Ksawery Suchocki, urodzony 12 grudnia 1932 r. w miejscowości Pohorełka gminie Iwieniec,
wspomina po 60 latach swoje losy z Nowogródczyzny i Mińszczyzny w czasie II wojny światowej
17 września 1939 r. – agresja na Polskę i sowiecka okupacja
W 1939 r. ukończyłem 1 klasę szkoły powszechnej i przez całe wakacje byłem na kolonii w Nowojelni k. Nowogródka. Z Wołożyna było nas troje dzieci, był jeszcze chłopiec którego nazwiska nie pamiętam. Do domu wróciliśmy razem z mamą tego chłopca. Po powrocie do Wołożyna, za kilka dni „przyszli Rosjanie”. Cały Wołożyn był zastawiony wojskiem, samochodami, czołgami, końmi i różnymi armatami. Przez kilka dni wychodziłem z mamą do centrum miasta. Wyglądaliśmy, czy tata wraca z wojny, ale nie wrócił. Wielu żołnierzy w mundurach wracało. Pewnego razu kiedy byłem z mamą na rynku, usłyszeliśmy krzyki przed plebanią. Grupa ludzi w różnym wieku krzyczała: „Wyhadi!”, „Wyhadi!”. Mieli ze sobą torby z kamieniami i krzycząc rzucali nimi w budynek plebani. Po chwili wyszedł ksiądz w sutannie i powiedział: „Ludzie czego wy chcecie ?”, „Co ja wam złego uczyniłem ?”, a oni jeszcze bardziej rzucali w niego kamieniami. Ksiądz chroniąc się zakrywał głowę rękami. Moja mama – Emilia Suchocka z domu Adamowicz, krzyczała do tego tłumu /grupa ok. 20 – 30 ludzi/: „Ludzie co wy robicie, przecież to ksiądz ?”. Ja w obawie przed zemstą i pobiciem szarpnąłem mamę za rękę i oddaliliśmy się stamtąd. Podobne grupy grasowały po całym Wołożynie. Innym razem widziałem również z mamą jak atakowali sekretarza ze starostwa. Przez dłuższy czas gonili go po ulicy i rzucali w niego kamieniami a on zasłaniał głowę i twarz rękami ale już był pokrwawiony. Ludzie mówili, że to grupy Rosjan i wołożyńscy komuniści zorganizowali te ekscesy. Komuniści, już wcześniej mieli sporządzić listy z nazwiskami; żołnierzy zawodowych, policjantów, urzędników, sklepikarzy itp., i że listy te przekazali dla NKWD.
W Wołożynie wynajmowaliśmy mieszkanie u niejakiego Dolinkiewicza, który pracował w zakładzie krawieckim przy jednostce Wojska Polskiego. Kiedy Wojsko Polskie opuściło koszary, Dolinkiewicz i ludzie z miasteczka zrabowali pozostawione tam różne materiały. Dolinkiewicz „wszedł w komitywę z sowietami”, stworzyli jakąś grupę teatralną – organizowali przedstawienia, pokazywali filmy, a dzieci deklamowały wierszyki. Wszystko było związane z Leninem, Stalinem i dobrobytem w Sawieckim Sajuzie. Wszystkie polskie dzieci musiały od nowa powtarzać klasę np. ja ukończyłem pierwszą klasę polskiej szkoły powszechnej a teraz musiałem znowu zaczynać od pierwszej klasy szkoły radzieckiej.
Na wiosnę 1940 r. wyjechaliśmy z Wołożyna do Pohorełki, gdzie mieszkała nasza babcia Franciszka Adamowicz. Babcia z synami: Bronkiem, Michałem, Antonim i z córkami: Leonardą i Heleną prowadziła gospodarstwo rolne o powierzchni 9 ha. Dziadek zmarł wcześniej. Na gospodarstwie można było się utrzymać, a nie tak jak w mieście Wołożynie, gdzie nasza mama nie mogła znaleźć żadnej pracy.
W naszej okolicy, a więc w rejonie wiosek: Pohorełka, Adamki, Dubki, Uhły, Siwica sowieci przystąpili do budowy lotniska. Lotnisko budowali na polach należących do rolników: Śnieżki, Paluszkiewicza, Gudbiłowicza, Buraczewskiego i innych. Sowieci przywieźli do pracy dużo robotników tj. tzw. ”zakluczonych” /więźniów skazanych za drobne przestępstwa/. Byli oni skazani na „ prinuditielnyje raboty” /roboty przymusowe/. Pracowali także młodzi żołnierze, których uznawano jako niepewnych obywateli ZSRR.. Polską ludność miejscową a także sąsiednich powiatów obarczono obowiązkiem przywożenia kamieni na plac budowy, które w dużych ilościach leżały na polach. Sowieci wycinali także lasy, zmuszając do tego dorosłych mężczyzn.
22 czerwca 1941 r. agresja Niemiec na ZSRR i na tereny przez niego okupowane
W czerwcu 1941 r. Niemcy uderzyli na sowietów i znowu rozpoczęła się wojna. Rosjanie uciekali w popłochu. Na budowanym lotnisku i w majątku Śnieżki zostawili cały sprzęt. W zabudowaniach Śnieżki były biura, stołówki, a ze stajni zrobili hotel dla kierowników budowy, z obory stołówkę, a inne budynki służyły jako magazyny i sklepy. Ludność wszystko rozgrabiła. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Rosjaninem, który nie zdążył uciec i zatrzymał się u naszej babci. Rosjanin opowiadał, że ukarany został na trzy lata za to ,że ukradł w kołchozie dwie kieszenie żyta. Pochodził gdzieś spod Smoleńska a teraz pomagał nam w gospodarstwie. Robiliśmy także razem miotły brzozowe, które sprzedawaliśmy w Iwieńcu. Opowiadał mi, że jego syn jest oficerem w wojsku a córka chirurgiem w szpitalu w Smoleńsku ale jemu nie wolno się z nimi kontaktować bo dzieci straciłyby stanowiska. W Pohorełce ukrywał się także inny żołnierz rozbitej Armii Czerwonej o imieniu Saszka. Pracował u gospodarzy za wyżywienie. Ludzie byli dla nich życzliwi i chętnie ich przyjmowali pod swój dach. Później okazało się ,że Saszka był w stopniu lejtenanta. Wkrótce poszedł do lasu do partyzantki sowieckiej. Nie poszedł jednak na zawsze ponieważ często przychodził do wioski ze swoimi kolegami po żywność albo odzież. Ludność nie miała co jeść ani w co się ubrać ponieważ przeważnie w nocy wszystko zabierali sowieci. W dzień natomiast rekwizycje robili Niemcy. Sytuacja taka trwała aż do lipca 1943 r., kiedy Niemcy zaczęli palić wioski wokół Puszczy Nalibockiej. Często palono wraz z ludźmi. Młodzież wywożono do Niemiec na roboty i do obozów pracy.
W takiej trudnej sytuacji nawet z gospodarstwa babci trudno było się utrzymać. W 1942 r., na wiosnę poszedłem na służbę do gospodarza w Adamkach. Gospodarstwo było przy drodze: Adamki, Sierkule, Iwieniec – ok. 1,5 km od wioski, do lasu było ok. 200 m. Nazwiska gospodarza nie pamiętam, ale ludzie byli dobrzy. To co jedli sami to i mnie dawali. Pasłem u nich krowy i owce. Gospodarze ukrywali chleb i ziemniaki bo w nocy przychodziły bandy i wszystko zabierały. Pamiętam, jak pewnego razu w nocy, kiedy spałem jeden z takich „partyzantów” kopnął mnie i powiedział: „Podnimajsia”. Poprzewracał moją pościel, a szukał nie wiadomo czego. Do jednego z domowników krzyczał: „Gdie padieł szubu, u was był mahazin, gdie wy scharanili?” /kiedy budowali lotnisko ,to w stodole gospodarza urządzili magazyn z odzieżą – w czasie ucieczki sowietów ludzie wszystko rozkradli/. Na tej służbie byłem od wiosny do Wszystkich Świętych. Otrzymałem zapłatę w postaci zboża. Przypominam sobie, że rodzina ta składała się z pięciu osób: matka, córka i trzech dorosłych chłopaków. Ich ojciec zginął na wojnie – najprawdopodobniej zabity przez bolszewików. Pasłem ich krowy w lesie. Była tam obfita trawa na licznych łąkach. Były bagna i trzęsawiska, a na kępach rosły olbrzymie sosny które były dookoła porośnięte mchem. Na tym mchu ścieliły się żurawiny. Dojrzewały one chyba w miesiącu sierpniu i dlatego w 1942 r. najadłem się ich do syta.
Pewnego razu, było to także w 1942 r. zobaczyłem w lesie tyralierę wojska. Żołnierze krzyczeli do mnie po rosyjsku: „Udziraj iz liesa”. Byli to Litwini, poznałem ich po charakterystycznych mundurach.
19 czerwca 1943 r., powstanie iwienieckie
Na służbie w Adamkach, w lecie 1943 r., w czasie pory obiadowej i dojenia krów miałem trochę wolnego czasu i wtedy szedłem do swojej rodziny do Pohorełki. Przypominam sobie, że w czasie ciepłej i słonecznej pogody przyszło do wioski dużo sowieckich partyzantów. Porozstawiali karabiny maszynowe a sami rozłożyli się w sadach na trawie. W południe słyszałem dzwony iwienieckiego kościoła. Potem było słychać strzelaninę z broni różnego kalibru. Rosjanie – sowieci uśmiechali się i mówili: – „Eto wasze nastupajut na Iwieniec”. Jeszcze przez długi czas wylegiwali się, ale odeszli. Oni dobrze wiedzieli kiedy nastąpi atak Legionów na Iwieniec. Strzelaninę było słychać przez cały dzień i noc. Później przyjechali z Mińska Niemcy, którzy strzelali do wszystkich, kto wyszedł na ulicę. Zginęło dużo ludzi.
W lipcu 1943 r., po powstaniu iwienieckim w godzinach przedpołudniowych przyjechało do Pohorełki wielu uzbrojonych Niemców i innych kolaborantów. Rozpoczęli pacyfikację wioski. Szukali dowodów „na kontakt” mieszkańców z partyzantami. Na podwórze mojej babci wszedł SS – mann i grożąc mi pistoletem rozkazał aby złapać młodego – dwuletniego źrebaczka. W momencie podchodzenia do niego źrebaczek kopnął mnie i wtedy straciłem przytomność. Niemcy po zrabowaniu mienia, spalili Pohorełkę.
1943 r. – lato. Wywiezienie przez Niemców do obozu przymusowej pracy w Mińsku
Zaraz po pacyfikacji i spaleniu Pohorełki Niemcy wywieźli nas do Iwieńca a stamtąd do Mińska Białoruskiego, gdzie pracowaliśmy w rejonie lotniska. /Patrz: Nieznany obóz przy lotnisku mińskim /.
Z obozu w Mińsku wróciliśmy przed Wielkanocą w roku 1944. Kilka dni byliśmy w Iwieńcu u dobrych ludzi, którzy nam pomogli. Później poszliśmy do cioci Maryli Kuczyńskiej do Starzynek – Zamościan. Mama chodziła po wioskach i prosiła ludzi o jedzenie. Okres przedświąteczny, więc przynosiła: chleb, bułki, ziemniaki, placek itp. W drugi dzień Wielkanocy poszliśmy pieszo do miejscowości Kureczki do drugiej cioci – siostry mamy Malwiny Czepiołko. Na polach leżał jeszcze śnieg. Drogi były fatalne – śnieg, doły i woda. Miałem na nogach jakieś buty ale widać było gołe pięty. Ze Starzynek – Zamościan do Kureczek było ok. 6 km. U Czepiołków zastała nas wiosna. Bieda zaglądała w oczy. Nie było co jeść. Codziennie zacierka z razowej mąki zaprawiona trochę olejem, albo i nie. W takiej sytuacji musiałem znowu iść na służbę – miałem już pewne doświadczenie z Adamek. Ok. 1,5 km od Kureczek znalazło się miejsce u jakiegoś gospodarza ale byłem tam dwa tygodnie i zaraz uciekłem. Krów jeszcze nie pasano, bo była wczesna wiosna. Musiałem tam wszystko robić. Rąbałem drwa, nosiłem wodę do domu, poiłem krowy, konie i świnie a w wolnym czasie młóciłem cepem łubin. Żyto gospodarz miał wymłócone. U tego gospodarza była tylko jego córka więc do tych wszystkich prac angażowali mnie – pastucha, a ja byłem bardzo wycieńczony mińskim obozem i słabym jedzeniem. Moja siostra Jania była na służbie w Roczewiczach – u bogatszych ludzi.
Rok 1944 i 1945 – służba u gospodarzy w miejscowości Borowiki[1]
Po ucieczce od gospodarza z Adamek , poszedłem na służbę do dwóch gospodarzy o nazwiskach: Makaś i Weraksa. Mieszkali przy drodze: Iwieniec – Stołpce. Droga była wyboista i piaszczysta – do lasu było ok. 1 km, a do miejscowości Borowiki 2 km. Jeden tydzień pasłem krowy u Weraksy a drugi u Makasia i tak na zmianę. Pasłem w lesie, a jesienią na rżyskach póki nie zaorali. Za krowami chodziłem boso. Stopy miałem poprzebijane, a łydki okaleczone. Z czasem skóra na nogach zrobiła się twarda i popękana – bólu się nie czuło. Często, w porze obiadowej, kiedy krowy były w oborze wykopywałem i zbierałem kamienie na łące ponieważ źle było kosić. Niektóre kamienie były tak wielkie, że nie mogłem ich z ziemi wyciągnąć. Łąki były tam bardzo kamieniste. Z nadmiernego wysiłku czasami lała mi się krew z nosa. Jedzenie u gospodarzy było również bardzo słabe – chleba prawie mi nie dawali tylko bliny albo placek z mąki razowej. Mleka również nie dawali, ani twarogu czy masła. Krowy wyganiało się bardzo wcześnie wraz ze wschodem słońca – ok. godziny czwartej. Przyganiało się natomiast na obiad, na dojenie. Gospodarze wtedy angażowali mnie do innych zajęć. U Makasiów było małe dziecko, które musiałem pilnować i kołysać do snu. Często ze zmęczenia sam zasypiałem nad kołyską. Zdarzało się, że uszczypnąłem dziecko, aby matka przyszła ponieważ byłem tak zmęczony, że oczy mi się zamykały same. Gospodarze wysyłali mnie czasami do Iwieńca, przeważnie do apteki po trucizną na karaluchy i po maść na koński świerzb. Wtedy też zobaczyłem tam niemieckiego bandytę, Czecha o nazwisku Sawinola. Krzyczał do mnie: „Zu Arbeit!” a jakaś kobieta powiedziała: „Uciekaj!”. Ludzie opowiadali, że prawie codziennie musiał on kogoś zastrzelić. Innym razem widziałem w Iwieńcu małego, może 10 – 12 letniego chłopca ubranego w mundur białoruskiego policjanta, który z pistolecikiem na pasie chodził w towarzystwie Niemca. Stałem w pobliżu niego i słyszałem jak krzyczał do dwóch polskich Legionistów: „Wy polskie świnie!”. Legioniści, na koniach nie zważając na jego okrzyki spokojnie odjechali w kierunku Starzynek. Pasąc krowy w lesie, czasami doiłem je aby napić się mleka. Wraz z nadejściem jesieni krowy wypędzało się na cały dzień. Poranki były bardzo chłodne i dlatego aby się ogrzać czasem nawet wchodziłem w krówskie łajno. Przyuczyłem byczka, którego pasłem i przytulałem się do niego aby w ten sposób się ogrzewać. Krowy przeważnie pasałem sam, ale czasami razem z chłopakiem z Borowik o nazwisku Trościanko. Bardzo często widywałem Legionistów, jak jechali ochraniać ludność zamieszkałą na wioskach. Nie pozwalali oni sowieckim bandom /K.S. pisze „bandom ruskim”/ rabować. Pewnego razu moja krowa oddaliła się zbyt daleko i pobiegłem ją nawrócić.
Nagle usłyszałem głos: „Stoj!, Idi siuda!” i zobaczyłem jak ruski partyzant skierował lufę karabinu w moją stronę. Zbliżyłem się do niech – było ich trzech. Pytali mnie czy widziałem Legionistów, a ja potwierdziłem, że widziałem. Wypytywali skąd pochodzę, gdzie mieszkam i u kogo jestem na służbie ? Ostrzegli, aby nikomu nic nie mówić, bo jak „coś pisnę” to się ze mną rozliczą. Swoim gospodarzom Makasiom i Weraksom nic nie powiedziałem o tym zdarzeniu. Po pewnym czasie stary Makaś pytał mnie co zaszło w lesie, bo ruskie pytali go czy pastuch coś mówił. On o niczym nie wiedział i taką też dał im odpowiedź. Dobrze wtedy wiedziałem, że Rosjanie – sowieci śledzą Legionistów i „są rozstawieni na całej trasie ich przemarszu”. Trasa ta wiodła od m. Borowiki do wioski Kul. Zapuszczałem się w tamte strony, ponieważ koło majątku Kul była łąka i krowy dobrze się tam pasły. Było to około 6 km od moich gospodarzy.
Pewnego razu, rano w czasie wyganiania krów na wypas widziałem Legionistów jadących drogą w kierunku Rubieżewicz. Było ich dużo, byli na koniach, na wozach i pieszo. Poranek był piękny i pogodny. Była to chyba druga połowa maja 1944 r. Kiedy przygnałem krowy na porę obiadową ok. godz. 12.00 zobaczyłem jak małymi grupkami Legioniści uciekali. Wielu było na koniach. Zachodzili do moich gospodarzy aby napić się wody. Jeden z nich, na koniu opowiadał, że wpadli w zasadzkę i nie mogli stawić oporu, dlatego każdy uciekał gdzie się da. Mówił, że strzelano do nich z armatek. Nurkiewicz miał spaść z konia. Jego koń uciekał sam zygzakiem. Zabito wtedy kilkudziesięciu Legionistów, których pochowano na cmentarzu w Starzynkach. Postawiono tam 24 krzyże brzozowe.[2] Pamiętam, że w Borowikach przyszła do mnie w odwiedziny mama /Emilia Suchocka z d. Adamowicz/. Mama wracając ode mnie, chciała zajść do swojej siostry Maryli Kuczyńskiej, która mieszkała w Zamościanach. Została tam zatrzymana przez AKowców, którzy sprawdzili, że nie miała przy sobie żadnych dokumentów i zamknęli ją w jakiejś piwnicy. Nie poskutkowały tłumaczenia, że dokumenty uległy spaleniu w Pohorełce w lipcu 1943 r., a ona niedawno wróciła z obozu pracy z Mińska. Siostra Maryla, bardzo przestraszona powiedziała partyzantom, że nie ma żadnej siostry. Później przy konfrontacji zorientowali się, że obie są bardzo podobne i mamę wypuścili. Siostra Maryla dopiero teraz potwierdziła pokrewieństwo i przepraszała za kłamstwo spowodowane strachem.
1944 r. – lipiec. Inwazja Armii Czerwonej i cofanie się Niemców
Tamtejsza ludność przewidywała, kiedy Niemcy wycofają się z Iwieńca, a Legioniści ze Starzynek, Zamościan, Gilików, Kulszyc itp. Ludność na wszelki wypadek schroniła się w lesie. Obawiali się najprawdopodobniej jakichś represji czy rekwizycji. Ja również z rodziną Makasiow i Weraksów oraz z innymi rodzinami byłem przez całą noc w lesie. Słyszałem warkot motorów, rżenie koni oraz pokrzykiwania ludzi. Od naszego miejsca ukrycia się było do drogi ok. 700 – 800 m. Porobiliśmy szałasy, w których leżeliśmy oganiając się od komarów. Komarów było tam zatrzęsienie. Bardzo niespokojne były krowy i konie ponieważ komary intensywnie kąsały. Ludzie starsi zostali w domach. Również została w domu dziewczyna Makasiów – miała ok. 19 lat. W pewnym momencie zobaczyłem jak rozdygotana przybiegła do naszego obozu. Opowiedziała, że do ich domu wtargnęli Niemcy i kiedy ją zobaczyli najprawdopodobniej postanowili się z nią zabawić. Broniąc się uderzyła Niemca i uciekła do lasu gdzie znała wszystkie ścieżki na pamięć. Dziewczyna ta była ładną blondynką i czasami przynosiła mi do lasu śniadanie. Wcześniej pytała czy pogonię krowy do majątku Kul? Kiedy potwierdzałem, to dawała mi karteczkę z informacją dla chłopaka, który się po nią zgłosi. Chłopak odbierał ode mnie karteczkę, a w zamian dawał inną, którą oddawałem dziewczynie. Później, krążyłem tam z krowami, ale chłopak już nie przyszedł. Dziewczyna Makasiów – Hanka, była bardzo smutna. Zbliżał się front i nadchodziła Armia Czerwona. Niemcy małymi grupkami lub pojedyńczo uciekali na zachód. Najwięcej spotykałem ich w lesie. Widzieli, że jestem z krowami to podchodzili do mnie z bronią i pytali o chleb. Czasami miałem kawałek chleba, który im dawałem. Pewnego razu zauważyłem, że w życie coś cię rusza i słychać stękanie człowieka. Kiedy podszedłem bliżej zobaczyłem pokrwawionego Niemca. Pomogłem mu wstać i zaprowadziłem do stodoły aby odpoczął i opatrzył sobie ranną nogę. Drzwi stodoły zamknąłem. Po pewnym czasie przyszło do mnie kilku sowieckich partyzantów, którzy pytali gdzie schowałem Niemca? Kiedy otworzyli stodołę Niemca już nie było. W tej stodole nie było podmurówki tylko gdzieniegdzie kamienie oraz były dziury – luki, przez które można było się wydostać. Sowieci pobiegli do lasu, szukali wszędzie ale Niemca nie znaleźli. Rozrzucone w stodole szmaty i worki były pokrwawione. Na tym terenie były różne grupy, które walczyły z sowietami. NKWD było gorsze od Niemców – często zabijali na miejscu, a tylko nielicznych odstawiali do Iwieńca a stamtąd do Mińska. Latem przeważnie spałem w stodole na świeżym sianie. W tej stodole, za sowietów ukrywali się różni, przeważnie młodzi ludzie. Makasie o tym wiedzieli. Była tam kryjówka, która mogła pomieścić co najmniej dziesięciu mężczyzn. Wchodziło się małym otworem zamykanym zawsze sianem. W środku było „wspaniałe” legowisko – można było siedzieć lub leżeć. Gdyby sowieci /Ruskie/ odkryli to wejście to można było uciec ok. 60 metrowym tunelem, który prowadził do lasu. Mężczyźni ci często gdzieś wychodzili więc zakradłem się tam kiedyś, aby zobaczyć jak tam jest. Oni wiedzieli, że znam ich kryjówkę, ale się mnie nie obawiali i nie rozmawiali ze mną. Ukrywali się dosyć długo, ale później się gdzieś wynieśli. Pewnego razu kiedy położyłem się do snu na sianie, nagle słyszę: – „Stoj! Stoj!, Strielać budu!” i usłyszałem jak ktoś wbiegł do stodoły i wchodząc po drabinie wszedł prawie na mnie. Powiedziałem mu aby wśliznął się w lukę przy ścianie, ponieważ siano nie przylegało do niej. Zaraz do stodoły wpadło kilku Ruskich z automatami – jedni na moją stronę a inni na drugą stronę boiska. Na dworze było jeszcze widno, a oni wcelowując lufę karabinu we mnie krzyczeli: – „Ty chto takoj!”, odpowiedziałem, że jestem pastuchem. Wtedy jeden z nich zapytał czy w stodole nie ma obcych. Odpowiedziałem, że nikogo nie ma. Długo pruli siano długimi bagnetami, ale nikogo nie znaleźli. Słyszałem, że dłuższy czas stali jeszcze na podwórzu i rozmawiali z gospodarzami. Usłyszałem słowa: „Czort podiełsia, gdieto?” Kiedy Ruskie odeszli mężczyzna wylazł, podziękował mi i gdzieś poszedł. Było już ciemno.
Rok 1945 – dalszy ciąg służby w Borowikach
Lato, zboża już zżęte. Pasłem krowy w lesie i zaraz obok na rżysku, ale koło chutorów wsi Bućkiewicze. Na skraju lasu zauważyłem dużą grupę uzbrojonych mężczyzn. Było ich ok. 30, byli młodzi i dobrze uzbrojeni. Większość miała buty z cholewami. Naradzali się. Wiedziałem, że coś się szykuje. Przyglądałem się im, ale oni nie zwracali na mnie uwagi. Pognałem krowy do domu na przerwę obiadową. Domyśliłem się, że będą atakować z lasu, blisko chutorów. Przy wsi Borowiki droga była blisko lasu i jak się później dowiedziałem miał tam jechać „ktoś ważny”. Spostrzegłem trzy furmanki z enkawudzistami – mieli niebieskie czapki z czerwonym otokiem i granatowe spodnie oraz buty z cholewami. Na każdym wozie, oprócz woźnicy mogło ich być trzech lub czterech. Cofnąłem się za gruby świerk, który rósł przy bramie gospodarstwa Makasiów. Patrzyłem jak dojeżdżają do lasu. Nagle usłyszałem strzały: z broni maszynowej, pojedyńczych karabinów oraz wybuchy granatów. Jeden z woźniców popędzał konia batem i uciekał w stronę wioski Borowiki. Kilku ruskich uciekało w stronę łąki gdzie rosły krzaki. Konie z pozostałymi wozami także galopowały do Borowik. W pewnym momencie wszystko ucichło, a ja znowu pognałem krowy na pole. Gospodarza Weraksę NKWD zabrało do Iwieńca. U Makasiów nie było w domu mężczyzn, ale nie wiem gdzie byli. Weraksa miał alibi, ponieważ był w młynie w Iwieńcu co poświadczył młynarz, który współpracował z Ruskimi. Wypuścili go po kilku dniach. Po tym zdarzeniu, przez kilka dni trwała obława – po wsiach , chutorach i po lesie. Nie ganiałem już krów do lasu bo było niebezpiecznie. Drogą tą – z Iwieńca do Stołpc prawie codziennie kogoś prowadzili pod bronią gotową do strzału. Prowadzili do Iwieńca. Pewnego dnia rano, gdy pędziłem krowy do lasu trzech Ruskich prowadziło młodego chłopaka. Ręce miał związane grubym sznurem, a na szyi przewieszoną ruską pepeszkę bez magazynku. Wyprzedzając mnie zapytali: – „Ty znajesz etawa czeławieka?”. Odpowiedziałem, że nie znam – „Da wy wsie zdzieś nie znajetie” i pognali chłopaka do Iwieńca. Enkawudziści węszyli wszędzie. Znali dobrze wszystkie wioski i ludzi. Wielu partyzantów sowieckich z tego terenu zostało bowiem wcielonych w szeregi NKWD. Wielu zajmowało ważne stanowiska po wsiach i miasteczkach – to sekretarz partii, to komendant milicji lub też wciągali miejscowych do pracy w milicji lub na donosicieli. Pewnego razu chłopiec w wieku ok. 10 lat ze wsi Borowiki niósł do lasu jedzenie antysowieckim partyzantom, którzy również pochodzili z tej wioski. Sowieci zatrzymali go i w rozmowie wyciągnęli ważne dla nich informacje. Na zachętę dali mu organki i poprosili aby zaprowadził do partyzantów ponieważ chcą z nimi tylko porozmawiać. Chłopak zaprowadził ich do tego miejsca. Rosjanie okrążyli ich i kazali się poddać. Kiedy wychodzili z podniesionymi rękami, na oczach chłopca wszystkich wystrzelali. Byłem na pogrzebie tych młodych chłopaków. Każdą trumnę wieziono na oddzielnym wozie, było dwanaście trumien ponieważ sowieci tylu ich zabili. W wiosce zapanowała niewyobrażalna rozpacz i nie było końca rzewnemu płakaniu matek .Od ludzi słyszałem, że w miejscowości Pokucie Rosjanie również rozstrzelali kilkunastu naszych chłopaków, którzy ukrywali się w lesie. Ktoś zdradził i doprowadził NKWDzistów do miejsca ich biwakowania. Akurat wszyscy siedzieli przy ognisku i jedli. Sowieci zabili wszystkich. Prawdopodobnie zginęło tam także dwóch Orłowskich, naszych kuzynów. Jesienią zakończyłem swoją służbę w Borowikach. Tata wrócił z wojny, a my zamieszkaliśmy w opuszczonym domku w Iwieńcu. Stamtąd wyjechaliśmy na Ziemie Zachodnie, opuszczone przez Niemców.
Zredagował: Stanisław Karlik
[1] Tadeusz Gasztold „Puszcza Nalibocka”, Koszalin 1998, na str. 22 pisze: „Bućkowszczyzna. Między Kul i Bućkiewiczami w uroczysku Biały Las stacjonował oddział AK pod dowództwem Piotra Oszurki, w skład którego wchodzili m.in.: Emil Woropaj, Jan i Antoni Haramza, Józef Kwacz. 17 grudnia 1944 r. na podwórzu zaścianka zjawili się NKWD-ziści. Wpadli do mieszkania, strzelając ranili w nogę Leokadię Haramzę i ujęli J. Trościankę. Kilku AKowców uciekło, ponieważ w zaprzyjaźnionym domu nie chcieli strzelać. Domowników aresztowano. Oddział walczył do czerwca 1946 r., kiedy zginął dowódca Piotr Oszurka bestialsko zamordowany. Pochowany został w Starzynkach. Epilog tej walki miał miejsce w Szczecinie, gdzie po wojnie sądzono Antoniego Haramzę za próbę obalenia władzy sowieckiej.”
[2] Zygmunt Boradyn, Niemen rzeka niezgody, na str.271 pisze: „18 maja 1944 r. szwadron kawalerii ze Zgrupowania Stołpeckiego AK ostrzelał patrol partyzantki sowieckiej we wsi Słobódka. Informacji o stratach brak”.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!