Kiemieliszki przechodzą z rąk do rąk
W drugiej połowie kwietnia 1944 roku Kiemieliszki zostały opanowane przez polskich partyzantów. Jak bardzo myśmy się cieszyli! Na krótko mieliśmy prawdziwą Polskę. A Sowietów nie widzieliśmy. Polscy partyzanci byli bardzo grzeczni i kulturalni. Przychodzili często do nas i prosili o jedzenie. Myśmy chętnie ich karmili. Czasami zostawiali nam pokwitowania, które mieliśmy okazywać władzom polskim po wojnie.
W końcu kwietnia, w niedzielę, przybył do Kiemiliszek duży oddział partyzantów, część z nich na koniach. Okazało się, że to „Łupaszko” przybył z swoją 5 Brygadą do miasteczka, bo tu miała się odbyć uroczysta przysięga nowych żołnierzy.
Po Mszy świętej, w której uczestniczyli partyzanci, na plac rynkowy przyszedł ksiądz Wojniusz w komży, ze stułą i krzyżem w dłoni. Komendant ustawił wszystkich żołnierzy w dwuszereg, z boku stanął szwadron konnicy. Młodym żołnierzom, których było około trzydziestu, rozkazał wystąpić z szeregu. Szef sztabu odczytał rotę przysięgi, a każdy żołnierz powtarzał:
– Przysięgam! Tak mi dopomóż Bóg!
Ksiądz Wojniusz podchodził kolejno do każdego żołnierza i podawał do ucałowania krucyfiks. Na zakończenie tej uroczystości żołnierze 5 Brygady Wileńskiej AK odśpiewali swój marsz. Pieśń ta była wówczas popularna, słowa wszyscy zapisywali, a później chłopcy z Kiemieliszek często śpiewali „Marsz 5 Brygady” przy każdej okazji. Ja również zapisałem słowa tej pieśni i kartka zachowała się. Oto jej słowa:
Nie formowano nas w koszarach,
Nie zdobił nas żołnierski strój,
Nie spaliśmy na ciepłych narach,
Tylko od razu poszli w bój!
Refren:
My to Kresowiacy, chłopcy Wileniacy,
Idziemy śmiało w bój za Polski
cześć, za honor swój!
Walczymy cały czas, choć mało
nas, choć mało nas.
Lejemy krew, cierpimy rany
I zawsze jest przegrany wróg;
Żodziszki, Bołosz i Worziany
I więcej zwycięstw dał na Bóg!
I w każdym trudzie, w każdej biedzie,
Gdzie trzeba było walczyć nam,
Nasz wódz Łupaszko był na przedzie,
A przed nim wiał czerwony cham.
Sowietów zgnieść i Niemca zgubić
To święty obowiązek nasz,
Spełniamy go z całego serca
Pełnimy tu, na Kresach, straż!
Po tej uroczystości cały oddział odmaszerował w kierunku Gwoździkian i dalej, zapewne pod Świr. Po tym wydarzeniu AK-owcy często bywali w miasteczku i w okolicznych zaściankach. W końcu kwietnia obył się nawet pogrzeb partyzanta na cmentarzu kiemieliskim.
Jednak Niemcy po przysiędze żołnierzy brygady „Łupaszki” przysłali do Kiemieliszek policjantów litewskich. Antoni Rakowski wspomina te wydarzenia następująco:
„Pewnego dnia pod wieczór w miasteczku na cmentarzu chowano partyzanta, który zastrzelił się podczas czyszczenia broni. Właśnie wróciłem z pogrzebu do domu, a tu wchodzi policjant litewski i pyta mnie, czy są w miasteczku partyzanci. Odpowiedziałem mu, że byli, ale niedawno wyjechali. Policjanta znałem, więc wyszedłem z nim na podwórko i wtedy zobaczyłem, że od strony Michaliszek jedzie kilka furmanek z policjantami. Byli to ci sami, których wcześniej wyprosili z miasteczka polscy partyzanci. A więc znowu powróciła do nas władza niemiecko-litewska.
W tym czasie ciocia Truchanowa, siostra ojca, prowadziła stołówkę. Stołowali się u niej policjanci i inni urzędnicy. Mieszkał też wtedy u niej pan Dziatlik. On lubił obcować z chłopcami mego wieku. Uczył nas rosyjskich piosenek. Fragment jednej z nich zapamiętałem:
Tam polskij gienierał idziot,
On poliakow wiediot…
Chodziło chyba o generała Andersa, który wyprowadził Polaków ze Związku Sowieckiego. Później się dowiedziałem, że pan Dziatlik pracował w polskim wywiadzie. Ciągle nas o coś pytał, a nawet dawał nam niewielkie zadania do wykonania, np. dowiedzieć się ile w miasteczku jest policjantów, jakie mają karabiny, czy mają karabiny maszynowe itp.”
Coraz częściej dochodziły do naszej rodziny słuchy o bitwach partyzantów polskich stoczonych z Niemcami. Słyszeliśmy o bitwie pod Żodziszkami, Worzianami. Policjanci litewscy długo nie gościli w Kiemieliszkach, bo wkrótce otrzymali list od partyzantów z żądaniem opuszczenia miasteczka. Pamiętam był dzień rynkowy (środa), pełno ludzi na targu przed kościołem. Wtedy komendant policji zarządził wyjazd. Policjanci zabrali kilka furmanek i załadowali na wozy swoje rzeczy, a także towar Lietukisu, tj. z litewskiego sklepu. Furmankami ruszyli na Dawciuny, w stronę Podbrodzia.
W tym czasie, jak opowiadał później Jarosiek Emilian, „w pobliżu drogi do Dawciun pojawiła się pięcioosobowa grupa partyzantów. Chłopcy kiemieliscy powiedzieli im, że Litwini wyjeżdżają z miasteczka. Partyzanci szli do swego oddziału, nie mieli zamiaru atakować Litwinów, ale zasiedli koło drogi i postanowili zatrzymać policjantów. Jednego spośród siebie posłali do oddziału po pomoc, tak na wszelki wypadek. Czterej pozostali zaczęli strzelać, chodziło im o zatrzymanie furmanek.
Komendant policji nie chciał wdawać się w awanturę i wysunął białą flagę na znak, że się poddają. Ale dalej jadący podpici policjanci zaczęli strzelać, więc wywiązała się walka. Policjanci szybko się zorientowali, że partyzantów jest niewielu, więc zeskoczyli z wozów i próbowali Polaków otoczyć. Partyzanci wycofali się do lasu, ale wkrótce nadeszła pomoc. Litwini zrozumieli, że mogą przegrać, więc rzucili się do ucieczki pozostawiając furmanki z załadowanymi rzeczami. Partyzanci rozkazali woźnicom, by wrócili z powrotem do Kiemieliszek, oczywiście rzeczy i żywność partyzanci zabrali”.
Od tego dnia Kiemieliszki stały się na jakiś czas stolicą brygad „Łupaszki”, „Ronina” i innych. Dla chłopców 13-16-letnich, takich jak ja, był to zastrzyk polskości. Radość była ogromna, że oto wreszcie mamy znowu Polskę! Pamiętam, że nuciliśmy taką piosenkę. Zresztą śpiewali ją także podpici starsi panowie:
Długo spała Polska święta,
Długo Biały Orzeł spał,
Lecz się zbudził i spamiętał,
Że on kiedyś wolność miał!
Każdy się cieszył, że po tych kilku latach niewoli mógł zaśpiewać we własnym języku. Zapanowała wtedy zgoda i każdy starał się być uprzejmy w stosunku do sąsiada. Nawet dzieci, które często się kłóciły, były wtedy bardzo grzeczne. Jakże było ciekawie: jedna brygada AK z Kiemieliszek wychodziła, druga przychodziła. Na rynku przed kościołem odprawiano msze polowe. Drużyny ćwiczyły na łąkach, to znowu uczono partyzantów maszerować i repetować broń. Wszystko to było i ciekawe i bliskie!
Było to w końcu kwietnia 1944 roku, ja miałem skończonych 13 lat. Dla mnie był to prawdziwy zastrzyk polskości, patriotyzmu. Do końca życia będę pamiętał tamte kwietniowe dni.
Łotysze w Kiemieliszkach
A w czwartą niedzielę kwietnia 1944 r. przyjechali do nas partyzanci i powiedzieli napotkanym mieszkańcom, żeby byli na baczności, bo jeszcze tego dnia przybędą tutaj Niemcy. Tak się też stało. Usłyszeliśmy huk czołgów, które jechały od Podbrodzia. Ale, jak się okazało, nie byli to Niemcy, lecz Łotysze w służbie niemieckiej. Czołgi były niemieckie i one tych Łotyszy eskortowały. Prawdopodobnie byli to żołnierze 25. Łotewskiego Batalionu „Abavas”, umundurowani w uniformy po armii łotewskiej, na lewym rękawie przyszyta flaga narodowa: prostokąt w kolorze czerwonym (karminowym) z białym pasem.
W Kiemieliszkach oddział Łotyszów podzielono na trzy grupy: jedna została w miasteczku, drugą wysłano do Michaliszek, a trzecią – do Wornian. Ludzie myśleli, że Niemcy (niewielka grupa) zabiorą bydło, więc wieczorem krowy nie wróciły z pastwiska, pastuchy pogonili je do lasu. Nazajutrz Łotysze rozlokowali się w szkole i w budynku dawnej gminy, gdzie wcześniej kwaterowali litewscy policjanci. Kilku z nich wyjechało motocyklem do Michaliszek, minęło chyba pół godziny i wrócili, ale byli już tylko w kalesonach.
Za chwilę znowu pojechali motocyklem – dwóch żołnierzy w kalesonach, a oficer w mundurze. Jechali koło naszego domu po ulicy Gwoździkiańskiej, więc wszystko widziałem. Po dwóch godzinach wrócili już w mundurach i z karabinami. Jak się później okazało, Łotysze umówili się z polskimi partyzantami, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Jedni mają robić swoje, a drudzy swoje. Łotysze rozkwaterowali się w dużym gminnym budynku. Codziennie rankiem, dopóki kwaterowali w Kiemieliszkach, ustawiali się w dwuszeregu na dziedzińcu gminy i śpiewali hymn państwowy Łotwy: „Dievs, svētī Latviju!” („Boże, błogosław Łotwę!”).
Po kilku dniach przyjechali do Kiemieliszek Niemcy. Jeździli po okolicznych wsiach i zabierali bydło. Zostawiali ludziom po jednej krowie. Bydło zapędzano do miasteczka. Trwało to około tygodnia. Wreszcie 30 kwietnia postanowiono gnać bydło do Podbrodzia. Sami – mając niewielkie siły – bali się pędzić krowy do stacji, więc wywołali z Wilna pomoc. Gdy oddział Niemców jechał z Podbrodzia, AK-owcy spotkali go pod wsią Bołosza, około 5 km od Kiemieliszek. Doszło do walki.
O tym zdarzeniu opowiedział nam Wiciuk Ślipiko z Dawciun, który przyjechał rowerem do Kiemieliszek i opowiedział jak było. Opowiedział on, że partyzanci zabili około 25 żołnierzy niemieckich, nie wiadomo ile było rannych bo Niemcy tego nie ogłosili. Rozbity oddział faszystów wrócił do Podbrodzia, stamtąd wyjechały czołgi, pod osłoną których przybyły posiłki. Niemcy zabrali zabitych i rannych, zabrali też z Kiemieliszek krowy i świnie, poza tym spalili wieś Dawciuniszki. Bitwa pod Bołoszą trwała około pięciu godzin.
Ludzie w Kiemieliszkach zadawali sobie pytanie: dlaczego Łotysze nie pomogli Niemcom? Nie wiadomo. Nikt nie wiedział, ale w Kiemieliszkach Łotysze pozostali sami, bez Niemców i Litwinów i nawiązali kontakty z AK-owcami – sprzedawali im broń, a od Manieczki i innych mieszkańców kupowali samogon (słowa „bimber” w Kiemieliszkach nie znano) bo wówczas pędzono krzakówkę prawie w każdym domu. Starsi chłopcy – Rakowski, Truchan, Janek Maksimowicz – kupowali od Łotyszów amunicję do karabinów. Za ćwiartkę wódki dawali chłopakom 90 naboi, które potem oni przekazywali partyzantom.
W tym czasie partyzanci często przechodzili obok miasteczka . Łotysze ich widzieli, ale nie strzelali. Rakowski opowiadał, że kiedyś na początku maja 1944 r. Łotysze na furmance wozili skrzynie z amunicją do strzelnicy. Trochę postrzelali i skrzynie zostawiali na miejscu. Po 15 minutach zjawiali się partyzanci i skrzynie z amunicją zabierali. W tym czasie między partyzantami i Łotyszami nie było żadnego konfliktu, podobnie jak z kiemieliską młodzieżą.
Na początku czerwca część żołnierzy łotewskich przeszła wraz z uzbrojeniem do partyzantów. 2 lipca 1944 roku Łotysze opuścili Kiemieliszki, 4 lub 5 lipca 23 Brygada „Żejmiana” rozbroiła grupę około 120 Łotyszy na drodze za Gwoździkianami. Partyzanci puścili ich wolno. Dokąd oni się udali – nigdy się nie dowiedziałem.
Wycieczka do Zułowa
Na początku czerwca 1944 roku w Kiemieliszkach i okolicy było dość spokojnie, żołnierze łotewscy spokojnie mieszkali w miasteczku, pogoda była piękna, więc my chłopcy, Tadek Wachowicz, który później wyjechał do Polski, Jurka Czepułkowski i ja postanowiliśmy pojechać do Zułowa, miejsca urodzenia marszałka Józefa Piłsudskiego. Właściwie inicjatorem wycieczki był Tadek, nauczycielski syn, który z matką w końcu 1943 roku zamieszkał w Kiemieliszkach. Obliczył on, że z naszego miasteczka do Zułowa będzie jakieś 17-18 kilometrów i rowerami możemy tam dojechać w ciągu 2-3 godzin.
Wachowicz rower gdzieś zdobył, Czepułkowski pożyczył od ojca, ja zaś roweru nie miałem, ale bardzo chciałem pojechać do Zułowa. Na rowerze jeździć umiałem, bo jak spod Ryteni i Koreniatów przyjeżdżali chłopcy w niedziele do kościoła lub w środy na rynek, to rowery zostawiali na dziedzińcu Makiewicza i mnie prosili, abym popilnował, przy tym pozwalali mi pojeździć po ulicy na rowerze. I teraz musiałem zdobyć skądś rower. W środę przed niedzielą, kiedy mieliśmy wyjechać do Zułowa, przyjechał na rowerze z Boleś Marcinkiewicz. Powiedziałem Bolesiowi, że chcemy pojechać na wycieczkę do Zułowa, ale nie mam roweru. Zaproponował, że kiedy w niedzielę przyjedzie na mszę do kościoła, zostawi rower, po mszy pójdzie do rodziców, a wieczorem odbierze ode mnie swój pojazd i na noc wróci do Bołoszy. A więc rower miałem obiecany i umówiliśmy się z chłopcami, że wyjedziemy w najbliższą niedzielę.
Od rana, jak pamiętam, pogoda była piękna, słoneczna, ciepło. Mama dała na drogę kawałek chleba i kiełbasę, prowiant włożyłem do torby i z tym obrokiem wyjechałem do centrum miasteczka na spotkanie z Tadzikiem i Jurkiem. Oni też mieli torby z jedzeniem. Jechaliśmy przez wsie: Żusiny, Taluszany, Brukaniszki do Strypiszek, gdzie mieszkali staroobrzędowcy, zwani przez miejscowych Polaków Burłakami. Przejechaliśmy obok ich świątyni, molenny i zatrzymaliśmy się przy zagrodzie stojącej obok cerkwi. Pić się chciało, więc weszliśmy na podwórko, z chaty wyszedł chłop z dużą rudą brodą, odziany w kużelne portki i takąż rubachę, opasaną cienkim rzemieniem. Popatrzył na nas spode łba i groźnie zapytał:
– Czewo nado?
– Pić się nam chce, prosimy o kubek wody – odrzekł najodważniejszy z nas Tadzik Wachowicz.
Burłak, bosy, otarł stopą prawej nogi lewą łydkę, podrapał rudą czuprynę i zwrócił się w kierunku drzwi, gdzie stała jego żona i również nam się przyglądała:
– Mat’, a nu daj jamu pahanuju krużku…
Wziął od żony duży miedziany kubek i podał go Tadzikowi, prawą ręką wskazał studnię. Tadek zaczerpnął wiadro zimnej wody i wszyscy troje łapczywie piliśmy zimną studzienną wodę Burłaka. Kiedy napiliśmy się wody, Tadzik podał kubek Burłakowi, ten go wypłukał, z żerdki wziął ścierkę i długo naczynie wycierał… Podziękowaliśmy gospodarzowi i pedałowaliśmy dalej. Cały czas zastanawiałem się, dlaczego kazał żonie dać nam „pahanuju krużku”?
Gdy zatrzymaliśmy się w lesie przed Zabieliszkami na odpoczynek zapytałem Tadzika, który był najstarszy i więcej wiedział, dlaczego Burłak powiedział tak żonie. Tadeusz wyjaśnił, że staroobrzędowcy uważają, iż katolicy i prawosławni są nieczyści – pahanyje – dlatego nie należy dawać im czystych naczyń, używanych tylko przez starowierców. Obcy musi dostać „nieczysty” – pahanyj – kubek lub „nieczystą” miskę. No cóż, trzeba uszanować wiarę i zwyczaje sąsiadów, którzy obok nas mieszkają – pomyślałem. I pojechaliśmy dalej.
Za Wincentowem przejechaliśmy mostkiem przez rzekę Merę i po około pół kilometra byliśmy już na terenie dawnego majątku Piłsudskich. Piękne są naokoło okolice. Ale sam Zułów nie jest specjalnie ładny. Płasko, piaszczyście, sośniaki bez większego charakteru. Dobra zułowskie stanowiły dość monotonną plamę wśród otaczającego je kolorowego i uroczego krajobrazu. Dalej jest wieś Zułów, oddalona od folwarku o 1,5 km na wschód. Pół kilometra od folwarku przechodzi ocieniona starymi topolami szosa z Wilna przez Podbrodzie do Święcian.
Po zabudowaniach dawnego majątku śladu już nie było, tylko nieco w oddali stała oficyna, zwana przez tutejszych czworakiem. Mieszkali w niej jacyś ludzie. Na wzgórku rósł młody dąbek. Jak się później dowiedziałem, drzewo to osobiście posadził 10 października 1937 roku prezydent Ignacy Mościcki. Podobno w tym miejscu znajdował się pokój, w którym Józef Piłsudski 5 grudnia 1867 roku przyszedł na świat.
Bliżej szosy, obok drogi wiodącej do Wincentowa, na niewielkim piaszczystym pagórku, wśród sosen stał wtedy drewniany budynek w kształcie dworku, z gankiem, nakryty wysokim dachem. Podobno w tym budynku miało być muzeum Marszałka. Nie pamiętam, czy był on wtedy pusty, czy ktoś tam mieszkał. Przy tym dębczaku posililiśmy się, zjedliśmy nasze zapasy i tym razem po wodę do czworaku pobiegł Jurka Czepułkowski. Napiliśmy się wody, Jurka oddał dzbanek, w którym przyniósł wodę i pojechaliśmy z powrotem do Kiemieliszek.
Powrotna droga była jakby krótsza, jechaliśmy prędko, bo po niecałych dwóch godzinach byliśmy w domu. Tę wycieczkę do Zułowa zapamiętałem na całe życie, była dla mnie wielkim przeżyciem… Po wielu latach bywałem w Zułowie dość często, ale to już nie były takie wrażenia, jak wówczas, kiedy miałem 13 lat.
Od 2 lipca 1944 roku w Kiemieliszkach nie było władzy. Pamiętam, że 4 lipca przez Kiemieliszki przejechał obóz uciekinierów. Byli to litewscy i białoruscy urzędnicy uciekający z okolic Świra i Miadzioła. Słyszeliśmy odgłosy armat, front był coraz bliżej. 5 lipca było cicho, nikt nie przyjechał. W miasteczku ludzie czekali na jakieś wydarzenie i bali się, by tędy nie przetoczyły się walki między czerwonoarmistami i faszystami.
Powrót Sowietów i Białorusi
6 lipca 1944 r. już nawet polskich partyzantów nie widzieliśmy, bo wszystkie oddziały Armii Krajowej zostały wezwane do Wilna. Szykowała się akcja „Ostra Brama”. Po śniadaniu wyszedłem z domu na ulicę i zobaczyłem, że od strony Gwoździkian idzie do Kiemieliszek jakiś oddział wojska. Pomyślałem, że to partyzanci, ale jak podeszli do chaty Rakowskich okazało się, że byli to żołnierze sowieccy, tym razem mieli już naramienniki. Ale byli bardzo wycieńczeni, prawie bosi, nogi mieli obwiązane onucami, buty przewieszone na ramieniu, szli spoceni, brudni… W taki oto sposób znów w naszych stronach pojawili się Sowieci. Rozpoczęła się nowa okupacja kraju.
Ja pobiegłem do domu po wodę, wyniosłem im na ulicę wiadro i kubek. Chciałem, by ci biedni, zmęczeni, 18-19-letni chłopcy ugasili pragnienie. Wziąłem kubek, zaczerpnąłem wody i próbowałem podać bojcowi.
– Nie zadierżiwajsia, job twoju mat’! Wpieriod, wpieriod! – krzyczał oficer z pistoletem w dłoni. A wiadro pełne zimnej wody kopnął swym kirzowym butem. Woda się rozlała… Oto – pomyślałem – sowiecka troska o żołnierzy. Dobrze, że mnie nie uderzył.
I żołnierze piechoty szli i szli w kierunku Podborodzia i w kierunku Wilii do Aloksy, a potem do Wilna. Za nimi jechały oddziały tzw. zagraditielnych otriadow, potem pojawiły się ciężarówki studebackery ze sprzętem, kuchnie polowe i inne pojazdy. W Kiemieliszkach nie zatrzymywali się, prawdopodobnie plany komandirów były inne.
Na drugi dzień, 7 lipca 1944 r., pojawili się w Kiemieliszkach partyzanci sowieccy, uzbrojeni w pepesze. Ustanawiali władzę sowiecką. Uczastkowym milicjantem został były partyzant, niejaki Stulba. On stanowił w lipcu 1944 roku władzę sowiecką na terenie dawnej gminy kiemieliskiej. Priedsiedatiela sielsowietu na razie nie przysłano.
Prof. Mieczysław Jackiewicz
2 komentarzy
edi
3 października 2016 o 10:31siostra mej babki, stefania maciesowicz z d. gintowt mieszkała z mężem franciszkiem w malinowie 3 km od bołoszy.
jej córka regina wyszła za jana mickiewicza i zamieszkali w margielach 1 km od bołoszy.
ich córka, moja kuzynka irena opowiadała, że jej dziadek mickiewicz i jego syn antoni walczyli w partyzantce w tym rejonie.
ukrywali się także przed sowietami przez których zostali zabici.
kuzynka irena mickiewicz mieszkała w margielach do 1957 po czym wyjechali do polski w okolice ostródy.
nie znamy imienie poległego dziadka, ani miejsca ich pochówku.
gdyby ktoś miał informacje o nich bylibyśmy wdzięczni.
kontakt:
ro*************@en**.pl
Radosław
26 kwietnia 2021 o 10:32Moi dziadkowie Wanda i Wacław Konczanin mieszkali w Malinowie, a ich sąsiadami były rodziny o nazwiskach Maciasowicz, Gudaniec, Galińscy.
rl********@gm***.com