mamy telegram. Jeden już wysłałam z Pawłodaru…… Po drodze jechaliśmy przez Katyń, widziałyśmy las tej strasznej tragedii ………. Po drodze widziałam jeńców, poczułam nienawiść………..”
02.06.1946 r. BRZEŚĆ LITEWSKI „ Już czwarty dzień stoimy w Brześciu. Wczoraj wieczorem przeładowaliśmy się do polskich wagonów, a dzisiaj wymieniają nam pieniądze. Mamy 250 rb, a więc otrzymamy 250 zł……. Tutaj kupiłam 2 kg kartofli po 5 rb, bochenek chleba za 30 rb, ser za 10 rb oraz koperty i papier listowy, żeby mieć na czym pisać do Mamy…. Gotuję na cegiełkach, więc mamy gorącą strawę. Wczoraj odnalazł się Kazik………”
Te fragmenty naszych listów przybliżają warunki w jakich podróżowaliśmy, dążąc jak Odyseusz do swojej Itaki. Kiedy pociąg przejeżdżał przez BUG, wszyscy modliliśmy się głośno, dziękując Bogu Najwyższemu za wyprowadzenie z domu niewoli. Nikt nie wstydził się łez, a nie było takiego, który by ich nie ronił! A jak musieli dziękować Bogu ci dwaj żołnierze AK, którzy wydostali się z pociągu wiozącego ich na wschód i przejechali granicę ukryci wśród nas!
Dla wszystkich zaczynało się nowe życie w nowej, nieznanej rzeczywistości, ale na polskiej ziemi.
Nie znajduję słów, aby wyrazić nasze ówczesne uczucie.
ODNALEŹĆ SIĘ
Dla nas obu oprócz znalezienia sobie miejsca na tej Ziemi Obiecanej, wśród nieznanych rodaków, było jeszcze bardzo ważne zadanie: odnaleźć Ojca i Brata oraz wyciągnąć z łagru i sprowadzić do Polski Matkę.
Aby to zrealizować musiałyśmy być zdrowe, mieć źródło utrzymania, odrobić zaległości w edukacji i dalej kształcić się.
Tymczasem, zaraz po dotarciu do Łobezu w woj. szczecińskim, zachorowałam i wylądowałam w miejscowym szpitalu, gdzie przebywałam ponad miesiąc. Siostrą opiekowała się p. Janina Staszewicz. Kiedy wyszłam ze szpitala, prawie bez włosów na głowie, nawiązałyśmy kontakt z p. Zdasieniową w Witkowicach k. Krakowa i dotarłyśmy tam w sierpniu 1946 r.
Ku naszej wielkiej radości czekał tam na nas list od Ojca. Znaczyło to, że któraś z niezliczonych kartek wysyłanych do Ojca z adresem punktu kontaktowego, trafiła! Ojciec był w wojsku w Egipcie nad kanałem Sueskim, wybierał się na urlop do Włoch… do Brata! A więc obydwaj żyli! Co za radość! Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze.
Tymczasem siostra została skierowana do prewentorium w Porąbce, a potem do internatu w Zakopanem (miała kłopoty z płucami). Później internat w Krakowie, szkoła handlowa, usamodzielnienie się, praca ekonomisty, wielka miłość, a latem 1955 r. ślub ze studentem prawa. Miał on za sobą wyrok za działalność antypaństwową i zaliczoną połowę kary (3,5 roku), odbywaną w więzieniu Montelupich w Krakowie oraz w Wiśniczu. Stanisław Sowa (mąż siostry) został wypuszczony warunkowo, ukończył później prawo. Mieszkali kolejno w Krakowie, Andrychowie i wreszcie w Gliwicach. Mieli dwoje dzieci Ryszarda i Cezarego.
Ja podjęłam pracę w Witkowicach i naukę w szkole średniej w Krakowie. W roku 1950 matura, zmiana pracy, przeniesienie się do Krakowa, w 1951 r. podjęcie studiów na Akademii Górniczo-Hutniczej na Wydziale Mineralnym, przemianowanym później na Ceramiczny. Skończyłam studia inżynierskie, uzyskując specjalizację w technologii szkła w 1955 r. Magisterium zrobiłam później eksternistycznie. Po studiach skierowano mnie do pracy w Piotrkowie Trybunalskim.
A w tzw. międzyczasie nawiązałyśmy serdeczny kontakt z Bratem, pisałyśmy do Ojca, otrzymałyśmy nawet jakąś paczkę od niego, ale on wówczas już nie żył. Zmarł w szpitalu wojskowym i został pochowany na cmentarzu wojskowym EL KANTARA EAST. zmarł 10 stycznia 1947 r. po operacji wyrostka robaczkowego wykonanej podczas hamsinu. Było to po powrocie Ojca z miłego urlopu spędzonego we Włoszech z Bratem. Obaj wówczas postanowili, że Ojciec wraca do Kraju, a Brat pozostaje na zachodzie. Był przecież jednym z niewielu jeńców (432), którzy uniknęli rozstrzelania w 1940 r. Do dzisiaj nie wiadomo, czemu zawdzięczali życie.
Brat nasz brał udział w kampanii włoskiej, w bitwie o Monte Cassino był ciężko ranny, przeszedł do cywila, podjął studia w Rzymie (potem je przerwał), bywał pod wozem i na wozie, wreszcie podjął pracę na własny rachunek, dając pracę innym.
O Matce nie wiedziałyśmy nic, kontakt się urwał, pomimo często wysyłanych listów i kartek. W 1949 r. do Witkowic nadeszła karteczka z Dżezazganu. Wynikało z niej, że od naszego przekroczenia granicy, Matka nie miała żadnych wieści. W tym samym roku dotarła do p. Zdasieniowej kartka nadana w Moskwie. Wciąż Matka nie miała żadnych wiadomości od nas ani o nas. Pisała:
„Zdrowie złe, często miewam ataki sercowe, dodatkowo dokucza wątroba… Tak pragnę ujrzeć ziemię Ojczystą, łąki i pola, że nawiedzają mnie halucynacje, a dziewczynki tak często są ze mną, że zapominam o rzeczywistości, tylko przebudzenia bywają okropne. Proszę wziąć adres od dziewczynek i napisać, tylko bez numeru! a może w ten sposób otrzymam. Już prędko trzy lata nie otrzymuję zupełnie listów. Prędko zapomnę język Ojczysty, bo jestem tutaj zupełnie sama, a książek nie czytam. Zwracałam się do Czerwonego Krzyża, ale odpowiedzi nie otrzymałam………..”
Brat też pisał do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie i otrzymał odpowiedź, że wg informacji Sowieckiego Czerwonego Krzyża, Matki na terenie ZSRR nie ma………………………………………………………………………………………..
Znając przebiegłość oficjalnych czynników ZSRR, nie uwierzyłam w tę wiadomość. W roku 1952 i 1953 udawało mi się wysyłać kartki i listy za pośrednictwem polskich studentów uczących się na sowieckich uczelniach. Pisałam kilka słów o nas wszystkich, oni adresowali kartki po przekroczeniu granicy i wysyłali je z Leningradu, Odessy, Moskwy, Charkowa i Kijowa bez nadawcy.
Nie wiem kto z tej dość licznej gromadki miał szczęśliwą rękę, ale mam nadzieję, że życie odpłaciło im dobrem za dobro. Zwłaszcza, że właściwie byli to ludzie całkiem obcy, spotkaliśmy się tylko na obozach studenckich. Wiadomość wreszcie dotarła! A na początku 1955 r. przyszła kartka na uczelnię, jedna do mnie, a druga do dziekanatu. Wszyscy cieszyli się razem ze mną!
Na moje pismo skierowane do Bolesława Bieruta z prośbą o interwencję i spowodowanie dokończenia odsiadki w Polsce, otrzymałam odpowiedź, że Matka popełniła przestępstwo na terenie obcego państwa i wszelka interwencja byłaby wtrącaniem się w jego wewnętrzne sprawy. Ale obiecano mi pomoc po odbyciu kary przez Matkę. Żałuję, że odpowiedź ta nie zachowała się w archiwum!
Musieliśmy czekać i podtrzymywać Matkę na duchu jak najczęściej pisanymi listami wysyłanymi na los szczęścia.
ŻYCIE MATKI W ŁAGRZE
W kilka dni po przybyciu Matki do łagru w Dolince stwierdzono u niej pelagrę, polegającą na zaniku odruchu przełykania, co było dodatkową przyczyną wycieńczania organizmu. Lekarze – współwięźniowie zlikwidowali chorobę, zmuszając Matkę do trzymania w ustach malin, zrywanych w ogrodzie. Był to skuteczny sposób na usunięcie dolegliwości.
Wkrótce zawał serca sprawił, że Matka musiała trzy tygodnie leżeć w szpitalu.
Potem była kierowniczką do różnych prac fizycznych, chociaż unikała pracy „odpowiedzialnej”, tzn. takiej, za której niewykonanie można było zarobić dodatkowy wyrok. W pewnym momencie powierzono jej kierownictwo pracowni krawiecko-kuśnierskiej, w której pracowało wielu kryminalistów. Ponieważ trzeba było pilnować pracowni, pozwolono Matce zamieszkać w małej izdebce przy pracowni. Dzięki temu mogła się wynieść z wieloosobowego baraku. Matka twierdziła, że widocznie miała szczęście, bo ludzie darzyli ją szacunkiem, gdyż do każdego odnosiła się po ludzku.
Swoistym przejawem tego szacunku było, w noc wigilijną, odśpiewaniem kolędy polskiej, pod oknem je izdebki. Jeden z pracowników (Ukrainiec pochodzący z Wołynia) nauczył kilka osób śpiewania kolędy i przyszli z życzeniami. Przekonawszy się, że to nie halucynacje słuchowe tylko dźwięki znajomej melodii, Matka zaprosiła kolędników do siebie i podzieliła się z nimi dwoma ugotowanymi ziemniakami. Po tym wydarzeniu Matka przestała się bać „swoich” kryminalistów.
Rok 1950 przyniósł w prezencie następny zawał serca i wyłączył Matkę na długo z szeregu osób pracujących. W okresie rekonwalescencji leżąca na sąsiednim łóżku Ormianka nauczyła Matkę wykonywania igiełką pięknych ormiańskich koroneczek.
Od roku 1951 Matka, po zdaniu egzaminów kwalifikacyjnych, została zatrudniona na stacji meteorologicznej, na terenie której zamieszkała. To był powód do radości, podobnie jak uprawa kawałka grządki na której hodowała okazowe jarzyny. Kiedy wykonywała pomiary poza „zoną” zawsze towarzyszył je uzbrojony strażnik.
W 1954 r. wystawiono Matce opinię w której stwierdzano, że „w ciągu ostatnich trzech lat Bujalska kierowała stacją meteorologiczną. Odznaczała się inicjatywa zawodową, poważnym zainteresowaniem swoją specjalnością, starannie przeprowadzała wszystkie obserwacje, dobrze opracowując wyniki. Za swoją pracę w zawodzie otrzymywała dobre i bardzo dobre oceny republikańskiego Biura Meteorologicznego w Ałma-Acie. …” Opinię tę podpisali z-ca dyrektora w sprawach naukowych Diengin i z-ca kierownika selekcji dr nauk rolniczych Korniłow.
W Dolince każdy człowiek miał obowiązek posadzić drzewo. Matka wysadziła topolami drogę przed stacją. Życzliwi nazwali tę drogę Aleją Bujalskiej. Praca meteorologa i mieszkanie na stacji tworzyły pewien komfort fizyczny i psychiczny. Nieustającą troską był brak listów o nas i od nas. Mogło się wydawać, że wszyscy zapomnieliśmy o Matce, a przecież tak nie było!
Dobrze, że współtowarzysze niedoli pracujący w Zakładzie Doświadczalnym, do którego należała też stacja meteorologiczna, byli ludźmi inteligentnymi i kulturalnymi. Część z nich ciągle była więźniami, część już tylko zesłańcami z ograniczonym prawem poruszania się w ZSRR. Część osiadła tam pod przymusem własnej sytuacji, bo nie mieli dokąd ani do kogo wracać po odbyciu długoletnich wyroków lub utracie łączności z bliskimi.
Pracownicy okazywali sobie życzliwość, pamiętając o dniach urodzin, o świętach i innych okazjach. Ofiarowywali sobie prezenty własnej roboty. Były to ręcznie malowane karneciki, karteczki, notesiki – to co było możliwe tam do wykonania. Za to napisy były bardzo miłe. Matka miała trochę takich pamiątek. były to:
– kawałek kartonika wyciętego w ząbki i napis: „Pozdrawiam z Nowym Rokiem i życzę zdrowia i szybkiego spotkania z rodziną. Elza 31.12.1952 r.,
– notesik w kształcie serca, obszyty materiałem, a wewnątrz po polsku „Bóg i Ojczyzna” Kazimiera (i dalej po rosyjsku DROZDOWA, 28.02.1953
– na kawałku papieru rameczka i narysowane kredką choinki a z drugiej strony napisane po polsku: „Wesołych Świąt – Irena Czepania” 25.12.1953,
– karnecik ze zwykłego papieru ozdobiony rysunkiem kwiatków a wewnątrz po rosyjsku: „Najlepsze życzenia urodzinowe. Jak piękne i świeże były róże w Pani ogrodzie i jak cicho błagała Pani jesienny mróz, by nie dotykał ich zimną dłonią” Z. Perle 28.02.1953 Karaganda,
– złożony kawałek papieru, z wierzchu po polsku napis: ”Wesołych Świąt”, a wewnątrz również po polsku: „Z powodu Bożego Narodzenia i Nowego Roku życzę Pani wesołych świąt, szczęścia, zdrowia,, powrotu na Ojczyznę do swoich kochanych dzieci i wszystkiego co sobie Pani tylko życzy –Nadia 24.12.1953”.
– mały kartonik z narysowanymi kwiatkami i napisem po rosyjsku: „Gratuluję dnia urodzin. Życzę wszystkiego najlepszego i spełnienia wszystkich życzeń, a w następnym roku spotkania w tym dniu w Ojczyźnie w kręgu rodzinnym” Olga Nikołajewna 28.02.1954,
– tegoż dnia ta sama O.N. na zwykłej kartce papieru: „Bardzo Panią proszę nie odmówić przyjęcia w dniu swoich urodzin mojego skromnego upominku, który spóźnił się o jeden dzień, ale mam nadzieję, że będzie chociaż czasami tę, która bardzo Panią lubi, chociaż czasem sprawiała przykrości, ale obiecuję, że to się nigdy już nie powtórzy. Pełna szacunku kochająca O.N.”
– na widokówce po polsku: „Wesołego Alleluja zasyła Halina i Nadia 17.04.1954,
– ozdobiony własnoręcznie kartonik i rosyjski napis: „Chrystus zmartwychwstał”, a na odwrocie: „Najlepsze życzenia świąteczne. Z całej duszy życzę Pani dobrego zdrowia i szybkiego powrotu do swego rodzinnego domu. A.L. 18.04.54,
– ………… Gratulacje urodzinowe, życzę szybciej powrócić do swoich bezbronnych dzieci, ogrzać się w tym cieple, powrócić do swojej Ojczyzny. Życzę zdrowia, pokoju i spokoju w życiu. Oddana A.L. 28.02.1955.
Charakterystyczne, że na takie luksusy, jak robienie sobie owych ubożutkich prezencików, można było sobie pozwolić dopiero po śmierci Stalina, a wcześniej było to bardzo ryzykowne. To tylko niektóre życzenia składane przez współwięźniarki. Szkoda, że nie potrafiłam rozszyfrować inicjałów.
Podczas pobytu w łagrze Matka nasza nigdy nie przebywała razem z Polkami, pracowała z Ukrainkami urodzonymi w Polsce. Wiedziała jednak, że w 1953 r. przybyły do obozu Polki z Warszawy. To było trudne do uwierzenia, a jednak!
Towarzyszkami w łagrze były też Estonki. Niektóre z nich pisywały jeszcze do Matki po zwolnieniu z łagru. Wszystkie należały do estońskiej inteligencji i po zwolnieniu też nie miały łatwego życia, np. wielu z nich zakazano powrotu do Tallina. Najczęściej pisywała do Matki p. Aurelia Modestowna Reiend zam. w Tallinie przy ul. Kechleri 9/7. W jednym z listów wspominała wspólne losy. Przypominała, że Matka mówiła do nich:
„Starajcie się żyć pięknie i być pożytecznymi dla innych” (list z 18.08.1958)
Inna Estonka Erna Pirsko w swoim liście z 27.02.1958 wspominała:
„…Ciągle widzę Pani zawsze podniesiona głowę, niezależnie od dręczących Panią zmartwień. Dla każdego znalazła Pani dobre słowo. Często cytuję Pani przykazania i nigdy nie zapomnę tych cichych niedziel, gdy w Pani pracowni meteorologicznej zajmowałyśmy się wykonywaniem robótek, wspominałyśmy przeszłość i marzyłyśmy o przyszłości. Pamiętam też nasz ostatni spacer do piekarni w Czurbaj-Nurze i wiadomość tego, że na świecie są ludzie skorzy do niesienia pomocy tak jak Pani. Wspominam dni Pani urodzin, przygotowywane przez Panią smakołyki, które wydawały się nam wspaniałe, ale przede wszystkim pamiętam to, że nikt nie potrafił, tak jak Pani, cieszyć się dając cokolwiek komukolwiek… Pani zawsze była dla mnie wzorem człowieka do naśladowania… Wyobrażam sobie, jak szczęśliwe musza być Pani dzieci mając taką Matkę.”
Rzeczywiście, nasz Matka była nieprzeciętna osobowością i byliśmy i wciąż jesteśmy z niej dumni. Kochaliśmy ją i szanowaliśmy, podziwialiśmy i wiemy, że żadne z nas jej nie dorównało
JESZCZE DWA LATA
Podobnie jak większość łagierników, Matka po zwolnieniu przyspieszonym o niecałe 4 miesiące, została skierowana do miejsca zamieszkania rzekomo wybranego przez nią samą, co oczywiście mija się z prawdą. Dobrze, że owo „miejsce wybrane” nie było zbyt odległe, bo mogło być.
Matka nie chciała podpisać umowy na kilkuletnia pracę na stacji meteorologicznej, dlatego nie mogła dostać pracy, musiała podejmować wszelkie prace dorywcze. Zamieszkała w kuchni lekarki Suchanowej, mieszkającej z matką i synem Saszą.
Pomoc wcześniej zwolnionych więźniów umożliwiła Matce udanie się do Moskwy i dostanie się do Woroszyłowa, który powiedział, że Matka może wyjechać wyłącznie na podstawie indywidualnych starań rodziny w Polsce. Powiedział też, że po otrzymaniu tzw. „wyzowu” nie będzie zatrzymana ani jednego dnia. Wróciwszy do Czurbaj-Nury Matka została zatrudniona w piekarni. W jej książce pracy widnieje ciekawy zapis mówiący, że nie ma żadnego stażu pracy! A więc, według wpisu, nigdy i nigdzie nie pracowała. Praca na zesłaniu i w łagrze nie liczyła się! Tak łatwo wykreślano kawałki życia! W piekarni pracowała jako portierka, a potem przy formowaniu chleba. To była bardzo ciężka praca dla kogoś po dwóch zawałach serca.
Ja już wcześniej byłam w Sowieckim Konsulacie w Krakowie, gdzie poinformowano mnie, jak mogę starać się o przyjazd Matki. W Warszawie, przy Nowym Świecie 18, wyrobiłam tzw. „wyzow”. Był to dokument wystawiony w dwóch językach, polskim i rosyjskim. Dokument stwierdzał, że Matka jest Polką, która w dniu 17 września 1939 r. posiadała obywatelstwo Państwa Polskiego. Dokument stwierdzał, że „Prezydium Rady Narodowej w m. st. Warszawie, działając na mocy upoważnienia Prezydium Rady Ministrów z dnia 29.06.1950 r. wyraża zgodę na przyjazd w/wym. z ZSRR do Polski na wezwanie córki, która zobowiązała się zapewnić sprowadzanej środki utrzymania po przyjeździe je do Polski……………”
Za pośrednictwem Międzynarodowego Biura Adwokackiego w Moskwie via Warszawa udało się nam przekazać Matce 1000 rb na pokrycie kosztów podróży do Kraju.
Dokumenty o paszport Matka musiała złożyć w biurze paszportowym w Karagandzie i co czwartek, pokonując odległość 50 km przygodnymi ciężarówkami, musiała zjawiać się po informację. Paszportu ciągle nie było. W 1956 r. wyrobiłam drugi „wyzow” i wysłałam Matce. Monit, wysłany z Polski do Moskwy, adresowany przeze mnie do Naczelnika Biura Paszportów Niekrasowa dnia 31.03.1956 r. prawdopodobnie przyczynił się do wydania paszportu Matce.
Nadszedł telegram „zezwolenie otrzymałam, wyjeżdżam 7 kwietnia…” Był to chyba ostatni dzwonek, ponieważ stan ciągłego oczekiwania, stałej niepewności, wywoływał ogromny stres, źle wpływając na psychiczny i fizyczny stan Matki.
Wydając paszport proponowano zastanowienie się, bowiem w Polsce miało być rzekomo obowiązujące codzienne meldowanie się w Milicji Obywatelskiej. Miało być niemożliwe uzyskanie zameldowania na stałe, a co ważniejsze, paszport miał ważność tylko 2 lata, co oznaczać miało konieczność powrotu do Czurbaj-Nury.
Matka nie zrezygnowała z paszportu. Wykorzystując stosunki kumoterskie (jedyne ludzkie zachowane uczucia, jak mawiali tam niektórzy), nabyła bilet do Piotrkowa Trybunalskiego i spakowawszy swój dobytek ruszyła w podróż, której tak długo oczekiwała.
W Moskwie Matkę okradziono, na szczęście paszport i trochę pieniędzy miała schowane za pazuchą.
Od Moskwy jechała w towarzystwie również jadącej z łagru do rodziny, ale w Opolu, siedemdziesięciokilkuletniej staruszki. Obie miały takie same paszporty i obie z niecierpliwością oczekiwały przekroczenia granicy państwowej. Po polskiej stronie, najpierw z niepokojem i zdumieniem, a potem z radością, przyjęły informację o konieczności opuszczenia pociągu i udania się do Grabanowa. Uczyniły to bez oporu dowiedziawszy się, że posiadany przez nie obie typ paszportu podlega wymianie na kartę repatriacyjną.
PIERWSZE WRAŻENIA I SPOTKANIA
Wopiści byli bardzo grzeczni i uprzejmi. Pomogli obu paniom wynieść bagaże na peron. Wezwano samochód, który dowiózł je do budynku PURu (Polski Urząd Repatriacyjny). Jadąc słyszały dzwony kościelne i widziały roześmiane dzieci.
Na miejscu zostały przyjęte bardzo grzecznie i serdecznie. Zaproponowano im kąpiel, z czego skorzystały z ochotą. Potem zaproszono do czystej jadalni z porządnie nakrytymi stołami.
Następny dzień był mniej miły, bo wypełniony rozmowami z funkcjonariuszami w mundurach, co przypominało postępowanie przedprocesowe w ZSRR tylko bez stosowania środków przymusu.
Skończyło się wypłaceniem każdej repatriantce 2000 zł oraz wręczeniem karty repatriacyjnej w zamian za czerwony paszport i bezpłatnego biletu na przejazd.
Wsadzono je do pociągu, którym dojechały do Warszawy Wschodniej. Dalej miały jechać z dworca Warszawa Główna. Poproszony o pomoc milicjant załadował rzeczy do samochodu policyjnego i zabrał obie pasażerki. Po drodze pokazał spory kawałek Warszawy dowiedziawszy się, że znały ją przed wojną. Na Dworcu Głównym umożliwiono podopiecznym odpoczynek w dyżurce milicyjnej, a kiedy przyszła pora, załadowano obie do pociągu, polecając je opiece kierownika pociągu.
Obie pasażerki były oczarowane uprzejmością i serdecznością, którą wyzwalały ze spotykanych ludzi. A może wtedy było wśród nas więcej życzliwości?
Ta życzliwość towarzyszyła Matce po przyjeździe do Piotrkowa, gdzie kolejarze pomogli jej donieść bagaże do domu, lekarze przeprowadzający badania (prywatnie) odmawiali przyjmowania honorariów na powitanie, sąsiedzi spotykali ją jak gościa z zaświatów.
O moim powitaniu z Matką nie piszę, bo jeszcze dzisiaj za bardzo mnie wzrusza. Matka bardzo się zmieniła w ciągu 12-letniej rozłąki, zupełnie posiwiała, miała włosy splecione w dwa opasujące głowę warkoczyki, była obrzęknięta i niższa niż kiedyś, ubrana bardzo skromnie ale czyściutko. Wróciła w zimowym palcie Ojca, w którym zabrano ją do więzienia. Była wyprostowana, ale zaniepokojona, czy zostanie zameldowana. Kiedy przyniosłam stempel na karcie repatriacyjnej potwierdzający stałe zameldowanie, była ogromnie zaskoczona i zadowolona, a otrzymanym później dowodem osobistym wręcz uszczęśliwiona. Nigdy na niczyjej twarzy nie widziałam takiego szczęścia jak na je twarzy, kiedy przekonała się, że wszystkie zapowiedzi urzędnika w biurze paszportowym w Karagandzie okazały się czekami bez pokrycia. Na szczęście!
Po kilkudniowym odpoczynku pojechałyśmy do Krakowa do Janeczki, która przed miesiącem powiła syna Ryszarda. Tam poznała swego zięcia, pierwszego wnuczka, naszych przyjaciół (rodzinę Ziarnów), spotkała też naszą sąsiadkę z Wołożyna p. Janinę Zdasień z synem, która pomogła nam w powrocie.
Wielkim wzruszeniem napełniła ją pierwsza rozmowa telefoniczna z ukochanym synem Cezarym mieszkającym w Rzymie. Już następnego roku zobaczyła go wraz z nowopoślubioną żoną Gildą Castelli w Rzymie.
Przedtem jeszcze spotkała się ze swoją starsza siostrą Ireną Orłowską, jej mężem Tadeuszem, Córkami Jagódką i Ziutką oraz młodszym synem Jurkiem (starszy syn Stanisław był już w Kanadzie), w Milanówku.
Zmieniała się w oczach, zdrowiała, ale jednak lekarze, ku jej niezadowoleniu, orzekli, że podejmowanie pracy zarobkowej nie wchodzi w rachubę.
Potem, kiedy widziała swoje dzieci każde z osobna, zaczęła marzyć o tym, aby zasiąść do stołu z nimi wszystkimi naraz. Marzenie to zostało zrealizowane dzięki jej synowi, który zgromadził pod dachem swego domu letniskowego na Sardynii całą naszą trójkę, tzn. Matkę, Siostrę i mnie oraz synów siostry Ryszarda i Cezarego. Ale to się stało dopiero w 1967 r.
Matka była szczęśliwa, ale natychmiast zastąpiła zrealizowane marzenie nowym, bo nie potrafiła żyć bez marzeń i planów. Chciała wszystkie swoje dzieci zgromadzić w Polsce w swoim domu i to marzenie ziściło się wówczas, gdy po raz pierwszy od sierpnia 1939 r. przyjechał, wciąż mieszkający we Włoszech, pierworodny syn. Było to w roku 1986.
Wówczas, wyrażając swą wdzięczność Bogu twierdziła, że nie wie, czym zasłużyła sobie na takie szczęście. Prosiła tylko o 2 lata w Ojczyźnie, a tyle jej było dane!
Przeżyła w Polsce 35 lat, odeszła w wieku 91 lat w Warszawie, lecz pochowana została w Milanówku obok swej starszej siostry Ireny i szwagra Tadeusza Orłowskich.
Matka była osobą o bardzo silnym charakterze i psychice. Była człowiekiem szanowanym, życzliwym ludziom. Potrafiła mimo trudnych, łagodnie określając, przeżyć, zachować serce wolne od nienawiści. Była też osoba ambitną i zdolną. Dowodem na to niech będzie fakt, że już po powrocie do kraju opanowała w mowie i piśmie język włoski mówiąc, że nie chce rozmawiać z synową przez tłumacza! Aktywnie poznawała historię, kulturę i sztukę włoską. Po prostu była osobowością wielkiego formatu.
POSŁOWIE
Przysłowie ludowe powiada, że wszystko jest dobre, co się dobrze kończy. Patrząc na nasze rodzinne dzieje, związane z Drugą Wojną Światową, należałoby stwierdzić, że wyszliśmy prawie obronną ręką. Prawie, bo straciliśmy Ojca. Mamy jednak tę świadomość, że nie umarł na nieludzkiej ziemi, a zmarł wśród swoich towarzyszy broni wiedząc, że my przeżyliśmy i mamy nadzieję na spotkanie się.
Matce dane było, po 16 latach sowieckich doświadczeń, zamieszkać w Kraju, do którego tęskniła i cieszyć się zarówno dziećmi jak też dwoma wnukami i czwórką prawnucząt.
Siostrze przypadło w udziale niełatwe życie, ale założywszy rodzinę, z poczuciem pełnej odpowiedzialności za swe dzieci, doprowadziła je do uzyskania samodzielności i przekazała im zasady nabyte w dzieciństwie. Niestety, odeszła w wieku zaledwie 60 lat, zabrał ją zawał serca. Myślę, że trudne dziecinne lata miały swój udział w jej odwołaniu.
Brat i wierna towarzyszka jego życia Nina mieszkają w Toskanii. Są bezdzietni, wszystko co posiadają zawdzięczają swojej pracy. Są lubiani, życzliwi ludziom, radośni i wdzięczni losowi za każdy jego uśmiech, za każdy dobry dzień. Mają za co dziękować Bogu.
Ja mieszkam w Warszawie niedaleko Łazienek w mieszkaniu sprezentowanym mi przez brata w 1963 r. Jestem sama, ale nie żałuję żadnej podjętej w życiu ważnej decyzji i śmiem sądzić i twierdzić, że nie zmarnowałam swego życia.
Liczne pamiątki, dokumenty oraz korespondencję związaną z zesłaniem przekazałam do Muzeum Niepodległości w Warszawie. Spisane perypetie rodzinne niech będą załącznikiem do owych śladów trudnej wojennej drogi zwykłej polskiej kresowej rodziny.
Może napisanie tego spełni rolę katharsis w moim życiu? Zadaję sobie pytanie, czy udało się przybliżyć fragment polskich losów? Czy moja praca komuś się przyda? Czy zechcą ja przeczytać synowie mojej siostry i ich dzieci? Byłabym szczęśliwa, gdyby tak było.
SPIS TREŚCI:
Wstęp 1
Nasza rodzina 1
Koniec beztroskiego dzieciństwa 4
Nieproszeni goście 5
Migawki z naszego życia 8
Rozstanie z domem 10
Wrażenia z podróży 14
Jedziemy dalej 16
Pierwsze lato na kazachskiej ziemi 18
Musimy przetrwać 21
Koszty adaptacji 22
Nowe mieszkanie 23
Jak wyglądał otaczający nas świat 25
Dziecinne zajęcia 28
Nasza codzienność 29
Pierwsze święta 30
Rok 1941 i zima 1941/42 31
Na Szoptykulu 34
Majkain – zołoto 37
Kazachskie domostwo 39
Mieszkańcy Majkainu 40
Nasza rodzina w Majkainie 43
Ostatni rok we trójkę 47
Rozłąka z Matką 52
We dwie 54
Za co? 56
Listy z łagru 60
Nareszcie repatriacja 68
Odnaleźć się 77
Życie Matki w łagrze 79
Jeszcze dwa lata 82
Pierwsze wrażenia i spotkania 84
Posłowie 86
6 komentarzy
maciej Piątkowski
17 marca 2015 o 20:36znam fragmenty takich samych opowieści. Mam wyobraźnię i przygotowanie psychiczne…. ale relacja bezposrednia… jest zbyt mocna! Proszę darować. Nie doczytałem do końca. Przezyłem też niełatwe momenty. Wiem, ze można wiele wytrzymać przy pewnym dostosowaniu się. Wielcy naukowcy polskiego pochodzenia wyrośli z ludzi wysłanych na Sybir… Oni ten Sybir często pokochali Stad tyle polsko brzmiących nazwisk wśród rosyjskich elit naukowych. Może przesadzam?
Kazik
7 maja 2017 o 19:05Kazimierz Dziurzynski
7 maja 2017
Ze lzami w oczach przeczytalem, Pani Ireno ,te wspomnienia.Mam 82 lata i tez 13 04 1940 roku wywieziono nas – mame (Helene),siostre (Lucyne) i mnie Kazimierza ta sama droga do Maikainu .Cudem Boskim przezylismy wszyscy.Tym samym transportem wracalismy(pamietam incydent o dwoch bohaterach z AK , jechalem w pierwszym wagonie od lokomotywy). Jak bylo by to mozliwe , prosze o kontakt.
Z szacunkiem Kazik.
Di Angeli
24 lipca 2017 o 03:07Ogromne podziekowania dla Pani Ireny Bujalskiej, za te wsomnienia, ktore dla mnie powojennego czlowieka rzucaja swiatlo na przezycia naszych zeslanych w glab Rosji Kresowiakow.Dzieki wszczepionych, przez rodzicow tradycji, kultury , milsci do ojcyny i szacunku do drugiego czlowieka te dwie dziewczyny rzucone na dalkie kazachstanskie stepy przetrwaly i powrocily juz do Nowej Polski.CZytalam i lzy krecily mi sie w oczach.
Maciej Bernatowicz
17 sierpnia 2017 o 00:45Dziękuję i ja, wnuk Marii Mogielnickiej (później Sobieckiej),o której była w tych wspomnieniach. Moja mama jest jej córką. Pozdrawiam
Eryk8038
6 sierpnia 2018 o 19:36A ma ktoś może jakieś inne doświadczenia? Potrzebuję nieco innego podejścia do sprawy.
http://dajeszojciec.pl/
Miron2903
6 sierpnia 2018 o 19:47Fajnie, że są ludzie, którzy lubią dzielić się na forum swoimi doświadczeniami. Wymiana myśli to w dzisiejszych czasach bardzo cenna umiejętność.
http://dajeszojciec.pl/