fot. polskieradio.pl
Współcześni Polacy z trudem odkrywają istnienie swoich rodaków na terenach, których polskość powinna być oczywista. Wprawdzie coraz rzadziej słychać określenie „ruscy”, którego używano jeszcze niedawno wobec Polaków ze Lwowa, Wilna czy Grodna, jednak świadomość, że to „swoi” przebija się niełatwo. A już wyobrażenie, że nasi rodacy mieszkali na terytoriach jeszcze dalszych, to dla nas niemal jak odkrycie dinozaurów.
A przecież ten prastary polski świat przetrwał rozbiory i długo opierał się sowieckiemu terrorowi, zanim zaczęto go brutalnie unicestwiać. Dziś śladem tej kresowej Atlantydy są przedwojenne polskojęzyczne gazety z tych ziem, choć zaprawione komunistyczną propagandą, którą w PRL-u poznaliśmy znacznie później.
Istnienie autochtonicznej polskości na Kresach to dla części Polaków w kraju swoista terra incognita, tym bardziej na ziemiach Polski przedrozbiorowej, które nie znalazły się w międzywojennych granicach. Większość w ogóle nic o tym nie wie. Tymczasem nasi rodacy na tych ziemiach tworzyli często zwarte grupy i całkiem pokaźną społeczność, na tyle liczną, że sowieci w ramach „równego traktowania narodowości” uznali ich za wartych „oswojenia”.
Przejawem tego była na terytorium sowieckiej Ukrainy była polska prasa komunistyczna. Pomimo wyjątkowo niekiedy „gadzinowych” treści, była nośnikiem ojczystego języka. Dla sowietów miała być dowodem na „poważne” traktowanie Polaków.
Stan ten utrzymał się aż do drugiej połowy lat 30., kiedy Polak zaczął być przez sowietów traktowany jako podejrzany spiskowiec i szkodnik, który wstrzymuje rozwój kraju, czyli dokładnie tak jak był traktowany Żyd w III Rzeszy. Nasi starsi bracia w wierze wiedzą co znaczy zaginiony i zniszczony świat ich przodków. My, Polacy, mamy z tym problem – nie potrafimy sobie wyobrazić miliona Polaków na ziemiach, które są od nas daleko. Tym bardziej należy ocalałą po nich spuściznę badać i ocalić od zapomnienia.
Przez lata apele Kresowian w tej sprawie pozostawały pobożnymi życzeniami. Teraz jest szansa, że to się zmieni. Swoistą jaskółkę tego stanowi projekt ratowania zachowanych resztek polskiej prasy na dawnej sowieckiej Ukrainie. Zapomniana polskość na tych ziemiach to również Kijów, kojarzony dziś co najwyżej z zamierzchłymi czasami „Ogniem i mieczem”. A przecież z Kijowem związani byli rodzinnie liczni wybitni Polacy, choćby Jerzy Różycki, jeden z trzech matematyków, który złamał kod Enigmy, Feliks Konarski, autor „Czerwonych maków na Monte Cassino”, czy reżyser filmu „Krzyżacy” Aleksander Ford.
Z kolei koło Połtawy urodziła się aktorka Hanka Bielicka, a w Żytomierzu Mieczysław Pawlikowski, filmowy Onufry Zagłoba z „Pana Wołodyjowskiego”. Opuścili oni rodzinne ziemie, ale ich rodacy trwali tam nadal. W czasach sowieckich wydawano więc dla miejscowych Polaków gazety, takie jak ta o uroczej nazwie „Sierp”, czy „Głos radziecki”, a dla młodzieży – „Głos Młodych”, początkowo jako dodatek do „Sierpa”. Co pewien czas dołączono doń „Stroniczkę Literacką”, gdzie młodzi ludzie mogli debiutować swoją poezją.
Takich gazet było jednak znacznie więcej. Na Żytomierszczyźnie sowieci utworzyli miniaturową polską „republikę rad”, swoisty inkubator kadr komunistycznych, które planowano potem wykorzystać przy podboju Polski. Powstało kilkadziesiąt polskich szkół z polskimi podręcznikami. Polacy stanowili w tych rejonach większość, jednak język polski musieli tu znać także Ukraińcy, Niemcy i Żydzi.
Teren poddano przyspieszonej industrializacji i skierowano tam duże dotacje. Stolicą ustanowiono małe polskie etnicznie miasteczko Dołbysz, nazywając je Marchlewskiem. Z prasy, która się tam ukazywała, najważniejszym tytułem była „Marchlewszczyzna radziecka”. Ociekała obrzydliwą czerwoną propagandą i donosami na różnych „nieprawomyślnych” ludzi. Ówczesną Polskę opisywano jako faszystowski kraj nędzy i szubienic.
Jednak dzięki takim gazetom mieszkańcy mogli zachować język i tożsamość. A przy tym okazali się bardzo odporni na sowiecką ideologię – byli przywiązani do tradycyjnych form polskości i zwalczanej przez komunę religii. „Polska republika” na Żytomierszczyźnie była w pewnym sensie wobec Polski tym, czym później NRD wobec RFN.
Kiedy w 1930 r. z okazji 5 rocznicy powstania Marchlewszczyzny jej mieszkańców wysłano do Polski by namawiali do przeniesienia się na jej teren, a nawet do ucieczek… żaden z nich nie wrócił do domu. Wbrew późniejszej PRL-owskiej propagandzie, kapitalistyczna międzywojenna Polska była bowiem pełną gębą krajem zachodnim, gdzie warto było zacząć nowe życie. Taka „nielojalna” postawa mieszkańców Marchlewszczyzny zakończyła się masowymi sowieckimi represjami wobec nich i zbiorowymi mordami, a pamięć o jej istnieniu wymazano. Niemal do dziś.
Chcą to zmienić działacze polskiej Fundacji Wolność i Demokracja, którzy od dawna zajmują się wspieraniem polskiej tożsamości na Wschodzie. Tym razem rozpoczęli dość specyficzny projekt odnajdywania dawnej polskojęzycznej prasy z Marchlewszczyzny, ratowania i gromadzenia kopii, które w postaci cyfrowej trafią do Biblioteki Narodowej w Warszawie. Przedsięwzięcie pomoże w propagowaniu wiedzy o tamtych czasach i przywracaniu polskiej tożsamości, którą sowieci próbowali unicestwić.
Dla pozostałych na tych ziemiach Polaków będzie to kolejna okazja do przypomnienia własnej przeszłości. O tym, że jest to sprawa ważna, świadczy kilka wydanych dotychczas książek poruszających temat dawnych polskich gazet na tych terenach. Przed Fundacją nikt nie podjął się jednak odszukania i zarchiwizowania całości tej prasy, jako podstawy do dalszych badań historycznych. Projekt Fundacji Wolność i Demokracja finansuje Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP.
ALEKSANDER SZYCHT/Kurier Galicyjski
2 komentarzy
Chorąży
15 stycznia 2016 o 00:38Wydaje mi się że Pan Aleksander Szycht mocno przesadził z tą niewiedzą Polaków, o ich (moich też)rodakach mieszkających na terenach dawnej Rzeczpospolitej.
Litwin
26 października 2016 o 13:26Przesada autora. Ludzie albo są dobrze zorientowani i znają historie albo nie i są kacapami albo hedonistycznymi ignorantami