
Zdjęcia z rodzinnego archiwum Walentego Wakoluka/monitorwolynski.com
«Moją pamięć rodzinną można podzielić na dwie części: pierwsza jest utkana z wielu barwnych epizodów życiowych, o których opowiadali mi moi najbliżsi, druga – to moje własne wspomnienia» – mówi Walenty Wakoluk z Łucka, założyciel gazety «Monitor Wołyński», prezes Stowarzyszenia Kultury Polskiej na Wołyniu im. Ewy Felińskiej w latach 2006–2023.
Dziś dzieli się z nami swoją rodzinną historią – o Rożkowskich, Brockich, Doboszyńskich, o Podolu i Wołyniu, a dokładniej o Pedosach, Krasnowoli, Kołkach i Łucku, a także o Lwowie i Wrocławiu, o odzyskiwaniu pamięci.
Przekazujemy głos Walentemu Wakolukowi.
«Wszyscy jeszcze byli żywi»
Moja rodzinna historia składa się z opowieści babci, dziadka, wujka, matki i ciotek. Byli to Perlikowie, Rożkowscy, Doboszyńscy, Broccy, Kraśniccy… Kiedy próbowałem usystematyzować te wspomnienia, zawsze karciłem siebie za to, że za długo z tym zwlekałem i nie wypytywałem nieżyjących już wtedy krewnych.
Moja prababcia Dominika Rożkowska (1880–1963) urodziła się we wsi Pedosy (obecnie Hromada Pohrebyszcze w obwodzie winnickim). Wyszła za mąż za Teofila Trofima Brockiego (1875–1943), również z Pedos. Dominika i Teofil mieli sześcioro dzieci: Helenę (moją babcię, ur. 1895), Marię (ur. 1898), Antoninę (1906–1970), Eustrachię (ur. 1923), Halinę (?–1943) i Zofię (?–1943). Rodzina miała posiadłość ziemską, prowadziła gospodarstwo rolne. Babcia Helena wspominała ten czas jak błogosławione dni dzieciństwa nad rzeką Roś. «Wszyscy jeszcze byli żywi» – mówiła.
Dominika Brocka, Łuck, lata 60. XX w.
Linia Rożkowskich i Brockich wywodziła się głównie z rodzin wojskowych I Rzeczypospolitej, które osiedliły się na Podolu w XVII w. Siostra mojej babci Maria (z domu Brocka) znalazła w drzewie genealogicznym gałąź szlacheckiej rodziny Gołębiowskich. Hrabia Gołębiowski był oficerem armii napoleońskiej. Według legendy rodzinnej poślubił służącą i za popełniony mezalians odebrano mu tytuł i spadek. Później otworzył w Kijowie fabrykę łóżek.
Kiedy w 1905 r. rozpoczęła się rewolucja, część rodziny postanowiła przenieść się na Wołyń. Jako pierwsi w 1906 lub 1907 r. ruszyli Rożkowscy. Jednak na Winniczyźnie zostały ziemia i gospodarstwo, dlatego mieszkali to tu, to tam. Trwało to do 1920 r.
Próbowali sprzedać wszystko, co mieli na Winniczyźnie, ale doszło do tego, że musieli uciekać przed bolszewikami razem z Wojskiem Polskim i Armią Ukraińskiej Republiki Ludowej. W 1920 r. prawie cała rodzina przeniosła się do Krasnowoli (obecnie rejon łucki). Broccy, Rożkowscy, Perlikowie osiedlili się wzdłuż rzeki Kormin. Opowiadając o tym, co zostało na Winniczyźnie, wspominali o krewnych, grobach przodków i swojej ziemi.
W latach 60. babcia jeździła do obwodu winnickiego, by szukać krewnych. Jednak wszystko się zmieniło. Nie znalazła nikogo z rodziny lub znajomych poza jednym oszalałym byłym kowalem, który powiedział: «Helenko, uciekaj, tutaj wszystkich jedzą».
«Zło nie ma narodowości»
Rok 1943. Krasnowola. Kiedy na rodzinę Antoniny, siostry mojej babci, i Wincentego Perlików, ruszyli, by ich zamordować, banderowcy, ostrzegł ich kolega z klasy ich syna Tadeusza – Ukrainiec, bulbowiec Petro Błyzniuk. Było jednak już za późno… Zaczęli uciekać do lasu. 15-letnią córkę Jadwigę, która nie nadążała za rodziną, banderowcy przekłuli bagnetem. Wincenty Perlik miał pistolet i tylko trzy naboje. Dwa wystrzelił w kierunku bandytów. To ich na jakiś czas zatrzymało. Później w Detroit Tadeusz wspominał, że kiedy został im ostatni nabój, mama prosiła, by tata zabił nim dzieci.
Perlikowie długo błąkali się po lasach, dotarli do kolei, gdzie natknęli się na niemiecki patrol, który nadzorował zaopatrzenie frontu w drewno. Niemcy zabrali ich na stację w Kiwercach, a następnie – do pracy w Niemczech.
A Jadzia przeżyła. Jakoś zdołała dotrzeć do wąskotorówki. Została zabrana przez esesmański patrol kolejowy na drezynie. Następnie trafiła do niemieckiego szpitala, a potem – do pracy w Niemczech.
Rodzice Jadzi widzieli, jak jest zabijana, i byli pewni, że nie żyje. Jadzia zaś nie miała o nich żadnej informacji i tak samo myślała, że zginęli. Wyszło tak, że wszyscy trafili do pracy w Niemczech, przy tym do tego samego miasteczka. Pracowali oddzieleni od siebie murem w tym samym zakładzie, choć nawet się tego nie domyślali. Później Jadzia znalazła się w angielskiej strefie okupacyjnej, a rodzice – w amerykańskiej.
Jadwiga wreszcie wróciła z Niemiec do Krasnowoli. Na piechotę. We wsi powiedziano jej, że nikogo już tu nie ma, że wszyscy zostali zamordowani. Później przeniosła się do Polski, mieszkała we Wrocławiu. Przez Czerwony Krzyż dowiedziała się, że rodzice żyją i mieszkają w Detroit w USA. Zobaczyła się z nimi dopiero w latach 60.
Halinę i Zosię Brockie wraz z ojcem Teofilem banderowcy zamordowali w ich domu w Krasnowoli. Ich ciała są pochowane w masowym grobie na wiejskim cmentarzu w Krasnowoli.
Prababcia Dominika wraz z ocalałymi – Eustachią, moją babcią Heleną, Marią i ich dziećmi – przedostała się do Kołek i tam się ukryła. Marię i jej syna Ryszarda znajomi Ukraińcy wywieźli na wozie ukrytych pod sianem do Kiwerc. Podobnie jak Perlikowie, później trafili do Niemiec, a następnie wyjechali do Ameryki.
Kiedy gościłem u wujka Tadka (Tadeusz Perlik) w Detroit, poprosił mnie, bym znalazł w Ukrainie krewnych Petra Błyzniuka, który ostrzegł o napadzie banderowców. Mówił: «Jeśli znajdziesz, pocałuj im ręce i podziękuj. Najpierw jednak upewnij się, że im to nie zaszkodzi».
Zapytałem babcię: «Dlaczego Ukraińcy to zrobili?» Odpowiedziała: «Tego nie zrobił naród. Zło nie ma narodowości».
Detroit, lata 50. XX w., pierwsze amerykańskie zdjęcie: po lewej: Maria Tomska (z domu Brocka), Wincenty Perlik z żoną Antoniną (z domu Brocka)
«Pilnuj swojej chaty i pilnuj swojej żony»
Dziadek Daniel Doboszyński (1895–1966) był najważniejszą postacią mojego dzieciństwa. To on mnie wychował.
Pochodził z prastarej polsko-ukraińskiej rodziny Doboszyńskich z Kołek. W miasteczku nie robiono różnicy, kto jest Polakiem, kto Ukraińcem, kto Żydem, a kto Czechem. Wszyscy byli miejscowi.
W 1914 r., wraz z wybuchem wojny, dziadek został powołany do Floty Bałtyckiej. Obsługiwał sieć elektryczną jednego z pokładów krążownika. Na okręcie przeżył rewolucję. Wiadomość o odzyskaniu przez Polskę niepodległości skłoniła go do powrotu do domu. Był kontuzjowany, dlatego w 1918 r. został zwolniony z marynarki. Dziadek miał przy sobie dokumenty demobilizacyjne, pistolet, kilka granatów. Wracał do domu z Kronsztadu przez Litwę. Broń wymienił na ubrania cywilne. Potem na Litwie musiał ukraść rower, by szybciej dotrzeć do Kołek (obecnie rejon łucki). Wrócił do domu pod koniec 1918 r. Był leczony przez miejscowych lekarzy.
Dziadek Daniel Doboszyński (siedzi) z przyjacielem. Kołki, 1914 r.
W Kołkach spotkał moją babcię Helenę. Pobrali się w 1921 r. Mieli czworo dzieci: Annę, Aleksandra, Daniela (malarz Danyło Doboszyński lub Dowboszyński, 1924–2012) i Nadię (moją mamę).
Rodzina Doboszyńskich: po lewej Helena Doboszyńska z córką Anną, syn Aleksander (stoi), Daniel Doboszyński z synem Danielem na kolanach. Kołki, 1925 r.
Dziadek musiał utrzymywać rodzinę, dlatego udał się do Łucka. Jako żołnierz i inwalida wojenny otrzymał od polskiego rządu rentę. Była mizerna, dlatego zatrudnił się jako przedstawiciel handlowy firmy Singer. Jeździł na bryczce po wioskach, sprzedawał i ustawiał maszyny do szycia. Praca nie była łatwa. Na drogach byli bandyci, więc musiał mieć przy sobie broń. Spał w chłopskich domach. Wówczas była niesamowita wszawica. Kiedy wracał do domu, przez jakiś czas nocował w szopie. Mył się, dochodził do siebie…
W końcu poszedł do mieszkającego w sąsiedztwie Żyda, który zajmował się krawiectwem, i poprosił: «Jeśli nie nauczę się od Ciebie szyć, zginę». Ten zgodził się go nauczyć. Dziadek był bardzo zdolny, nauczył się dobrze szyć i miał świetną klientelę. Pracował również na roli. Kiedy w latach 30. najstarsza córka Anna zachorowała «na serce», ten Żyd przyszedł do dziadka Daniela z pieniędzmi na jej leczenie. «Kiedyś oddasz, jak będziesz miał pieniądze. A teraz najważniejsze jest, byś ratował córkę». Wkrótce jednak Anna zmarła.
Anna Doboszyńska z przyjaciółką na spacerze w Łucku. Lata 30. XX w.
W 1939 r., tuż przed wojną, dziadkowie sprzedali wszystko, co mieli, nawet radio, odwieźli pieniądze do banku i nabyli ziemię w pobliżu Kołek. Nie dostali jeszcze nawet dokumentów na nią, jak przyszli sowieci. Uratowało to ich przed zesłaniem na Syberię, ponieważ choć mieli dużo ziemi, uważani byli za biednych.
W ich mieszkaniu zakwaterowano politruka, Żyda z pochodzenia, który później zaczął dziadka agitować: «Daniła, jesteś wojskowy, musisz rozumieć, że brakuje nam żołnierzy. Chodź do nas, do WKP(b), przecież jesteś nasz, chłop-robotnik». Dziadek na to odrzekł: «Od dłuższego czasu jestem w dwóch partiach. PSCh i PSŻ: pilnuj swojej chaty i pilnuj swojej żony». «Eto oczień prawilnyje partii» – powiedział mu później politruk, gdy byli sami.
Daniel Doboszyński. Łuck, lata 60. XX w.
«(Nie) nasza ziemia»
Mój wujek Aleksander Doboszyński został zamordowany w 1943 r. w centrum Kołek. Kto go zabił i dlaczego? Kiedy poszła informacja, że nadchodzi polskie wojsko, lekkomyślnie włożył ładny płaszcz, wysokie oficerskie buty i wyszedł z domu. Potem znaleziono go z kulą w głowie w pobliżu cerkwi, całkowicie rozebranego. Miejscowi mówili, że został zabity i obrabowany przez czerwonych partyzantów.
Aleksander Doboszyński. Kołki, lata 40. XX w.
Babcia wspominała, jak w 1942 r. naziści pędzili przez centralną ulicę Kołek Żydów, jak oni prosili miejscowych, by zabrali ich dzieci, a Niemcy zaczęli strzelać do kominów… I choć wszystkim kazano iść do domów, ludzie stali i patrzyli w ślad za Żydami. Zostali rozstrzelani w Gorkach, gdzie było nasze pole. Kiedy dziadek się dowiedział, że zamordowano ich właśnie tam, powiedział babci: «To już nie jest nasze pole. Teraz jest to już ich ziemia».
Niemcy później spalili tę centralną ulicę. Gdzieś pod Kołkami banderowcy obrzucili granatami samochód jakiegoś nazistowskiego oficera, za co Sonderkommando spaliło część Kołek. Dziadek jako były wojskowy jeszcze wcześniej zrozumiał, że trzeba kopać schron. Dlatego urządził małe schronienie między szopą a drewutnią. Co tam wrzucił, gdy Niemcy otoczyli ulicę? Oczywiście maszynę do szycia. To był jego jedyny sposób na utrzymanie się. W tym schronie uratowali się dziadek, babcia, wujek Daniel i moja mama. Słyszeli, jak Niemcy wchodzą na ich podwórze, widzieli przez szczeliny między deskami, jak płonie dom, jak ginie wszystko, co mieli…
Z tą maszyną do szycia po pewnym czasie dotarli do Łucka. Wciąż ją mam u siebie w domu. W Łucku znaleźli schronienie u dalekiego krewnego, który później wyjechał do Polski. Moi nie mogli pojechać, bo nie mieli dokumentów: Wszystko spłonęło w Krasnowoli i Kołkach. Poza tym myśleli: jak można zostawić tyle ziemi? Przecież dopiero przed wojną kupili… Można powiedzieć, że ziemia stała się dla nich pułapką.
Pewnego razu przyszedł do nich w Łucku dzielnicowy i powiedział: «Nie macie dokumentów. Wysiedlamy was». Chcieli ich wyrzucić z domu, który zostawił im daleki krewny (jego dom nadal stoi w Łucku przy współczesnej ulicy Franki 35).
Dom Doboszyńskich w Łucku przy ulicy Iwana Franki 35. 1948 r.
Aby dostać dokumenty na całą rodzinę, dziadek poszedł do pracy w «Trudarmii» – pracował w kopalniach w Donbasie. Był rok 1945. Rodzina strasznie głodowała. Było bardzo ciężko.
Babcia wspominała: wrzesień, wieczór, ktoś puka do drzwi. Otwiera, a na progu stoi dziadek. Patrzy na niego, a on jest taki piękny, pulchny. Mówi: «Danku, jak dobrze, że ty się uratowałeś. Jaki jesteś piękny!» Wzięła go za rękę, a jego dłoń jak poduszka. Był spuchnięty z głodu.
Dziadek bardzo ciężko pracował jako zwałowy węgla w kopalni. Był tam przez około pół roku. Ludzie nie wytrzymywali. Wszędzie panował głód. W ten sposób dostał jednak dokumenty dla całej rodziny. Najpierw otrzymali zameldowanie, następnie paszporty.
Cała rodzina płakała, gdy zabrali krowę
Urodziłem się w 1956 r. Wkrótce rodzice się rozwiedli. Mieszkaliśmy z mamą, babcią i dziadkiem.
Rodzina Doboszyńskich: Helena Doboszyńska, Walenty Wakoluk, Daniel Doboszyński, Nadia Doboszyńska. Łuck, 1959 r.
Były chwile, kiedy w domu nie było prawie nic do jedzenia.
Kiedy w sąsiedztwie otwarto biuro medycyny sądowej, dziadek poszedł tam do pracy jako nocny stróż. Potem pojawiła się krowa. Pomogła nam przetrwać, ponieważ mieliśmy w domu mleko.
Mama do początku lat 60. pracowała w salonie krawieckim. Teraz jest to budynek na rogu ulicy Łesi Ukrainki i Krywyj Wał. Nie mogła tam wytrzymać. Mówiła, że były zmuszane, by na siebie nawzajem donosić. Dlatego stamtąd odeszła. Ponadto nie potrafiła mówić po rosyjsku. Umiała czytać, ale nie mówiła. Śmiano się też z jej polskiego akcentu, jej manier, które nazywano wielkopańskimi.
Nadia Doboszyńska. Łuck, lata 50. XX w.
Pamiętam jeszcze, jak niedaleko nas był szpital gruźliczy i na jego ścianie organizowano seanse kina dla pacjentów. Wówczas po raz pierwszy obejrzałem radziecką komedię «Świat się śmieje». Zawieszono wówczas taki duży ekran ze zszytych ze sobą prześcieradeł. Mama pomagała zszyć je na swojej maszynie. Taki ciepły czerwcowy wieczór. Mnóstwo komarów. Wszyscy siedzieliśmy i oglądaliśmy kino. Dla mnie to było coś z innej planety.
Jednak najbardziej zapamiętałem z dzieciństwa, jak zabrano nam krowę. Dla mnie było to naprawdę coś strasznego. Wówczas przez kilka nocy źle spałem. Cała rodzina płakała. Bardzo dobrze pamiętam tę krowę: była piękna, ciepła. Wszyscy ją lubiliśmy. Była naszą żywicielką. Mam nawet zdjęcie, na którym dziadek i mama myją krowę z węża, a ja, mały, jestem obok.
Rodzinny krajobraz z krową. Łuck, 1959 r.
Na początku pojawił się podatek na drzewa. Dziadek ściął jabłonie, gruszki… Potem pojawił się zakaz trzymania krów. Trzeba było oddać krowę do kołchozu, tak mówili sowieci. W rzeczywistości chodziło o ubój na mięso. Kiedy stado pędzono do rzeźni, nasza krowa rwała się do domu. Dziadek chciał otworzyć bramę, ale babcia go odciągnęła… Dobrze pamiętam, jak dorośli płakali.
«My jesteśmy wypędzeni. I wy jesteście wypędzeni»
Gdzieś w latach 60. za pomocą Czerwonego Krzyża znaleźli się nasi krewni, którzy wyjechali do Detroit. To były siostry mojej babci: Maria z synem Ryszardem i Antonina z synem Tadeuszem. Kiedy dowiedzieli się, że żyjemy, zaczęli wysyłać paczki na dwie rodziny w Łucku – naszą i Eustachii Kozłowej (jeszcze jedna siostra babci).
Nigdy nie zapomnę, jak babcię zmuszano, by przyszła na pocztę i podpisała rezygnację z paczki. A jak mogła zrezygnować? To była niemal jedyna rzecz, dzięki której można było przetrwać. Siostry wysyłały tkaniny, chusty… Wówczas babcia została po raz pierwszy wezwana do KGB. Wymagano, by napisała do krewnych: «Dziękuję, niczego nie potrzebujemy, żyjemy dobrze, władze sowieckie o wszystko zadbały». Babcia tego nie zrobiła. Od tego czasu zaczęły się problemy z KGB. Nigdy nie zapomnę, jak zasłanialiśmy okna na Boże Narodzenie. Zima szaleje, śnieg skrzypi pod nogami. I ktoś był pod naszymi oknami, gdy siedzieliśmy przy stole. Wtedy sąsiad, który sprzątał ulicę, powiedział do dziadka: «Doboszyński, ostrożnie z głośnym śpiewem (czyli zasugerował, byśmy zamykali okna, kiedy śpiewamy kolędy). Zmuszono mnie, więc byłem pod waszym domem. Jakby coś, nic nie widziałem, ale po raz drugi to nie przejdzie, bo mnie też patrzą na ręce».
Ten sąsiad był Ukraińcem zza Bugu. Mieliśmy wielu sąsiadów-zabużan. Żyliśmy z nimi bardzo dobrze. Mówili: «My jesteśmy wypędzeni. I wy jesteście wypędzeni». Do tej pory jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
Przyjaźniliśmy się także z imigrantami z Argentyny – rodziną Lunao. Byli to Ukraińcy, którzy dobrowolnie wyjechali do Argentyny na początku XX wieku, ale tam zostali członkami Partii Komunistycznej, ulegli agitacji i wrócili. Ojciec rodziny Anton najpierw był kierownikiem produkcji w browarni. Tak dobrze zorganizował pracę, że wszystko działało jak w zegarku. Ktoś napisał donos, że wprowadza nieludzkie kapitalistyczne metody zarządzania, więc został zwolniony.
Pamiętam, jak przychodzili do nas i wspominali swoje argentyńskie życie. Ten Lunao mówił: «Doboszyński, zrobię wszystko, by wrócić do domu». A dziadek do niego: «To gdzie jest twój dom?» Potem wyjechali jednak do Argentyny.
Wrocław
W 1965 r. po raz pierwszy odwiedziłem Wrocław. Pojechaliśmy z mamą do cioci Jadzi (wówczas już Leśkiewicz). Zobaczyłem wtedy przedwojenne Wołyń i Galicję, przedwojenną Polskę: Wrocław rozmawiał wszystkimi możliwymi językami ze wszystkimi możliwymi akcentami.
Po raz drugi pojechałem do Wrocławia już jako student, w 1976 r. Miałem 20 lat i ogromne szczęście poznać Czesława Niemena. W kolejnym roku gościliśmy go z koncertami w operze we Lwowie.
Odwiedziłem wówczas także Marię i Ryszarda, którzy przenieśli się z Ameryki do Warszawy. Pozwolono mi zostać w Polsce na miesiąc. Do końca tego okresu zostawało trzy dni, kiedy ze Lwowa miał przyjechać wujek Daniel. Było to pierwsze takie rodzinne spotkanie. Dlatego poszedłem do ambasady sowieckiej, by przedłużyć swój pobyt w Polsce. Powiedziano mi, że muszę udać się do konsulatu w Poznaniu.
Był piątek, okazało się, że konsulat sowiecki w Poznaniu jest zamknięty. Jednak kiedy rozważałem, co mam robić dalej, spostrzegł mnie konsul generalny, który wchodził do środka. Zapytał o cel wizyty. Powiedziałem, że chcę przedłużyć pobyt, ponieważ jestem studentem i chciałbym kontynuować badanie do przyszłej pracy dyplomowej poświęconej wpływowi architektury radzieckiej na współczesną polską architekturę. «Da, to jest dobry temat» – odpowiedział. Zabrał mnie na zamknięty teren i kazał zaczekać. Sam tymczasem do kogoś wydzwaniał. Za pół godziny przyniósł mi paszport z pieczęcią. Termin mojego pobytu został przedłużony o dwa miesiące.
We Lwowie z tego powodu czekał na mnie terror. Milicja uwzięła się na mnie, bo przeze mnie dzwonili do nich z samego konsulatu z Polski. Cała moja biografia została zlustrowana, poproszono o moją teczkę osobową z Lwowskiego Instytutu Sztuki Użytkowej i Dekoracyjnej, gdzie wówczas studiowałem. W końcu usłyszałem: «Wakoluk, już nie macie prawa do wyjazdu. Oddajcie paszport i zapomnijcie o Polsce».
Potem był dyplom i rok służby w armii sowieckiej. Ożeniłem się. Pracowałem w Fundacji Artystycznej w Łucku oraz w Łuckim Zakładzie Artystycznym. Do Polski pojechałem po raz kolejny dopiero w 1989 r.
Kiedy spoglądasz wstecz na swoje życie i myślisz o ważnych rzeczach, które w nim są, zdajesz sobie sprawę, że to rodzina, młodość, przyjaciele i miasta, w których spędziłeś tę młodość. W moim przypadku miastami, które mnie «podbudowały», są Lwów i Wrocław.
Po okruchach zbieraliśmy naszą pamięć
W czasie wojny u moich krewnych spłonęło niemal całe rodzinne archiwum – zarówno w Krasnowoli, jak i w Kołkach. Babcia opowiadała, że w Krasnowoli mieli cztery lub pięć albumów ze zdjęciami. Jak tylko zaczęły pojawiać się zakłady fotograficzne, specjalnie jeździli z Pedos do Kijowa, by robić rodzinne zdjęcia. Dziadek zaś miał w Kołkach wspaniały album z okresu służby w marynarce bałtyckiej. Były też jakieś wojskowe patenty jeszcze z XVII w., dokumenty na ziemię. Wszystko spłonęło. Niektóre zdjęcia rodzinne jednak udało się odzyskać. Babcia mówiła, że przekazali je ludzie. Kołki nie zostały spalone w całości, spłonęła tylko centralna ulica, przy której stał nasz dom. Już w latach 50–60., kiedy ktoś ze wsi przyjeżdżał do Łucka, przywoził zdjęcia, które zachowały się w ich rodzinnych albumach. W ten sposób po okruchach zbieraliśmy naszą pamięć.
Ostatnio poznałem w internecie swojego dalekiego krewnego Tomasza Bednarka, który zbiera dokumenty o swojej rodzinie Kraśnickich, a jednocześnie także o Brockich, Rożkowskich i Perlikach. Dzięki niemu mam kilka zdjęć z Krasnowoli. Wydawałoby się, że już niczego nie masz, aż nagle ktoś uzupełnia twoją rodzinną pamięć.
Kołki, lata 30. XX w.
Daniel Doboszyński. Kołki, 1914 r.
Anna Doboszyńska-Bielska z mężem. Kołki, lata 30. XX w.
Stempel z tylnej strony poprzedniego zdjęcia: «Zakład fotograficzny A. Awerbuch w Kołkach. Ulica Legionów 16»
Walenty Wakoluk z prababcią Dominiką Brocką. Łuck, lata 50. XX w.
Olga Szerszeń
Zdjęcia z rodzinnego archiwum Walentego Wakoluka
Na gwnym zdjciu: Pierwsza powojenna fotografia rodziny Doboszyńskich i Kozłowów. W centrum siedzi prababcia Dominika Brocka (z domu Rożkowska), po prawej i po lewej stronie – jej córki Helena Doboszyńska i Eustachia Kozłowa. Dzieci Kozłowów: Switłana i Aleksander. Stoją: po lewej Wasyl Kozłow, Nadia Doboszyńska, Eustachiusz Rożkowski. Łuck, 1948 r.
Tekst ukazał się w numerze 10 (378) 22.05.2025 Monitora Wołyńskiego
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!