Ostatnią bitwę Wojska Polskiego w 1939 roku generał Franciszek Kleeberg stoczył w okolicach Kocka, Adamowa i Woli Gułowskiej. Rozgorzała ona już po kapitulacji Warszawy i złożeniu broni przez wszystkie oddziały W. P., z wyjątkiem oddziału majora Hubala – Henryka Dobrzańskiego.
Bitwa ta była jeszcze jednym przykładem męstwa polskiego żołnierza i zdolności taktycznych polskiego dowódcy. Była to bitwa, jakże tragiczna dla żołnierza, który po odniesionym zwycięstwie, musiał iść do niewoli.
Brałem w niej udział.
W ostatnim dniu sierpnia 1939 roku, będąc porucznikiem rezerwy, otrzymałem rozkaz mobilizacyjny. Mieszkałem wówczas w Zaostrowieczu, w powiecie nieświeskim, województwa nowogródzkiego.
Zaostrowiecze 1932 r., po uroczystościach 3 Majowych. Spotkanie przy domu felczera Dodzia.Stoją pierwsze trzy z lewej, nauczycielki – siostry Romanowskie: Wiera, Natalia, Lola. Dalej nauczycielki: Władysława Podgóreczna i Jodko Narkiewiczowa. Stoi w mundurze z 5 – letnim synem Marianem, ppor. rez. Józef Podgóreczny, kierownik szkoły. Naprzeci nauczyciel Władysław Jodko Narkiewicz. Stoi z laską Legionista, osadnik wojskowy i inwalida wojenny, kawaler Orderu VM Siewruk.
Byłem tam kierownikiem siedmioklasowej szkoły powszechnej. W domu pozostawiłem żonę Władysławę z Dziubińskich, również nauczycielkę, z dwójką dzieci: dwunastoletnim Marianem i dziewięcioletnim Jerzym. Zostałem wezwany do Słonima, gdzie zostałem wcielony do Ośrodka Dywizyjnego Piechoty, tam zostałem dowódcą kompanii. 10 września w Słonimie został sformowany samodzielny batalion pod dowództwem majora Michała Bartuli, u którego zostałem oficerem rezerwowym. Tego dnia wyjechaliśmy pociągiem do Warszawy, lecz do stolicy nie dojechaliśmy. Nad świtem, na stacji Orańczyce zostaliśmy obrzuceni bombami z nalotu niemieckich samolotów. Strat w ludziach nie było, ale dalsza podróż pociągiem była niemożliwa, gdyż komunikacja kolejowa została przerwana. Batalion pieszo ruszył dalej, początkowo w kierunku Brześcia nad Bugiem , a gdy zorientowaliśmy się, że tam są już Niemcy, w kierunku Kobrynia. W czasie marszu dowiedzieliśmy się, że gdzieś hen, w głębi Polesia, generał Kleeberg organizuje obronę.
Generał brygady Franciszek Kleeberg, dowódca Okręgu Korpusu nr IX w Brześciu nad Bugiem, po skutecznej obronie tego miasta, otrzymał od Naczelnego Wodza marszałka Edwarda Rydza Śmigłego rozkaz, zorganizowania Samodzielnej Grupy Operacyjnej ” Polesie”, celem osłony niemieckiego natarcia z północy. Po opuszczeniu Brześcia wojska generała Kleeberga stoczyły dwudniowy bój o Kobryń. A gdy Niemcy skierowali się szosą brzeską w głąb Polesia, polscy żołnierze dostali się tam pod ogień polskiej artylerii i musieli się wycofać. Generał przemieścił się w kierunku Kamienia Koszyrskiego, gdzie dotarła do niego wiadomość o przekroczeniu w Zaleszczykach przez rząd Rzeczypospolitej i Naczelnego Wodza, granicy państwowej z Rumunią.
Nasz batalion po opuszczeniu stacji Orańczyce, był pod nieustanną obserwacją samolotów Luftwaffe. Nie mogliśmy się poruszać za dnia, z trudem posuwaliśmy naprzód nocami. Do grupy Kleeberga dołączyliśmy już po opuszczeniu przez niego Kobrynia. Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” manewrowała w rejonie Kamienia Koszyrskiego, gdzie natknęła się na tłumy uciekinierów, głównie z Pomorza i Wielkopolski. Dołączały do nich zewsząd luźne oddziały Wojska Polskiego wycofujące się z lewego brzegu Wisły. Tam generał Kleeberg podjął decyzję marszu na Warszawę. W tym czasie miał on pod swoimi rozkazami: resztki Korpusu Ochrony Pogranicza generała Wilhelma Orlika – Rueckemanna, część Podlaskiej Brygady Kawalerii generała Ludwika Kmicic-Skrzyńskiego, zgrupowanie piechoty i artylerii „Brzoza”(do którego nasz batalion przejściowo był włączony), dywizję kawalerii „Zaza” generała Zygmunta Podhorskiego.
Wojsko to zostało sformowane w dwie kolumny składające się z 50 i 60 dywizji piechoty, które wyruszyły w kierunku zachodnim. W sumie było nas około 15 tysięcy żołnierzy, w tym 1300 oficerów. Byłaby to więc poważna siła, gdyby dysponowała odpowiednim uzbrojeniem i sprzętem bojowym. Z tym jednak nie było dobrze. Zgłaszało się do nas coraz więcej wojska, rozbitków z zachodu i rozbrojonych przez oddziały Armii Czerwonej żołnierzy (było to już po 17 września), ze wschodu. Otrzymaliśmy jednak rozkaz, by do szeregu przyjmować tylko żołnierzy uzbrojonych i po należytym wylegitymowaniu, ze względu na chaos jaki wszędzie napotykaliśmy, a głównie z uwagi na V kolumnę, o której działalności informowano nas wszędzie tam, gdzieśmy przechodzili.
Niemcy, którzy doskonale orientowali się w kierunku naszego marszu, skierowali przeciwko nam zmotoryzowaną dywizję piechoty. Do pierwszych walk doszło 2 października 1939 roku, na przedpolach wsi Serokomli – Charlejewa.
Nasze dwie: 50 i 60 dywizje, miały przed sobą: 4-tą dywizję piechoty, która zaległa na wschodnim brzegu Wisły od strony Puław i 13 –tą zmotoryzowaną dywizję stojącą naprzeciwko Dęblina, oraz 29 – tą zmotoryzowaną dywizję nadciągającą od strony Sochaczewa.
Pierwsze uderzenie Wehrmachtu trafiło na naszą kawalerię. Ułani 5 pułku Ułanów Zasławskich nie tylko wytrzymali uderzenie, ale przeszli do kontrnatarcia, odrzucając atakujących i biorąc do niewoli 82 jeńców. Niemcy wsparli swoją piechotę morderczym ogniem moździerzy i na tym odcinku, wieczorem ponowili atak, jednak spieszeni ułani odrzucili nieprzyjaciela. Niestety piechota nasza poniosła dotkliwe straty pod ogniem artyleryjskim, sięgające niemal połowy stanu osobowego. W nocy Niemcy podciągnęli nowe siły, broń pancerną i nad ranem ich piechota pod osłoną czołgów ruszyła do ataku na pozycje zajęte przez ułanów. I tym razem Niemcy nie mieli szczęścia, zostali odrzuceni w zdecydowanym przeciwnatarciu, tracąc oprócz kilkudziesięciu zabitych, stu jeńców wziętych do niewoli.
Pod wieczór 3 października atak nieprzyjaciela został skierowany na Serokomlę, ale bez powodzenia.
W tym samym dniu 50 dywizja, z ciężkimi wprawdzie stratami, obroniła jednak Kock. Nazajutrz od rana ułani 5 Pułku Ułanów nękani morderczym ogniem artyleryjskim musieli opuścić Serokomlę, wzmacniając pozycje brygady „Plis” dowodzonej przez pułkownika Kazimierza Plisowskiego w Woli Gułowskiej. Natychmiast wykorzystali to Niemcy rzucając ponownie do walki 29 dywizję zmotoryzowaną, która wyparła naszych z cmentarza i kościoła Woli Gułowskiej, górującego nad okolicą, ale została odrzucona sprzed lasu gułowskiego. Tego dnia ruszyło przeciwuderzenie żołnierzy I batalionu 194 pułku piechoty, którzy doszli do bronionego rozpaczliwie przez Niemców cmentarza w Woli Gułowskiej.
Od strony Kocka na pomoc walczącej kawalerii ruszył I batalion 78 pułku piechoty, który jednak nie dotarł do pozycji spieszonych ułanów, gdyż pod Białobrzegami został okrążony. Wysłano mu ma pomoc II batalion 78 pułku piechoty, którego żołnierze zostali przygwożdżeni do ziemi huraganowym ogniem artylerii. Również wsparcie wysłane z Kocka nie osiągnęło celu. Okrążony batalion w nocy wydarł się wprawdzie z okrążenia, ale straty jego wynosiły około połowy stanu osobowego.
W międzyczasie 1 Pułk Ułanów Krechowieckich i 5 Pułk Szwoleżerów przedarły się na tyły nieprzyjacielskie i zniszczyły stanowiska artylerii w okolicy wsi Poznań. Do 4 października utrzymaliśmy zasadniczo swoje pozycje wyjściowe, ale doznawaliśmy coraz większych strat w ludziach i sprzęcie, jednak i Niemcy ponosili nie mniejsze od nas straty. Na przedpolu leżały ciała zabitych, stały wraki rozbitych czołgów i wozów pancernych. Około 300 niemieckich szeregowych i oficerów wzięliśmy do niewoli.
Tymczasem zwiad kawaleryjski doniósł, że od północy nadciągają dla Niemców posiłki. Była to zmotoryzowana dywizja. Do starcia doszło na drodze Gawrolin – Żelechów. Kluczową pozycją w tej sutuacji stała się wieś Wola Gułowska. 50 Dywizja otrzymała rozkaz wymarszu na Adamów i Gułów by zabezpieczyć uderzenie z za rzeki Wieprz. Wieczorem 4 października 1939 roku generał Kleeberg rozkazał zdobycie Woli Gułowskiej. Zadanie to przypadło 82 pułkowi piechoty i I batalionowi 84 pp, które miały zaatakować Niemców od strony zachodniej, oraz brygadzie kawalerii, która miała uderzyć od południa. Piechota opanowała zachodni skraj wsi, ale natarcie ułanów załamało się. Pod osłoną nocy z 3 na 4 października nasze oddziały wycofały się z Woli Gułowskiej. Dzień 5 października 1939 roku był ostatnim dniem wrześniowej kampanii.
Taki, w zarysie, był szlak bitewny wojsk generała Franciszka Kleeberga, w który się włączył, dowodzony przez majora Michała Bartulę batalion ze Słonima, gdzie i ja się znalazłem. Powracam więc wspomnieniami do swej jednostki:
Gdzieś w okolicy Kocka zostaliśmy poinformowani, że przestaliśmy być samodzielnym batalionem, a weszliśmy w skład dywizji „Brzozy”, dopiero później podano nam numer pułku. Nie wiem czy wiadomość ta dotarła do wszystkich szeregowych batalionu, bo właściwie nic się nie zmieniło. Zdaję sobie dziś sprawę z tego, że było to ważne wydarzenie przede wszystkim dla dowódcy batalionu majora Michała Bartuli, który od opuszczenia w czasie nalotu bombowego, pociągu w Orańczycach, do chwili dołączenia do armii Kleeberga nie miał dosłownie żadnej łączności ze swymi zwierzchnikami i sam musiał podejmować, jakże trafne decyzje, sam troszczył się o wszystkich i sam decydował o wszystkim. Przepychaliśmy się między wojskami sowieckimi i niemieckimi, z których oddziałami unikaliśmy styczności, ale wobec ich zagęszczenia wokół trasy naszego przemarszu, dochodziło do starć naszych patroli zarówno z jednymi, jak i z drugimi. Po każdym takim starciu zapadaliśmy głęboko w bagienne lasy Polesia, po których oprowadzali nas przewodnicy –Poleszucy. Tak klucząc dotarliśmy do armii generała Kleeberga, któremu major Michał Bartula mógł zameldować z dumą, że samodzielny batalion 79 pułku piechoty ze Słonima dotarł pod jego rozkazy bez strat własnych (nie licząc rannych) zarówno w ludziach, jak i sprzęcie. Początkowo byłem w tym batalionie, jak już wspomniałem oficerem rezerwowym. Dopiero, gdy po jednej z potyczek z forpocztą czerwonoarmistów dowódca 3 kompanii został ranny, objąłem po nim dowództwo.
Niewiele miałem czasu by lepiej poznać przynajmniej oficerów i podoficerów swej kompanii, to też poznawałem ich w marszu. Zorientowałem się, że niemal wszystkie funkcje podoficerskie pełnili podchorążowie, lub podoficerowie rezerwiści, w większości nauczyciele. Były to osoby, które potrafiły bezpośrednio nawiązywać kontakty z podwładnymi i skutecznie oddziaływać na nich. Batalion nasz składał się w połowie z żołnierzy pochodzących z Pomorza, a w drugiej połowie z Polesia i Nowogródczyzny. Mogę stwierdzić, że w tych ciężkich warunkach, od chwili opuszczenia pociągu podczas marszu (nie mieliśmy chleba, pożywialiśmy się mięsem, ziemniakami i kaszą) Poleszucy i Białorusini wykazywali się większą sprawnością bojową i byli bardziej wytrzymali na różne niewygody od Pomorzan. W naszym batalionie nie było podczas tego marszu ani jednego wypadku dezercji, chociaż przechodziliśmy przez miejscowości, lub w ich pobliżu, z których pochodzili żołnierze. To też udzielając im kilkugodzinnych przepustek, byłem pewien, że dołączą do szeregu.
Ostatnią noc z 4 na 5 października 1939 roku, spędziliśmy w Gułowie W czasie marszu rannych nie można było oddać do przepełnionego, „wędrownego” szpitala polowego, to też woziliśmy ich z sobą, na chłopskich furmankach. Kilku ciężej rannych, między innymi dowódcę 3 kompanii, którego zastąpiłem, udało się nam ulokować pod opieką nauczycieli, w szkołach. Brakowało jakichkolwiek opatrunków i lekarstw. Na cały nasz batalion był jeden lekarz … ginekolog z Warszawy.
Sen przerwał nam alarm. W ciągu kilkunastu minut batalion był w pełnej gotowości bojowej. Po odebraniu przez majora Bartulę raportu od dowódców kompanii i wytyczeniu trasy, wydłużonym krokiem, w pełnym rysztunku, wyruszyliśmy w kierunku Woli Gułowskiej. Po drodze, pocztą pantoflową dochodziły do nas wieści, że generał Kleeberg zebrał potężną armię, dysponuje wszystkimi rodzajami broni, artylerią, kawalerią i bronią pancerną, a nawet Marynarką Wojenną, co niektórym wydawało się to dziwne, gdyż w tych okolicach morza nie było ani widać, ani słychać. Jak się okazało do armii generała Kleberga, tak powszechnie nazywano Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”, dołączyli, „po drodze” marynarze Marynarki Wojennej z Flotylli Rzecznej w Pińsku.
Wymijające nas szwadrony kawalerii pod różnymi barwami, zdawały się utwierdzać nas w przekonaniu, że dowódca tej armii istotnie dysponuje siłą, która jest w stanie skutecznie przeciwstawić się dwóm najeźdźcom. Dochodziły też do nas wieści przygnębiające, że Niemcy wraz z Czerwoną Armią zalały już niemal całą Polskę, że padła Warszawa, ale tym pogłoskom nikt nie dawał wiary. Byliśmy przekonani, że to Niemcy siali defetyzm. Gdy dochodząc do Woli Gułowskiej ujrzeliśmy eskortowanych przez polskich żołnierzy niemieckich jeńców poczuliśmy się jeszcze bardziej podniesieni na duchu i utwierdzeni w przekonaniu, że z generałem Klebergiem będziemy mogli wstrzymać zarówno Niemców, jak i sowietów od dalszego marszu
Z nastaniem świtu wyszliśmy na skraj lasu. Przed nami na rozległej równinie ścieliły się ogołocone ze zboża ścierniska, a na ich krańcu z ciemności wyłaniały się kontury wioski, nad którą dominowała strzelista wieża kościoła. Major Bartula zwołał odprawę dowódców kompanii. Wskazując w kierunku widniejącej przed nami wsi dowódca batalionu powiedział:
– To co widzicie przed sobą, to Wola Gułowska, którą nasz batalion ma zdobyć. Po jej zdobyciu otrzymacie dalsze rozkazy! A teraz sytuacja:
Przed nami cel ataku – Wola Gułowska. Druga kompania atakuje jako prawe skrzydło, utrzymując łączność z sąsiednim batalionem; na lewe skrzydło wsi, od cmentarza w lewo naciera pierwsza kompania. Równolegle do 2 kompanii, jeszcze bardziej w lewo zajmuje stanowiska kompania ckm i artyleria. 3 kompanię pozostawiam jako rezerwę, zajmie pozycje na skraju lasu, naprzeciw kościoła. Moje stanowisko na styku pierwszej i drugiej kompanii.
W czasie gdy kompanie batalionu zajmowały pozycje wyjściowe, major Bartula podszedł do mnie i powiedział wprost:
– Poruczniku Podgóreczny, na lewo od 1 kompanii nie ma naszych jednostek ! Jesteśmy sami i to skrzydło batalionu wisi w powietrzu. Nie chciałem tego mówić na odprawie. Rozkaz dotyczący Pana kompanii zmieniam: proszę mi stworzyć rygiel zaporowy i osłaniać batalion, bym nie dostał ognia flankowego !
To powiedziawszy odszedł na swój punkt dowodzenia na styku między 1, a 2 kompanią gdzie już znajdowali się jego łącznicy, wraz z adiutantem porucznikiem Wolskim.
Punktualnie po 20 minutach, na rozkaz dowódcy batalionu, obie kompanie; pierwsza, do której dołączył adiutant majora porucznik Wolski, i druga, wyszły z lasu tyralierą kierując się na wyznaczony odcinek wioski. Nękający ogień artyleryjski, który przez całą noc prowadzony był na chybił trafił w stronę lasu, teraz wyraźnie przybrał na sile, zmieniając kierunek na przedpole Woli Gułowskiej, gdzie dwie kompanie batalionu majora Bartuli rozwinęły się w szeroką tyralierę.
Natychmiast przystąpiłem do wykonania rozkazu, rozwijając w marszu plutony 3 kompanii. Zaledwie wyłoniliśmy się z lasu, dostrzegłem przed sobą rozległe wgłębienie terenowe. Mogło się wydawać, że szczęście nam dopisało, gdyż było to martwe pole, niewidoczne ze stanowisk nieprzyjaciela ostrzeliwującego teraz atakujących ich żołnierzy naszych dwóch kompanii. Mogliśmy więc przemieścić się na wyznaczone przez majora Bartulę stanowiska niepostrzeżenie. To szczęście okazało się jednak złudne. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu zaledwie kroków zauważyliśmy tuż przed sobą dolinę, a w odległości mniej niż pół kilometra okopanych Niemców na stanowiskach ciężkich karabinów maszynowych. Nie otworzyli jeszcze ognia do atakujących Wolę Kuligowską naszych żołnierzy, gdyż byli oni dla nich jeszcze za daleko. Natomiast nas musieli już zauważyć, nie otwierali jednak ognia, oczekując, że podejdziemy bliżej, by dopiero wówczas sprawić nam łaźnię. Jak się za chwilę okazało były to trzy gniazda ciężkich karabinów maszynowych. A więc stało się to, co przewidział i czego się obawiał major Bartula.
Kompanię rozdzieliłem na części: dwa plutony pod rozkazami podporucznika Czapnika pozostawiłem na miejscu, wyznaczając mu zadanie, by ruszył do natarcia w chwili, gdy z pozostałymi plutonami pierwsi zaatakujemy Niemców po ich okrążeniu. Nie było to wcale trudne gdyż zalesione zbocze wzniesienia, z którego dopiero co zeszliśmy, kilkaset metrów dalej stykało się niemal z okopanymi gniazdami niemieckiej kompanii karabinów maszynowych.
Manewr się udał, chociaż podporucznik Czapnik nerwowo nie wytrzymał i pierwszy ruszył do ataku, wywołując ich gwałtowny ogień, od którego, zginęli dwaj podchorążowie, padł też biegnący w pierwszym szeregu tyraliery, podporucznik Czapnik. Na szczęście dochodziliśmy do punktu wyjściowego i po chwili mogliśmy już zaatakować Niemców z okrążenia.
Manewr się udał, zaskoczenie Niemców na tym odcinku było całkowite. Nie przyjęli walki wręcz. Wyskoczyli wprawdzie z okopów, lecz zamiast ruszyć do przeciwnatarcia, jeden za drugim unosili ręce w górę wołając: Nicht schiessen! Nicht schiessen! Poddali się wszyscy, i unieruchomione trzy gniazda ciężkich karabinów dostały się w nasze ręce. Tymczasem na prawym skrzydle mojej kompanii już kilka godzin trwał atak; żołnierze naszego batalionu już kilkakrotnie docierali do zabudowań Woli Gułowskiej i kilkakrotnie zostali z niej odrzuceni. Artyleria nieprzyjacielska już dawno umilkła, ich artylerzyści nie byli w stanie prowadzić ognia, w wojennym tumulcie można było razić swoich, nie sposób było ocenić gdzie w danej chwili znajdują się ich żołnierze, a gdzie nasi.
Wydzieliłem z kompanii kilkunastu żołnierzy z dwoma podchorążymi, każąc im odprowadzić rannych Polaków i Niemców oraz kilkudziesięciu wziętych do niewoli, których nie zdążyłem nawet przeliczyć, do miejsca postoju na zapleczu szefostwa batalionu. Jednocześnie pchnąłem swego łącznika do dowódcy kompanii CKM-ów podporucznika Mariana Brandysa, z prośbą, by przysłał obsługę do trzech zdobytych karabinów maszynowych, gdyż u siebie nie miałem celowniczych, a szkoda byłoby nie wykorzystać tej bitwie liczącej się siły ogniowej. Okazało się jednak, że zanim dołączyli do nas żołnierze Brandysa, moi chłopcy z plutonu odwodowego wzięli się na sposób: po prostu kazali jeńcom – celowniczym, pokazać jak się z tą zdobyczą obchodzić i zanim przybyła fachowa obsługa broni maszynowej, już otworzyli ogień w kierunku wsi, co niewątpliwie przyniosło ulgę atakującym bez przerwy żołnierzom majora Bartuli. Zaledwie ugrupowałem kompanię, napisałem meldunek o wykonaniu zadania i pchnąłem z nim łącznika do dowódcy batalionu, dopadł mnie jego łącznik z szokującą wiadomością. Okazało się, że major Bartula został zabity, a jego zastępca, kapitan Paweł Wacławowicz ciężko ranny. Natomiast ja, będąc porucznikiem z wyższym starszeństwem miałem natychmiast z marszu objąć dowództwo batalionu.
Przekazałem swoją 3 kompanię dowódcy I plutonu i czołgając się wraz z przybyłym łącznikiem dotarliśmy na stanowisko dowódcy batalionu. Istotnie major Michał Bartula zginął, Jego ciało przykryte kocem leżało nieopodal punktu dowodzenia. Kula trafiła go prosto w czoło, w chwili gdy przez polowy telefon informował dowódcę pułku o sytuacji na jego odcinku.
Ogień broni piechoty, głównie maszynowej od strony Woli Gułowskiej był tak gwałtowny,że nie można było unieść głowy znad ziemi. Według mojej oceny dowódcę batalionu musiał zabić strzelec wyborowy, który usadowił się na wieży kościelnej i mierzył przede wszystkim do oficerów. Podobną śmiercią zginęli obaj dowódcy 1 i 2 kompanii, kilku innych oficerów i podchorążych oraz adiutant batalionu. Nie miał mnie nawet kto poinformować o aktualnej sytuacji batalionu. W swojej 3 kompanii znałem sytuację. Od łączników dowiedziałem się, o sytuacji 1 i 2 komapanii. Zostały one przykryte ogniem bromi ciężkich karabinów maszunowych. Artyleria nieprzyjaciela ostrzeliwała teraz las, by powstrzymać ogniem zaporowym ewentualne posiłki dla nas. Tyraliery dwóch kompanii zapadły mniej więcej w połowie drogi do wsi. Żołnierze nie mogli ruszyć do przodu, ani też się wycofać.
Połączyłem się z dowódcą naszej artylerii podporucznikiem Bohdanem Bobiatyńskim i powiedziałem mu by skierował ogień na wieżę kościelną i na inne dominujące zabudowania wioski. Z tym samym zwróciłem się do podporucznika Brandysa, by i on też skierował tam ogień karabinów maszynowych. Gdy w wyniku naszego ostrzału artyleryjskiego i krzyżowego ognia karabinów maszynowych nieprzyjacielski ogień nieco zmalał na sile, pełniący obowiązki dowódców 1 i 2 kompanii, samorzutnie, zanim dotarli do nich z moim rozkazem wysłani do nich łącznicy, podnieśli swe kompanie do ataku, co widząc 3 kompania również ruszyła naprzód, zamykając szerokie półkole szturmujących. Teraz gardłowe „hurrra” przegłuszało huk broni palnej i wybuchy granatów. Kolejne połączenie miałem z dowództwem pułku. Odezwał się podpułkownik Jur. Zameldowałem o sytuacji, oczekując wsparcia artylerii, gdyż nacierające kompanie znowu zaległy, ale już bliżej wsi, od której dzieliła ich odległość nie większa niż ze sto metrów. Pułkownik poinformował, że batalion ma zostać wzmocniony oddziałem marynarzy i uderzyć zaraz po ustaniu ognia naszej baterii. Rozkaz ten przekazałem przez łączników pełniącym obowiązki dowódcom kompanii, z którymi nie miałem połączenia telefonicznego. Tymczasem nastawał zmrok. Gdy nasza artyleria umilkła, kompanie batalionu wznowiły natarcie. Na prawym skrzydle szturmujących żołnierzy naszego batalionu wzmocnił oddział marynarzy. Przeciągłe „hurrra!” zdawało się przygłuszać terkot broni maszynowej. W zabudowaniach dochodziło do walki wręcz. Zanim zapdł wieczór ucichły ostatnie wystrzały. Wola Gułowska Gułowska była znów w naszych rękach. Batalion majora Bartuli rozkaz wykonał. W nocy zluzowała nas inna jednostka
Zluzowany nasz batalion w ciągu nocy wycofał się do lasu z którego rankiem wyszło natarcie. Trzeba było nie tylko odpocząć, coś zjeść,ale zająć się rannymi i poległymi, no i policzyć się. Sanitariuszom przydzieliłem po kilku żołnierzy i po kilku jeńców, by powrócili na pobojowisko, zbierając rannych, i odebrali dokumenty poległych, wraz z „nieśmiertelnikami”. Jeńcy niemieccy mieli się zająć swymi rannymi. Mimo poważnych strat w ludziach, nastrój wśród naszych żołnierzy był bardzo dobry: odnieśliśmy zwycięstwo; nie tylko zdobyliśmy wiele broni i amunicji, ale też wzięliśmy sporo niemieckich żołnierzy jako jeńców do niewoli. Wśród żołnierzy panowała euforia, przekonanie, że po odniesionym zwycięstwie pójdziemy na Warszawę i wygonimy z kraju napastników i jednych i drugich. Wszyscy dotkliwie odczuliśmy śmierć dowódcy i najlepszych oficerów batalionu. Przysłany z pułku major, którego nazwiska nawet nie zapamiętałem, najpierw nie chciał przejąć ode mnie dowództwa, tłumacząc, że jest przysłany jako obserwator, a wkrótce w ogóle zniknął mi z oczu.
Zanim jako tako uporządkowałem zdziesiątkowany batalion, otrzymałem wezwanie stawienia się na odprawę do dowództwa pułku, stacjonującego w pobliskiej gajówce.
Zdążyłem jeszcze ustalić listę poległych: major Bartula, jego adiutant porucznik Wolski, porucznik Smoleński i podporucznik Aleksandrowicz – obaj dowódcy kompanii, podporucznicy Kruszewski, Moń, Czapnik, Waleszyński i inni.
Listę z tym samym wykazem sporządziliśmy w kilku egzemplarzach. Jedną zabrałem ze sobą na odprawę, a wziętych do niewoli Niemców, po wstępnym przesłuchaniu, odesłałem do dowództwa SGO „Polesie”. Do gajówki zgłosiłem się z podporucznikiem Marianem Brandysem. Odprawa była krótka. Odczytano nam rozkaz generała Kleeberga o kapitulacji Samodzielnej Grupy Operacyjnej ” Polesie”. Po odczytaniu go polecono udać się do swych oddziałów i rozkaz odczytać przed frontem pododdziałów. Adiutant dowódcy pułku, po odczytaniu rozkazu dodał, że generał Kleeberg wszystkich podoficerów biorących udział w bezpośredniej walce z nieprzyjacielem awansował o jeden stopień, podchorążowie zaś idąc do niewoli zostają podporucznikami. Takie też zaświadczenia wydałem wszystkin podoficerom i podchorążym. Żołd należało wypłacić potrójnie, a dokumenty spalić. Pozostałymi sprawami mieli się zająć się dowódcy batalionów we własnym zakresie.
Rozkaz generała Franciszka Kleeberga po ostatniej i zwycięskiej bitwie na terytorium Państwa Polskiego w 1939 roku, każdy z nas otrzymał jako maszynopis, był krótki:
– Żołnierze! Z dalekiego Polesia znad Narwi, z oddziałów, które się oparły demoralizacji, zebrałem Was pod swą komendę, by walczyć do końca.
Chciałem iść najpierw na południe, gdy to stało się niemożliwie, nieść pomoc Warszawie. Warszawa padła nim doszliśmy. Mimo to nie straciliście nadziei i walczyliście dalej. Wykazaliście hart i odwagę w masie zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca. Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja i żywność są na wyczerpaniu. Dalsza
walka nie rokuje nadziei, tylko rozleje żołnierską krew, która jeszcze przydać się może.
Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie.
Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili- każę zaprzestać walki, by nie przelewać krwi nadaremnie.
Dziękuję Wam za Wasze męstwo i Waszą karność –wiem, że staniecie gdy będzie potrzeba.
Jeszcze Polska nie zginęła! I nie zginie!
Powyższy rozkaz przeczytać przed frontem wszystkich oddziałów
Dowddca S.G.O. „ Polesie”
/-/ Kleeberg gen. bryg.
Rozkaz ten został wydany pomimo protestów generała Podhorskiego i pułkownika Eplera. Również żołnierze, którzy nie orientowali się w tragicznym położeniu SGO „Polesie” i w sytuacji zarówno w kraju, jak i tu, w lasach parczewskich, chcieli się bić dalej, nie chcieli kapitulować. W takiej oto sytuacji, sami zdezorientowani i załamani wróciliśmy do swego batalionu, a raczej jego szczątków, około północy. Żołnierze nie spali. Mimo trwającej nadal kanonady artyleryjskiej, która ogniem nękającym wstrzeliwała się w las żołnierze rozmawiali swobodnie, tu i ówdzie słychać było ich żołnierskie, rubaszne kawały i śmiechy, jakby nie byliśmy w samym środku wojny. Na wydany rozkaz w ciągu kilu minut żołnierze stanęli w szeregu w swoich pododdziałach. Po przyjęciu raportu od dowódców kompanii odczytałem ostatni rozkaz generała. Zaległa głęboka, przygnębiająca cisza, której czułem się mimowolnym sprawcą, a u wielu żołnierzy i to nie tylko szeregowców napłynęły łzy do oczu…
Wszakże w ostatniej bitwie o Wolę Gułowską odnieśliśmy zwycięstwo i choć okupione bolesnymi stratami sami wzięliśmy do niewoli niemieckich jeńców…
Żołnierze mieli żal do swego generała, którego uznawali dotąd za zbawcę Polski. Oczekiwali, że poprowadzi ich do dalszych zwycięstw. A to…
Po odczytaniu rozkazu powiedziałem od siebie kilka słów. Oświadczyłem, że od tej chwili nie jestem już ich dowódcą, ale zaapelowałem by ukryli swój sprzęt, zwłaszcza broń maszynową i przeciwpancerną. Ta broń przyda się do walki w czasie okupacji.
Tym razem już nie na rozkaz, lecz samorzutnie, wszyscy jak jeden mąż żołnierze – podoficerowie i oficerowie zabrali się do roboty. W rezultacie w ciągu około trzech godzin ciężkiej pracy zakopaliśmy dobrze zakonserwowaną broń, amunicja i granaty, a dokumenty spaliliśmy.
Nie wszyscy żołnierzy chcieli się pogodzić z kapitulacją byli tacy, którzy otwarcie zarzucali generałowi zdradę. Trzeba było mieć odwagę, by spokojnie, choć wbrew własnemu przekonaniu, tłumaczyć, że generał nie miał innego wyjścia, że dalsza walka, gdy już skapitulowały dawno wszystkie nasze jednostki wojskowe, nie miała sensu. Tym, którzy nie chcieli iść do niewoli i postanowili przedzierać się do domu lub za granicę pozostawiłem wolną rękę. Jak później się dowiedzieliśmy nie wszyscy doszli, ale wielu miało szczęście. Najtrudniej było nam rozstawać się z ciężko rannymi. Lekko ranni postanowili iść do punktu kapitulacyjnego razem z nami. Nad ranem ci, którzy zostali, a zostało sporo, zebrali się jeszcze raz. Przypomniałem im o konieczności zachowanie w tajemnicy miejsc zakopanej broni, prosząc, o zapamiętanie tych miejsc, by w razie potrzeby można było znaleźć i wykopać to co zostało zakopane. Będąc już w Offlagu, dowiedzieliśmy się, że ta broń przydała się partyzantom. Była dobrze zachowana, choć kilka lat przeleżała w ziemi..
Niemcy, mimo odebrania aktu kapitulacji nie zaprzestali ognia artylerii Przerwali dopiero wtedy, gdy oddziały zaczęły wychodzić z lasu do punktu kapitulacyjnego. Gdy wyszliśmy z lasu, przechodząc obok gajówki, w której odbywała się nocna odprawa minęło nas auto dowódcy SGO „Polesie”. Generał jechał jako pierwszy na punkt kapitulacyjny. I w tej jakże tragicznej dla nas chwili, świecił gorzkim przykładem. Mijając lizylierę lasu podszedł do mnie któryś z podoficerów i wskazał świeży kopczyk, z brzozowym krzyżem, na którym widniał przebity hełm żołnierski.
– Tam jest grób majora Bartuli – zameldował.
Choć już nie byłem ich dowódcą podałem komendę:
-Przygotować się do defilady!
W kolumnie marszowej usłyszałem szmer oburzenia: – że też jeszcze komuś zachciewa się parady, w takich okolicznościach!
Udając, że tego nie słyszę huknąłem pełnym głosem:
– Baczność! Na lewo patrz!
Teraz dopiero ujrzeli świeżo usypaną mogiłę. Zrozumieli. Żołnierze wyprostowali plecy, wyrównali czwórki, przybili krok.
Zwycięski batalion majora Michała Bartuli idąc do niewoli oddawał cześć swemu dowódcy!
Józef Podgóreczny
kpt. rez.
Por. rez., Józef Podgóreczny, dowódca 3 kompanii samodzielnego batalionu 79 pp
Józef Podgóreczny ur. 28 października 1900 r. we wsi Kociubińczyki w Tarnopolskiem. Był synem Jana, rolnika i Marii z Wełyczenków. Po nauce w szkole ludowej, w latach 1910-1914 ukończył cztery klasy Państwowego Gimnazjum Kolejowego w Trembowli. Dalszą naukę przerwał mu wybuch I wojny światowej w 1914 r. W latach 1914-1917 pracował w kuźni dworskiej oraz w Towarzystwie Czytelni Ludowych, po czym został zmobilizowany do armii austriackiej. Walczył na froncie austriacko-włoskim. Po klęsce Austro-Węgier wziął udział w walce z Ukraińcami i we Lwowie dostał się do niewoli. Po ucieczce z niej był nauczycielem w szkole prywatnej w Tarnopolu. W 1919 r. został powołany do Wojska Polskiego, gdzie pełnił funkcję referenta oświatowego. W 1920 r. uczestniczył w wojnie polsko-sowieckiej. Po zdemobilizowaniu w 1921 r. dokończył naukę w gimnazjum i złożył egzamin dojrzałości oraz uzupełnił kwalifikacje nauczycielskie. Od 1922 r. był nauczycielem na Polesiu, a od 1924 r. w miasteczku Zaostrowiecze w powiecie nieświeskim w województwie nowogródzkim. Był tam niezwykle aktywny społecznie, jako organizator i animator społeczny na polu oświatowym i narodowym. Przyczynił się do budowy 7-klasowej szkoły i domu społecznego w Zaostrowieczach. Od 1922 r. działał w Związku Nauczycielstwa Polskiego.
27 sierpnia 1931 r., Skoki – „chwila wytchnienia podchorążych i oficerów rezerwy 82 Syberyjskiego Pułku Strzelców z Brześcia n/Bugiem, podczas ćwiczeń wojskowych. Ppor. rez. Józef Podgóreczny stoi pierwszy z lewej, w pierwszym szeregu.
W 1929 r. ukończył skróconą podchorążówkę piechoty, a w 1935 r. awansował na stopień porucznika rezerwy. 28 sierpnia 1939 r. został zmobilizowany do wojska. W kampanii wrześniowej walczył jako dowódca kompanii w Grupie Operacyjnej „Polesie”. Bił się pod Kockiem i Wolą Gułowską. Po śmierci dowódcy dowodził batalionem. Dostał się do niewoli niemieckiej. Przebywał w różnychobozach jenieckich, między innymi w oflagu II B Arnswalde i II c Woldenberg (Dobiegniewo), gdzie zorganizował szkołę dla szeregowców i był jej kierownikiem. W obozie ukończył dwuletnią Wolną Wszechnicę Pedagogiczną i Nauczycielski Instytut Pedagogiczny, sześciomiesięczny Kurs Bibliotekarski oraz Kurs Administracji Komunalnej. Po powrocie do kraju był dyrektorem delegatury Spóldzielni Wydawniczo Oświatowej „Czytelnik „ w Lublinie i w Bydgoszczy, w grudniu 1952 r. został powołany na stanowisko dyrektora Biblioteki Miejskiej w Bydgoszczy, pozostając na tym stanowisku do przejścia na emeryturę w 1975 r. Zmarł 23 lipca 1990 r.
Fragmenty z Wikipedii
3 komentarzy
Zbigniew Wołocznik
24 listopada 2013 o 14:36Bogdan Suchodolski w książce pt.”Walczyliśmy o wolność Ojczyzny – wspomnienia nauczycieli” Wydawnictwo Szkolne i Pedagogiczne wyd. 1988 r. zamieścił wspomnienia Józefa Podgórecznego.
„…Mój udział w walce o wolność ojczyzny. Od 1922 roku pracowałem jako nauczyciel szkoły podstawowej na Polesiu. W 1924 roku przeniosłem się do Zaostrowiecza w powiecie nieśwież. Od 1922 roku należałem do Związku Polskiego Nauczycielstwa Szkół Powszechnych, a następnie…”
Zachęcam do czytania.
Oleśniccy h.Dębno
11 grudnia 2013 o 11:36Panie co pan pleciesz ? gdzie Puławy a gdzie Puławy a gdzie Sochaczew ?
Oleśniccy h.Dębno
11 grudnia 2013 o 12:14Piękna i prawdziwa relacja , mój dziadek też walczył pod gen.Klebergiem ale znajdował sie w grupie specjalnej oddelegowanej do konwoju grupy Rządowej na granicę z Rumunią .Oprócz tego pomieszania Puław z Sochaczewem to wszystko się zgadza.