Rudnia Nalibocka
Dzieje się ta cała historia na Kresach Wschodnich, w bardzo malowniczej Puszczy Nalibockiej. Tam wśród lasów i łąk oraz dużej ilości rzeczek i rzeczułek zamieszkiwali ludzie polskiego pochodzenia i innych narodowości pomieszanych przez różne wojny. Jak wiemy z historii, to Polska była bez przerwy zamieszana w jakieś wojny, w większości obronne ale i zaborcze też bywały. W zasadzie tam na kresach najczęściej przetaczały się działania wojenne, z ruskimi czy kozakami ukraińskimi, albo najazdy tatarskie lub szwedzkie, te najazdy też dotarły na kresy wschodnie Polski. Po każdej takiej wojnie pozostawały jakieś naleciałości innych narodowości. Najbardziej, czy może najwięcej na Kresach Wschodnich zamieszkiwało narodowości żydowskiej. Były rody znakomite z dawniejszej szlachty herbowej, i te mniej znane. Ludność mniej znana, chłopska zajmowała się rolnictwem, leśnictwem i hodowlą z dala od centrali, od królów i magnatów. Podczas kiedy było spokojniej od jakichkolwiek wojen, wiedli ciche spokojne życie. Z pokolenia na pokolenie przekazywali swoje mniejsze lub większe majątki i swoją kulturę i zamiłowania. Żenili się nieraz z bardzo blisko spokrewnionymi, nie lubili mieszać w swoje rody obcych, żeby nie trzeba było dzielić się posiadanym majątkiem.
Ponieważ urodziłem się w tej puszczy w jednym z chutorów, czy może kolonii tego pięknego kraju, a mianowicie uroczysku Sietryszcze, o tym właśnie Sietryszczu mam zamiar opisać w dalszej opowieści, na razie pozostańmy przy Rudni Nalibockiej. Dlatego tam właśnie zacząłem szukać moich korzeni, skąd się wywodzi moje nazwisko. Jakie mam pochodzenie, jakie nieznane losy zawiodły mojego praprzodka do tej Puszczy Nalibockiej. Kim był najstarszy przodek Kłaczkiewiczów, jakie były jego dzieje, czym się zajmował. Ta cała dziedzina skłoniła mnie do opisania tego co potrafię odnaleźć w zapisanych lub opowiadanych przez potomnych historiach. Ocalić i utrwalić te wiadomości mogę tylko poprzez zapisanie i przekazanie potomnym, aby wiedzieli jakie, chociaż szczątkowe na moją wiedzę przeżycia, spotkały naszych przodków. Pierwsze początki do których moja wiedza dotarła, do korzeni mojego nazwiska rodu Kłaczkiewicz, bardzo możliwie, że jest najstarsza jaką mam udokumentowaną. Na pewno istnieją jeszcze jakieś starsze dzieje ale w możliwych dla mnie pismach nie ma żadnych zapisków.
Ja teraz to co znam próbuje przyjąć za najbardziej wiarygodne dzieje, zaczynają się one w Rudni Nalibockiej, właśnie na kresach. Rudnia Nalibocka jest, albo raczej znajdowała się w centrum Puszczy Nalibockiej, która leży na obrzeżu puszczy Wołkowyskiej. W niektórych dawniejszych podaniach jest opisywane, jakby ta puszcza była kiedyś jedną wielką całością. Nie mogę stwierdzić, czy one prawdziwe, głosi się, że w dawnych zamierzchłych czasach to wszystko łączyło się całością z Puszczą Białowieską. Jednak cywilizacja postępowała, lasy były stopniowo wycinane, karczowane, w wyniku tych działań między tymi obszarami leśnymi powstawały pola uprawne. Czy miejscowość Rudnia od zawsze nosiła tę nazwę nie wiadomo, bardzo możliwe, że nie, ale tego nie jestem w stanie udowodnić. Sama Rudnia Nalibocka jako taka kiedyś była bardzo malowniczą mieściną i uprzemysłowioną, zamieszkiwało w Rudni około 40 rodzin. Czy może tyle było zagród bezpośrednio we wsi, liczyło się kiedyś, że było 40 dymów. Takie znalazłem stwierdzenie zapisane w Internecie, opowiadane przez jej starszych, może już nie żyjących mieszkańców Rudni Nalibockiej. Do tego dochodziły również okoliczne kolonie takie jak: Zarzecze,Ferma, Pacewo, Szafarnia i inne, których nazw nie pamiętam.
Miejscowość ta prawdopodobnie nazwę swą przyjęła od rudy żelaza, której duże pokłady były w okolicznych lasach. Rudę żelaza tutaj znaleziono i wydobywano w okolicznych lasach oraz mokradłach leśnych i niewielkich zagłębieniach. Początkowo wytop żelaza odbywał się, można nazwać chałupniczo, prymitywnie na miejscu w lesie, w nazywanych tam wtedy „wygrzankami ”. W polskim słownictwie o hutnictwie występują jako tak zwane „dymarki”. Jak takie „wygrzanki „ czy „dymarki „wyglądają nie wiem, bo nigdy ich na oczy nie widziałem. Z pokładów dość płytko leżących pod górną warstwą ziemi, a czasami nawet nie przykryte niczym, warstwy rudy żelaza były wykopywane. Duże zasoby pozyskiwanej rudy w tej okolicy sprawiły, że pobudowano tu hutę żelaza i zaczęto wytapiać żeliwo na skalę przemysłową .Wybudowano w Rudni Nalibockiej odlewnię z prawdziwego zdarzenia, nazwano ją „hutą” żelaza.
Może to bardzo dumnie brzmi-„ huta”, ale tak tę fabryczkę nazwano i dano jej na imię „Maria Wodna” dlatego, że była napędzana wodą na koło czerpakowe. To koło czerpakowe napędzało turbinę wodną. Turbina wodna napędzała wszystkie urządzenia w odlewni, wszystkie podnośniki i dźwigi i również jakieś dynamo. Wyczytałem taką wiadomość, że prawdopodobnie budynek był już wtedy oświetlony elektrycznie. Tego nie mogę potwierdzić ani też zdementować. Na moją skromną wiedzę, to jest bardzo możliwe, gdyż w tamtych okolicach dużo młynów wodnych miało takie oświetlenie. Do potrzeb produkcji tejże odlewni był potrzebny duży zapas wody, żeby wystarczał na całą dobę. Więc utworzono tamę na przepływającej przez Rudnię rzece Usa, usypano groblę, a na rzece zaporę. Z tego powstał dosyć dużych rozmiarów zalew, mówiono, że około kilometra w kwadracie. Na dawniejszych starych mapach jest pokazane, jaki był to duży zalew czy jezioro, jak było nazywane, nie jest on akurat kwadratowy, ale rozmiary są duże. Z rudy żelaza wytapiano w tej hucie początkowo różne żeliwne potrzebne na tym terenie rzeczy metalowe. Takie jak: wiejskie ogrodzenia, bramy, krzyże i tablice nagrobne z napisami i szereg drobnych narzędzi rolniczych oraz pręty i płaskowniki. To wszystko było robione bezpośrednio na miejscu w Rudni Nalibockiej, oprócz tego jeszcze wytapiano jakąś część surówki hutniczej.
Z jakimś czasem do dalszej obróbki wyprodukowanej w Rudni surówki pobudowano drugi zakład produkcyjny jakby drugą hutę. Około pięć kilometrów od Rudni w dół rzeki Usy, to znaczy w kierunku zachodnim, w małej miejscowości o nazwie Kleciszcze ją zlokalizowano. Tam w tej wiosce wybudowano drugi zakład w którym jeszcze raz przetapiano surówkę z Rudni i uszlachetniano. W tym drugim zakładzie też wybudowano walcownie dla dalszej obróbki tej surówki z huty Rudnickiej. Nie wiem i nie znam całej technologii wytopu żelaza ale stwierdzam, że chyba to była duża produkcja. Jeszcze po drugiej wojnie w latach 1956-58 na terenie wsi Kleciszcze leżały dwie bardzo duże hałdy szlaki hutniczej ,były to pozostałości po byłej hucie. A jak w późniejszym moim opisie to wyjdzie, że te huty czy odlewnie przestały być czynne w latach około 1900 -1904 roku, ale o tym będę jeszcze pisać trochę dalszej części. Transport wyprodukowanej surówki w Rudni do Kleciszcza odbywał się drogą wodną specjalnymi barkami. Do tego celu wykorzystywano rzekę Usa, a dalej kanałami specjalnie do tego celu wykopanymi bezpośrednio do drugiego zakładu. Przewożono odlewy surówki również kołowo – transportem konnym, drogami poprzez leśne drogi z Rudni do Kleciszcza. W walcowni kleciskiej stał olbrzymi młot nazywany „Kwecz”, który wytaczał czy może wykuwał z odlanych dużych brył drobny asortyment jak: płaskowniki, druty, pręty oraz inne kształtowniki użytkowe.
Obie te huty były wybudowane za pieniądze, czyli sfinansowane przez księcia Piotra Mukillsteina, który był Niemcem pochodzenia żydowskiego. Jaki on był książę, tego nie wiadomo, ale tak go nazywali. Prawdopodobnie udział w tej budowie brali Radziwiłłowie, mieli częściowo finansować tę inwestycję. Jaki był udział w tym Radziwiłłów nie da się określić, wiadomo tylko, że w jakimś czasie Radziwiłłowie swoje udziały sprzedali Mukillsteinowi. W jakimś stopniu udziałowcem tych odlewni był hrabia Wojewódzki. Po śmierci tego Mukillsteina, wydzierżawił obie odlewnie na dwanaście lat hrabia Felzfein zwany „Grafem”. Felzfein natomiast też był Żydem – pochodził z Anglii i bardzo słabo mówił po polsku. Ponieważ Felzfein później ożenił się z córką Mukilsteina, obie fabryki drogą wiana przeszły na jego własność. Wdowa po Mukilsteinie nie była przychylna Felzfeinowi jako zięciowi, nie bardzo go lubiła a nawet osobiście była przeciwna temu małżeństwu. Dlatego umierając jako swoją ostatnią wolą wyraziła w testamencie następująco o spadku rodzinnym. Przekazała w testamencie część Puszczy Nalibockiej, która była ich własnością hr. Wojewódzkiemu. Obydwaj właściciele z hucznie brzmiącymi tytułami byli po prostu Żydami, tak za życia wyrażał się o nich mój mój ojciec.
Powszechnie wiadomo było, że na Kresach Wschodnich i nie tylko, Żydzi przeważnie kupowali, potem dzierżawili prawie cały przemysł. Tak samo i tutaj było, jeżeli tak można nazwać owe niewielkie odlewnie żelaza zarządzane przez właścicieli żydowskich. Tam właśnie w Rudni występuje pierwsze przypuszczalnie najstarsze początki zapisane naszego rodu Kłaczkiewiczów, jakie mogłem znaleźć. Nie wiem z jakiego regionu Polski przybył do Rudni Nalibockiej pierwszy Kłaczkiewicz, ponieważ nigdzie więcej poza Rudnią na to nazwisko nie natrafiłem. Najstarsze zapiski znalezione przeze mnie w internecie zgodnie wynika z ich treścią ten początek jest taki oto.
3
Jakiś Kłaczkiewicz, może to był tylko pradziad, a może i prapradziad zamieszkiwał w Rudni od dawien. Druga możliwość jest taka, że jakiś Kłaczkiewicz prawdopodobnie przywędrował do Rudni Nalibockiej razem z budującą się odlewnią. Być może w poszukiwaniu pracy, czy może był specjalistą metalurgiem, tak sobie rozważam, bo na pewno prawdy nigdy się nie dowiem. Jest jeszcze możliwe, że pozostał tam po jakiejś wojnie toczącej się na tym terenie. Dotychczas nie potwierdzone źródła trochę wskazują, że nazwisko Kłaczkiewicz może pochodzić z Mazowsza. Ja osobiście przeszukałem dostępne mnie źródła i nigdzie jednak na Mazowszu więcej nie pojawia się takie nazwisko. Pierwsze najstarsze nazwisko, które obecnie odnajduje w Rudni to jest Kłaczkiewicz Michał, który na razie w poszukiwaniach moich okazuję się być naszym przodkiem mieszkającym w Rudni Nalibockiej. W starych zapiskach jakie odnalazłem o Rudni Nalibockiej jest zapisane, że Michał Kłaczkiewicz ożenił się z Petronelą Kowalewską mieszkanką Rudni Nalibockiej. Tam mieszkają aż do kresu swoich dni, o czym będę pisać w dalszej mojej opowieści. Petronela Kowalewska jest swoim rodem spowinowacona z rodem Burzyńskich, zamieszkujących w Rudni Nalibockiej. Jest to jakieś dalsze pokrewieństwo ale pisze o tym, bo w dalszej części będzie pokazane jak te rody były bliskim pokrewieństwem. Mnie interesuje najbardziej rodzina Kłaczkiewicza Michała i Petroneli z domu Kowalewska. Rodzina ta z Bożą pomocą daje początek dalszym dziejom Kłaczkiewiczów, dochowuje się prawdopodobnie czterech synów i jednej córki. Synowie Kłaczkiewicza Michała i Petroneli mieli na imię Michał, Stefan, Augustyn i Józef. Córka na imię miała Anna, tego imienia dowiedziałem się z pewnego źródła, tj. od pani Kowalewskiej. Helena Kowalewska ma obecnie 96 lat jest byłą mieszkanką Rudni Nalibockiej, obecnie mieszka w mieście Strzelce Krajeńskie i jeszcze dużo rzeczy pamięta z tamtych przedwojennych czasów. Jestem całkowicie pewien, że to Anna jest moją prababką chociaż na początku było kilka wersji, gdyż rodzice jakoś tego imienia nie wspominali, a może i wspominali tylko ja nie zapamiętałem. Ale to imię potwierdziło się, jest na pewno to którego szukałem ze względu na jej dalsze losy i naszej rodziny. Właśnie Kłaczkiewicz Anna nas najbardziej interesuje, gdyż ona będąc panną urodziła nieślubne dziecko – syna imieniem Ludwik, mojego dziadka. Jakie okoliczności do tego ją doprowadziły nie wiem, i chyba nie dowiemy się nigdy. Po jakimś czasie już będąc panną z dzieckiem, wychodzi za mąż za jednego wcześnie owdowiałego Burzyńskiego Sebastiana. Sebastian Burzyński owdowiały po raz drugi, miał już kilkoro dzieci z pierwszej i drugiej żony, legenda głosi, że był bardzo bogaty. Burzyńscy jest to ród znany nie tylko w Rudni Nalibockiej, ale sięgał swoimi korzeniami do Lwowa i nawet na Małopolskę. Takie potwierdzone wiadomości odnalazłem w zapisach starych o genealogii rodu Burzyńskich. Był to ród bogaty, szanowany, z tradycjami majętny – pochodzący z dawnej szlachty nadanej przez króla, nie wiem tylko którego, bo mnie to nie interesowało. Na terenie Rudni Nalibockiej i Nalibok byli nazywani jako potomkowie szlachty zaściankowej, ściśle dbające o własne interesy. W tym się jakby koło rodowe zamyka, ponieważ Petronela Kowalewska – matka Anny, wywodzi się jako któreś pokolenie z drzewa genealogicznego Burzyńskich. Burzyńscy ogólnie posiadali herb rodowy o nazwie ”Trzywdar”. Czy jeszcze w tym czasie w Rudni Nalibockiej mieli prawo posługiwania się herbem nie wiadomo, ale przypuszczam, że tak, bo zawsze bardzo szczycili się swoim szlachectwem. Wiadomym było, że takie rzeczy jak żeniaczka bliskich rodzinnie zdarzały się często w tamtym można nazwać, ciasno zamkniętym społeczeństwie. Mniej więcej tak się działo , żenili się z dalszą rodziną aby nie dopuścić obcego do swoich majątków, nieraz było to szkodliwe dla dalszego potomstwa, często rodziły się dzieci ułomne. Dalsze pokrewieństwo normalnie zakładało nowe związki małżeńskie między sobą, żeby jako taki majątek nie przeszedł w obce ręce. Burzyński poślubił Annę jako wdowiec po raz drugi, na pewno był dużo starszy od niej. Jednak jej syna nie adoptował, bo miał z pierwszego i drugiego małżeństwa swoich podobno ośmioro dzieci .Możliwe, że to był jeden powód, a może nie chciał do siebie przyjąć nieślubne dziecko swojej żony i obdarzyć jego swoim nazwiskiem. Ludwik pozostał w domu dziadków Kłaczkiewiczów i był wychowywanym przez swoich dziadków. Tak naprawdę nasza obecnie znana i od tego już momentu udokumentowana historia rodziny zaczyna się od dziejów mojego dziadka Ludwika Kłaczkiewicza urodzonego w Rudni Nalibockiej. Ludwik urodził się Ok. 1850- 52 roku, dokładnej daty urodzenia jego nie znam, nie zachowała się w istniejących dokumentach .
4
Po poślubieniu Burzyńskiego, Anna już jako teraz trzecia żona Sebastiana urodziła prawdopodobnie jeszcze dwóch synów. Obecni synowie Anny nazwisko mieli Burzyńscy, i byli przyrodnimi braćmi Ludwika. Przyrodni bracia Ludwika raczej nie uważali się za rodzinę z Ludwikiem, tak przynajmniej wynikało z opowiadań. Prawdopodobnie stronili od niego, gdyż to był nieślubny syn ich matki, z którego mogli tylko robić drwiny. Ludwik, jak mnie wiadomo z opowiadań, nigdy nie domagał się zażyłości ani nie liczył się z nimi jako rodzina. Kiedyś to był temat bardzo wstydliwy i niehonorowy – nazywali takie dziecko bękartem. Takie, lub podobne stosunki były między Ludwikiem a jego wujkami, czyli braćmi jego matki. Bracia Anny chłodno odnosili się do siostrzeńca, oni też nie uważali jego za rodzinę. Z tego można sobie dojść do wniosku, że ta ciąża była nie tylko jako panieńska ale chyba upokarzająca Annę i może rodzinę. Tylko jedyny jego dziadek Michał i babcia lubili swojego wnuka i wychowywali go na porządnego człowieka . Teraz trudno ustalić jak to całe wychowanie się odbywało. Ludwik był posyłany do szkoły, mimo tego, że jego dziadek był nie piśmienny. Dziadek Ludwika uważał, że wnukowi to na pewno będzie w życiu potrzebne ,jest pewne, że Ludwik umiał czytać i pisać na tamte czasy to było dużo. Dziadek Ludwika , Michał Kłaczkiewicz dożył sędziwego wieku . Zmarł mając 106 lat i aż do końca swoich dni był w miarę sprawnym, starszym człowiekiem. Ta informacja jest pewna, gdyż pochodzi od mojego ojca . Niektóre jego opowiadania teraz sobie próbuje poukładać w jako taką całość. Bardzo żałuję teraz, że tych opowiadań nie utrwaliło się w mojej pamięci więcej , a to na wskutek tego, że nie miałem czasu słuchać opowiadań ojca o naszych przodkach. Mogę w tym miejscu przytoczyć taką oto wiadomość, mój prapradziadek Michał przez całe życie nie spożywał alkoholu. Uważał może jak większość ludzi, tak jak wszyscy mówili, że wódka to diabelski trunek. Mając 105 lat zobaczył z czego jego wnuki pędzą bimber, stwierdził, że to nie może być diabelski trunek gdyż jest robiony z mąki i ziemniaków a to są dary Boże .W tym właśnie starszym wieku, mając 105 lat, pierwszy raz wypił kieliszek wódki, czy raczej popróbował alkoholu. Ale już nie dane było jemu możliwie na dobre rozsmakować w alkoholu, bo żył jeszcze tylko jeden rok. Może pożyłby jeszcze trochę dłużej gdyby nie taki przypadek, bo jednak do śmierci jest zawsze potrzebny przypadek lub jakaś przyczyna. Przyczyna, która przypuszczalnie przyczyniła się do śmierci Michała była, można nazwać taka bardzo prozaiczna. Chyba w tym miejscu Pan Bóg wyznaczył jego koniec tak zwanej wędrówki po tym świecie. Przed Bożym Narodzeniem, jak tradycja nakazuje trzeba było zaopatrzyć się w ryby. Dziadek przed świtem poszedł na pokryte lodem jezioro złapać ryby na święta. Poszedł z takim kagankiem, w którym miał ogień do podświetlania ryby przez lód. W pewnym miejscu lód był słabszy i się zarwał pod ciężarem dziadka. Dziadek wpadł do lodowatej wody ,zawiesił się na rękach i wzywał pomocy – hop ! hop ! Usłyszała jego wołanie sąsiadka, mieszkająca tuż przy samym jeziorze, zorganizowała pomoc, która nadeszła w krótkim czasie. Michała zmarzniętego wydobyli z wody, w związku z tym przykrym wypadkiem chyba przeziębił się mocno. Od tego czasu jego zdrowie popsuło się i prawdopodobnie spowodowało jego koniec dosyć długiego życia. Jakie było długie życie jego żony Petroneli nie wiadomo, jakoś potomni na ten temat nic nie zapisali . Jest całkiem pewne, że ich wnuk Ludwik Kłaczkiewicz wychował się w ich domu i przy ich obojga opiece. Przejdziemy teraz do Ludwika, jak już wiadomo wychowywał się u dziadków. Nie mając swojego ojca, a matka też go zostawiła,wspierali go tylko dziadkowie w starszym wieku. Sam niejako był od maleńkości zdany na własne siły, toteż jako podrostek zaczął pracować w istniejącej hucie. Właściciele, czyli fabrykanci zatrudniali wszystkich nawet nieletnich. Ponieważ Ludwik tam mieszkał, to tylko tam mógł szukać zarobku. To spowodowało, że gdy dorósł, to był już obeznany z tą pracą hutnika i dopóki odlewnia istniała, cały czas tam pracował. Mnie nie wiadomo dokładnie, ale z opowiadań mojego ojca wiem, że w późniejszym czasie Ludwik zostaje majstrem w tej fabryce. Co w tym czasie oznaczało być majstrem nie wiem sam, obecnie pojęcie majster to jest większy fachowiec. Przypuszczam, że to jest jakieś wyższe stanowisko wśród pracowników, myślę też, prawdopodobnie miał wyższe zarobki. Może kierowanie pracą innych pracowników, to są tylko moje domysły. Dokładnych wiadomości, od kiedy Ludwik zaczął pracę w fabryce nie ma.
5
Na pewno w roku 1870 był dorosły i wtedy tam pracował. Właściciele tych fabryk zmieniali się, a pracownicy byli ci sami – kiedy te zmiany były, w którym roku, teraz nie ustalimy bo nawet tak mnie to nie interesuje. Około roku 1875- 77 Ludwik zapoznaje pannę, nazywa się Czaprowska Elżbieta – mieszkanka miejscowości Pieczyszcze. Pieczyszcze jest oddalone od Rudni Nalibockiej ok. 8 – 10 km. Sposób ich zapoznania niewiadomy, czy był przez kogoś wyswatany, czy były inne okoliczności zapoznania. Jednak myślę, że odbyło się to poprzez swaty, gdyż taki zwyczaj był w owych czasach, szczególnie na Kresach. Nie to jest aż tak istotne, ważne, że wesele odbyło się, chyba do wyprawienia tego wesela był pomocny dziadek Michał. Młodzi pobrali się i zaczęli swoje życie rodzinne. Jest w tym inna bardziej istotna sprawa, gdyż rodzina Czaprowskich była majętna, była też tak zwaną zaściankową szlachtą. Kiedyś podobno też mieli swój herb rodowy, ale jak się nazywał nie wiem, czy w tym czasie jeszcze mieli prawo nim się posługiwać nie wiadomo. Nie ma nigdzie na ten temat żadnej wzmianki, ale szczycili się nadal swoim szlachectwem. Wydanie córki za mężczyznę urodzonego z nieprawego łoża to na pewno było hańbą dla szlacheckiego rodu a przynajmniej mezaliansem. Jednak gdy ma się w domu pięć córek to trzeba i mezalians po cichu znieść jak to pamiętam z jakiejś sztuki teatralnej, cytat „trzeba zjeść harbuza”. Tak było, i teraz córka została wydana tak jakby z musu, po weselu młodzi małżonkowie zamieszkali w domu państwa Czaprowskich. W tamtych okolicach kresowych był zwyczaj, że młode małżeństwo wprowadzało się po ślubie do domu małżonka. Z uwagi na to, że chyba praktycznie Ludwik nie miał swojego domu, żył z dziadkami, więc w tej sytuacji młody małżonek szedł do domu rodziców swojej żony. Nazywało się to, że „poszedł w prymy do żony”, a „ prymaczy to był chleb sobaczy,” takie było powiedzonko. Każde powiedzonko ma ukrytą prawdę, bo teraz młody małżonek był na łasce i niełasce teścia, i co gorsza teściowej, oraz pozostałych domowników. Taka też i tutaj była prawda, szczególnie młodsze rodzeństwo, siostry i bracia Elżbiety wykazywali uprzedzenie do Ludwika. W niestosowny sposób różnymi przytykami wypominali jego status rodzinny, jego urodzenie. Druga sprawa, to oni obawiali, się że on zagarnie jakąś część ich majątku jako mąż najstarszej siostry. Jednym słowem życie w tym domu było bardzo nieprzyjemne. Taka sytuacja trwała chyba około pół roku, a może dłużej, jeszcze jedna niesprzyjająca okoliczność to odległość pomiędzy domem a pracą spowodowała to, że Ludwikowi zabrakło cierpliwości przebywania w tym domu teściów. Żeby dojść do pracy w Rudni trzeba było pokonywać ok.10 km na piechotę. Ciągłe dokuczanie przez rodzeństwo Elżbiety, i ta odległość, spowodowały, że Ludwik nie wytrzymał nerwowo i uniósł się honorem, dokuczyły jemu stałe znieważania. Jednego razu po powrocie z pracy powiedział do swojej Elżbiety, że on ma dosyć tego domu i zniewag. Ja z tego domu odchodzę nie chcę od rodziny Czaprowskich nic ani ich majątku ani szlachectwa, którym tak się szczycą, ani tych głupich uwag, a nawet zwykły chleb mnie tu nie smakuje. Ja przenoszę się do Rudni gdzie mnie szanują jako człowieka, a ty jak chcesz to zostań przy swojej rodzince. Jak powiedział tak i zrobił, tego samego dnia nieoczekiwanie spakował swoje rzeczy – co miał i odchodzi. Elżbieta tak samo wzięła jakieś swoje rzeczy i poszła za swoim mężem Ludwikiem mieszkać do Rudni, chyba do domu dziadka Michała. To posunięcie nie przysporzyło popularności rodzinie Czaprowskich, to był raczej wstyd przed sąsiadami. Zięć opuszcza ich tak zacny dom rodziny Czaprowskich z powodu rodzinnych nieporozumień, to była hańba, jednym słowem stosunki rodzinne popsuły się. Przeprowadzili się, przypuszczalnie chyba do domu dziadka Michała i zamieszkali na dobre i na złe co im dalej los przyniósł. Na moją wiedzę to żyli szczęśliwie i w zgodzie, Ludwik był stanowczy ale sprawiedliwy nie dał sobą pomiatać jego zdanie w domu liczyło się. Jakie naprawdę dalsze pożycie było dokładnie nie wiadomo, wiadomo tylko, że w ich rodzinie w roku 1880 urodziła się pierwsza córka na imię dostała Maria. Następne dzieci rodziły się regularnie co dwa lata, nie wiadomo czy tak sobie życzyli czy to był po prostu przypadek, ale tak dokładnie było. I tak w roku 1882 rodzi się syn – jako pierwszy dostaje na imię Ludwik po ojcu. Za dwa lata w roku 1884 rodzi się następny syn Jan, po nim znowu córka Józefa w roku 1886. Po córce Józefie, w roku 1888 przychodzi na świat trzeci syn, na imię dostał Józef, tak pomału rodzina rozrastała się. Ludwik cały czas nadal pracował w odlewni, dzieci podrastali i pomału to tu to tam po trochu zarobkowali , przy wydobywaniu rudy lub inne prace dorywcze.
6
Jak już wcześniej pisałem odlewnia przechodziła z rąk do rąk, jeden fabrykant umierał, to drugi przejmował majątek. Ponieważ majątek został częściowo podzielony, odlewnia została własnością jednego właściciela a lasy otrzymał kto inny jak już wcześniej pisałem. Przy takiej kombinacji zaczęli ze sobą konkurować i podnosić ceny na przykład drewna na wypał drzewnego węgla. Wytop żeliwa odbywał się za pomocą węgla drzewnego, który był produkowany w okolicznych lasach przez drwali leśnych. Po podniesieniu cen na drewno, produkowanie węgla drzewnego było mniej opłacalne, za drogo otrzymywało się produkt końcowy. W tej sytuacji produkcja hutnicza stawała się też mało, czy w ogóle nieopłacalna. Na dodatek niepowodzeń z jednej strony, również z drugiej pokłady rudy żelaza wyczerpywały się – nie były tak obfite, było ich coraz mniej, był coraz droższy koszt pozyskiwania surowca. Surowiec był pozyskiwany z coraz dalszych odległości, nakładał się większy koszt transportu – trzeba było więcej płacić za dowóz. Fabrykanci do produkcji nie chcą dokładać, to nie w ich stylu, oni lubią jak dochód jest duży i stały. Cała taka bardzo niedobra koniunktura w produkcji szybko doprowadziła do upadku działalności odlewniczej. Później też, aż do zamknięcia tego można śmiało nazwać kombinatu metalurgicznego. Właściwie można powiedzieć, że w tamtych czasach to był po prostu krach gospodarczy na tym terenie. Jakby nie patrzeć na te sprawy, to w tym kombinacie pracowało około 200 ludzi a może i więcej. Ile faktycznie było tego dokładnie teraz ustalić się nie da, którzy teraz stracili pracę i utrzymanie własnych rodzin. Jest tylko znany taki fakt, że podobno po likwidacji tegoż kombinatu z byłego majątku firmy nadzielono wszystkim byłym pracownikom po osiem hektary ziemi jako odprawa lub rekompensata za utraconą pracę. Możliwe, że to była spłata udziałów pracowniczych, tak tylko przypuszczam. Budynkiem po byłej odlewni został teraz następny właściciel niejaki Icek Hurowicz następny fabrykant. Kupił ten budynek wraz z jeziorem za nieduże pieniądze. Powstawiał nowe maszyny młyńskie i z tego budynku zrobił duży młyn. Hurowicz już miał w Rudni po drugiej stronie jeziora swoją inną firmę, tak zwany „walusz” obrabiano w nim sukno ręcznej roboty. Dzieje się to wszystko w latach 1895-1904, ten młyn istniał chyba około trzydziestu lat. Dokładnie nie wiem w którym roku, ale stało się to prawdopodobnie w 1930 lub 1932 roku. Było to po srogiej zimie, wczesną wiosną śniegi zaczęły nagle topnieć. W tamtych czasach zimy były srogie, śniegu było dużo, przyszły roztopy nagłe tak duże, że jezioro było przepełnione, była to normalna powódź. Podczas tej powodzi tama nie wytrzymała naporu wody gdyż wlaściciel przez cały czas nie konserwował nasypu. Spiętrzona woda przerwała trochę nadwerężony nasyp na drodze i jezioro przestało istnieć. Od tego czasu już nikt nigdy nie odbudował zapory ponownie. Młyn z powodu braku wody był nieczynny, stał pusty – zamknięty. W młynie nieczynnym z jakiegoś powodu wybuchł pożar, nie wiadomo, czy ktoś może podpalił. Budynek się spalił, w ten sposób młyn w Rudni został całkowicie zlikwidowany. Takie były dzieje a potem marny koniec przemysłu w Rudni Nalibockiej. Jednym słowem Ludwik przez lata swojej pracy uzbierał trochę kapitału. Teraz, kiedy nie było gdzie pracować a działka ziemi – przydzielone osiem hektary była za mała na tak dużą rodzinę na utrzymanie. Postanowił jakoś swój kapitał zainwestować, gdyż rodzina była już liczna i liczył się z tym, że trzeba każdemu coś dać z tego co ma. W roku 1891 przychodzi na świat szóste dziecko, jest to córka – dostaje na imię Julia. Dzieje się to za czasów kiedy Polska była pod zaborem rosyjskim, za panowania ruskiego cara Mikołaja chyba drugiego. Polska była pod zaborem, wtedy Rudnia i tak samo Sietryszcze należały do gminy Nalibockiej, powiatu Oszmiańskiego guberni Wilieńskiej.Władze carskie rzadko zaglądały w tę głusze puszczańską, tylko z rzadka przejeżdżali konno kozacy, wtedy bywało różnie, przeważnie wszystkie młode dziewczyny chowały się po lasach, oczekując aż odjadą. Poza tym kto płacił regularnie podatki to u niego wizyty carskich urzędników były rzadkie. Do domu Kłaczkiewicza co jakiś czas zaglądał carski uratnik, nie wiem jaka to władza, ale on zajeżdżał we własnym interesie, był miłośnikiem polowania – Jan Kłaczkiewicz też, więc mieli podobne zainteresowania. Od tegoż uratnika Jan Kłaczkiewicz otrzymał stałe pozwolenie na polowanie ale tylko na własnych terenach leśnych. Akurat w tym czasie nadarzyła się okazja kupna ziemi za niewielkie pieniądze niedaleko od Rudni, a mieszczącej się na obszarze Puszczy Nalibockiej. Pewien oficer carski jako odprawę od cara ruskiego za swoją długoletnią, oraz wierną służbę w nagrodę otrzymał pewne posiadłości ziemskie położone na terenie Puszczy Nalibockiej.
7
Chyba te posiadłości były odebrane jakiemuś polskiemu możnowładcy, tak robili ruskie carowie, jednemu zabierali a drugiemu dawali.
Oficer ów nazwiskiem Fedin lub Fedrin, dokładnego brzmienia tego nazwiska nie znam, bo w akcie kupna pisanym ręcznie niewyraźnie można przeczytać, tak lub inaczej, on nie miał wcale zamiaru tych ziem utrzymywać. Nie wiem w jakim wieku był ten oficer, podejrzewam, że był w starszym wieku bo za czasów carskich zwykły żołnierz odbywał służbę w wojsku przez 25 lat. Z tego można wnioskować, że oficer musiał służyć dużo dłużej. Ogłosił chęć sprzedaży, bo chciał jak najszybciej otrzymaną nagrodę sprzedać, po prostu interesowały go pieniądze nie jakaś ziemia. Działo się to wszystko kiedy Polska była pod zaborem rosyjskim, a w obiegu jako pieniądz kursowało czyste złoto. Ziemie nadane carskiemu oficerowi były położone w Puszczy Nalibockiej, i nosiły swoją nazwę jako uroczysko Sietryszcze.
Teraz przejdziemy z naszym opowiadaniem z Rudni Nalibockiej do Sietryszcza, gdyż rodzinni nasi bohaterowie, czy może lepiej przodkowie, przenoszą swoje siedziby właśnie do Sietryszcza, i tam budują swoje nowe siedziby. Buduje się całe nowe gospodarstwo na nowej ziemi, gdzie przed tym nie było nic, oprócz leśnych połaci dotychczas nie zamieszkałych i noszących nazwę uroczysko Sietryszcze. Sietryszcze jako takie znajduje się w gminie Naliboki powiat Wołożyn województwo Nowogródek. Nigdy nie znalazłem dotychczas żadnego uzasadnienia od czego może pochodzić nazwa uroczysko Sietryszcze, ale tak się nazywało to miejsce, bo taka nazwa występuje już na pewno w akcie kupna oraz na planach geodezyjnych jakie posiadam.
Uroczysko SietryszczeW całości to była bardzo duża posiadłość składająca się z lasów łąk oraz niewielkiej ilości polanek, które chyba później zostały jako pola uprawne. W roku 1904 Ludwik Kłaczkiewicz kupuje część z tej posiadłości, a mianowicie 116 hektarów. W skład tej posiadłości wchodziły lasy, ziemia uprawna, łąki, pastwiska oraz różne mokradła – mszary. Tak jak to było położone i obejmowało w granicach tej kupionej posiadłości. Prawda, że ta ziemia uprawna na tym terenie była marnej jakości, na klasy to mogła być to 5-6 klasa. Po obsianiu zbożem niewiele więcej zbierało się od tego co się zasiało, jednak aby żyć trzeba było ulepszać te niewielkie poletka. Bardziej ona nadawała się do rozwinięcia hodowli zwierzęcej, gdyż było tam dużo łąk i pastwisk wśród leśnych mszarów i mokradeł. Położenie geograficzne kupionej posiadłości było usytuowane równoległe do drogi biegnącej z Rudni Nalibockiej do Półdoroża. Równoległe, ale oddalone od tej drogi około dwa kilometry na wschód. Na południu zaczynała się granica od rzeki Izledź, na północy kończy się też na drugiej rzece zwanej Kamionka. Szerokość tego obszaru ziemi wynosi 800 metrów, jaka długość posiadłości była nie mogę w dokumentach ustalić. Ówczesny geodeta nie wykazuje, widocznie uważał, że rzeki te będą stanowić wystarczającą i stałą granicę. Po wschodniej stronie, posiadłość Ludwika graniczyła z chutorem Sietryszcze – Doszczeczków na całej swojej długości. Doszczeczka mniej więcej w tym samym czasie także kupił swoją część uroczyska Sietryszcze. Po zachodniej stronie było trzech sąsiadów. Poczynając od rzeki Izledź do około połowy długości graniczyli z kolonią Sietryszcze – Suchtów, też w tym czasie była kupiona. Następnie były posiadłości mieszkańców wsi Półdoroże, i trzeci sąsiad to niejaki Adam Lipnicki. Nie wiem na pewno, ale to chyba był Lipnicki z kolonii Nowy Dwór, położonej dalej na zachód od wsi Półdoroże w kierunku Bakszt. Odnośnie rzek Sietryszcza, to że początek i kończyło się na rzeczkach, to nie wszystko, przez mniej więcej środek w poprzek posiadłości przepływała trzecia mała rzeczka o nazwie Duplanka. Jeszcze istniały takie drobne rzeczułki bez nazw, wewnętrznie je nazywali kanałami. Dla siebie nosili nazwę taką jak kanał wschodni, poprzeczny i kanał Doszczeczków, wszystkie one odprowadzały swoje wody do tych większych rzeczek. Nad tą rzeczką Duplanką był najładniejszy kawałek ziemi, wyrównany nie zalesiony, wielkości około trzech może czterech hektary nadający się na siedlisko. Za rzeczką w stronę północy była dosyć wysoka góra, a na niej rósł wielki sosnowy las – osłaniał od północnych wiatrów. W stronę południową od rzeczki oraz nad samą rzeczką wzdłuż, był to obszar kilku hektary równiny. Potem od wschodniej strony niewielka górka, sucha piaszczysta i na niej też rósł sosnowy las.Druga połowa części południowej to był taki mszar, mokradło – tam rosły takie bardziej karłowate drzewa mieszane, sosna, brzoza, olcha, przeważały drzewa liściaste.
8
Na tej równince nad rzeczką Duplanka umieszczonej w samym środku kupionej posiadłości w środku lasu, zapadła decyzja o budowie swojego siedliska. Postanowili Ludwik z Elżbietą, a może i synowie z córkami w tej sprawie już mieli coś trochę do powiedzenia, pobudować swoją siedzibę. Żadnych zabudowań nie było na tym kupionym obszarze, samo pustkowie. Natomiast budulec był własny w postaci drewna z lasu teraz już własnego, wykonawcy też byli, można powiedzieć swoi, bo synowie już byli dorośli. Najwięcej wkładu ciężkiej swojej pracy w budowę włożył syn Jan Kłaczkiewicz, bo praca z drewnem, rzemiosło ciesielskie było jego specjalnością, można nazwać pasją. Nauczył się tego jeszcze jako młody chłopiec pomagając przy budowie domów sąsiadom w Rudni Nalibockiej, była to jego praca jaką w tym czasie najczęściej wykonywał. Tak więc pierwszy dom jak i zabudowania wszystkie gospodarcze wybudował on sam, oczywiście pomagali jemu bracia i siostry. Chociaż sam wybudował całą zabudowę, to w przyszłości będzie zmuszony ten dom jednak opuścić nie z własnej woli. O tym fakcie i przyczynach jakie do tego doprowadziły jeszcze postaram się dużo szerzej opisać w późniejszym czasie. Jeszcze raz powrócę do terenu pod budowę siedliska, teren naprawdę bardzo piękny. Dom stał około trzydziestu metry od rzeczki Duplanki, usytuowanie budynku było północ- południe. Wejście do domu było od zachodu, z sienią przybudowaną, a może to nazywali werandą nie wiem, będę pisać sień, była wielkości dwa metry na trzy. Sień była wyłożona dobranymi płytami kamiennymi, do sieni wchodziło się po dwóch stopniach też z kamienia polnego. Kamienie w tej okolicy były budulcem deficytowym, kamienie polne przywoziło się z okolic oddalonych o około15 km. Żeby znaleźć kamień w Sietryszczu było po prostu niemożliwe, tam kamieni nie było, chyba że ktoś je wcześniej tam przywiózł celowo. Z sieni prosto wchodziło się do kuchni, tutaj na wprost stał piec kuchenny – taki do pieczenia chleba i do gotowania dla domowników, jak i dla trzody. Taki wiejski piec jakie były w tamtych okolicach powszechnie używane – murowany z cegły i gliny. Jako spoiwo była do tego używana glina która też na tym terenie nie występowała. Glinę do budowy pieca dowoziło się spoza puszczy, z okolic Kamienia lub innych miejscowości. Piec stał swoim otworem dokładnie na wprost drzwi celowo, żeby pod wieczór gdy słońce zachodziło po otwarciu drzwi, prosto świeciło do pieca. Nie potrzeba było dodatkowo oświetlać, wykorzystywało się słoneczko. Do oświetlenia domu używało się lampy naftowej lub łuczywa, albo po prostu paliło się ogień na kominku i on oświetlał zawsze część domu. Następne zabudowania to obora i chlewnia pod jednym dachem, i jeszcze stajnia dla koni była w tym samym budynku. Był to jeden całkowity budynek przedzielony ściankami z okrąglaków, do każdej części były osobne drzwi. Stał on też w położeniu północ – południe. Północna ściana zaczynała się chyba dwa lub trzy metry od brzegu rzeczki Duplanki. Dachy wszystkich budynków były kryte tak zwaną dranką drewnianą lub stróżką, różnie ją nazywali, która nazwa prawidłowa ja nie wiem. Dranka to są cienkie drewniane listewki szerokości około dziesięć centymetry, grubości około jednego centymetra i długości jeden metr. Drankę taką wyrabiało się we własnym zakresie, własnymi rodzinnymi siłami. Do produkcji takiej dranki był używany specjalnie wykonany nóż – „strug”, był zamocowany na długim drągu , jakby to było potężne ramię. Dwóch albo trzech mężczyzn, tym ramieniem z klocków długości metra strugało takie listewki. Taka dranka czy może strużka wytrzymywała na dachu około trzydziestu lat, niektórzy twierdzili, że nawet więcej – do czterdzieści. Więc było to pokrycie trwałe i wyprodukowane na miejscu z własnych surowców, nie trzeba było sprowadzać i nie było tak łatwopalne jak strzecha słomiana. Trzecie ważne gospodarcze zabudowanie to stodoła, usytuowana była najdalej na południowy zachód od domu, w odległości około pięćdziesiąt metry. Stodoła była budowana z okrąglaków drzewa sosnowego, czasami nawet krzywych, można powiedzieć nieforemnych i nie ciosanych. Specjalnie w ścianach przez krzywiznę okrąglaków były duże pozostawiane szczeliny, żeby był swobodny przepływ powietrza. Siano czy zboża po złożeniu w stodole jeżeli było trochę nie dokładnie wysuszone, żeby mogło przewietrzać się, taki to był cel tej budowli. W stodole też przechowywało się zaprzęgi konne, wozy czy sanie jak i inny sprzęt rolniczy, stodoła pokryta była też dranką. Jeszcze jedna budowla była w gospodarstwie bardzo potrzebna, to spichrz połączony z warzywnią.
9
Spichrz z warzywnią, to tak samo był to jeden budynek tak jakby by był piętrowy dwupoziomowy. Na dole spichrz częściowo zagłębiony w ziemię, był przeznaczony do warzyw , natomiast górna część była przeznaczona do składowania i przechowywania ziarna. W tym budynku przechowywało się zboża i warzywa dla własnych potrzeb, to było niewielkie zabudowanie, bardzo szczelne. Na zimę, ten budynek, całą dolną część od zewnątrz – ocieplało się okładając wszystkie ściany warstwami ściółki leśnej lub odpadami słomy lnianej. Żeby nie przemarzało wewnątrz, w piwnicznej części był ustawiony nieduży piec do podgrzewania podczas dużych mrozów. Często do ocieplenia na zimę używało się po prostu zwykłego obornika. Ściany od zewnątrz okładało się warstwą obornika, żeby mróz nie dostawał się do środka.Po zimie, na wiosnę obornik wywoziło się na pole i znowu było czysto na podwórzu. Ostatnią budowlą i może najmniejszą była drewutnia, właściwie można nazwać szopa, gdzie przygotowywano porąbane drewno. Składowano w odpowiednie sterty aż pod dach, i potem przechowywało się drewno suche na opał w zimę. Tak wyglądało mniej więcej nowe siedlisko rodzinne Kłaczkiewiczów. Siedlisko, które wybudował Ludwik Kłaczkiewicz na swojej ziemi rodzinnymi siłami w Sietryszczu, jako pierwsze. Jeżeli chodzi o samą rzeczkę Duplankę, jest to mała rzeczułka, początki swoje bierze niedaleko, może kilka kilometry na wschód od posiadłości Ludwika Kłaczkiewicza. Wypływa z wielkich mokradeł nazywanych potocznie „Wielkim Mszarem” bardzo bagnistym, trudnym do przebycia, potocznie mówiło się że wypływa z tak zwanych Piszczyk. Tak to miejsce nazywali, od czego ta nazwa pochodziła, też nie wiem, nikt nigdy pochodzenia tej nazwy nie tłumaczył. Już na wysokości Sietryszcza płynie jako normalna rzeczka choć nie uregulowana, płynie korytem przez siebie utworzonym. Rzeczułka ta jest nieszeroka, bardzo płytka, w najszerszych swoich miejscach była szerokości morze 1,5 metra, każdy mógł bardzo swobodnie ją przeskoczyć nie zamaczając obuwia, chociaż samo koryto było w terenie miejscami trochę zagłębione. Podczas bardzo suchego roku latem, rzeczka miejscami przesychała,pozostawała woda tylko w większych zagłębieniach i dołach utworzonych przez człowieka. Tak jak to było celowo zrobione przy siedzibie Kłaczkiewicza. Tu rzeczka była też pogłębiona i poszerzona dla własnych potrzeb. Rozkopany był nieduży zbiornik wodny potrzebny do pojenia bydła, koni oraz do potrzeb gospodarczych, jak pranie bielizny czy ubrań roboczych. Takie pranie kobiety latem wykonywały właśnie nad brzegiem tej rzeczki, oraz wyprawiały płótna własnej roboty (wybielały). Płótno lniane własnej roboty podczas uszlachetniania moczyło się w tym zbiorniku wody a następnie na łące rozścielało się, a promienie słoneczne dokonywały jego wybielania. Dalszy proces wyrabiania tego lnianego płótna opiszę w dalszej części. Na rzeczce na posesji Kłaczkiewicza były dwa mostki ,jeden dla pieszych- tak zwana kładka. Drugi mostek był wykonany z bierwion drzew dla przejazdu wozami konnymi na drugą część posiadłości i dojazdu do drogi prowadzącej do Kamienia, a w druga stronę do Bakszt. Podczas dużej suszy, kiedy rzeczka częściowo przesychała, woda wtedy pozostawała tylko w większych zagłębieniach i zbiornikach utworzonych przez właścicieli tego odcinka rzeczki byłych mieszkańców. Było w tej rzeczce dużo różnorakich ryb a szczególnie takich błotniaków zwanych piskorze. Po wyschnięciu rzeczki, w bagnistych zagłębieniach można było łowić gołymi rękoma te piskorze, chociaż one są bardzo śliskie i trudno utrzymać w ręce. Tak naprawdę, to rzeki wszystkie były mocno zarybione, tereny te nie były niczym skażone. Łapano w tych rzekach wiele różnych ryb takich jak: płocie, okonie, liny i oczywiście szczupaki, i były również piękne trocie. Ponieważ wody w tych rzekach były czyste, nie skażone żadną chemią, to w każdej było bardzo dużo raków i to bardzo dużych. Raki też łowiło się po prostu rękoma, stałymi nabywcami większych ilości tych raków byli przeważnie Żydzi, zajmujący się handlem obwoźnym. Do czasu ukończenia budowy, cała rodzina dalej mieszkała w Rudni, chyba w domu Michała Kłaczkiewicza, nie wiem czy on jeszcze w tym czasie żył. Nawet kiedy pracowali przy budowie, czy na uprawach polowych, to na noc wszyscy szli nocować do Rudni. Po ukończeniu budowy cała rodzina na stałe przeprowadziła się do nowego siedliska w Sietryszczu, chyba to trwało około roku. Nie jest mnie wiadomo co się stało z ziemią którą Ludwik otrzymał po rozparcelowaniu własności fabrycznej, i czy ten przydział nadawał się na uprawę ponieważ to były grunty przeważnie pokopalniane. Już w Sietryszczu 1905 roku narodził się jeszcze jeden syn, na imię dostał Antoni. Jest on teraz jakby oczkiem w głowie Elżbiety czyli Matki, co w późniejszym czasie się potwierdzi w całej rozciągłości.
10
Prawdopodobnie jeszcze podczas budowy nowego gospodarstwa, Elżbieta upomniała się u swojego ojca o swoje, czyli część posażną od ojca pana Czaprowskiego. Uważała, że ojciec powinien dać jej jakiś posag, jak i każdemu swojemu dziecku. Oczywiście Ludwik powtórzył swoje zdanie co on myśli na ten temat. Mianowicie, że on nie chce niczego od Czaprowskich, ale Elżbieta teraz jednak postawiła na swoim i wymogła na swoim ojcu część posażną. Posag otrzymała prawdopodobnie w żywym inwentarzu i może coś w twardej walucie czyli w złotku, z opowiadań rodzinnych wynikało, że posag otrzymała. Jaki ostatecznie był ten posag nie wiadomo, tylko mogę przypuszczać, że chyba zadowalający obie strony, bo od tego czasu podobno poprawiły się stosunki między rodzinami Kłaczkiewicza i Czaprowskich. Teraz, po zamieszkaniu na swojej nowej siedzibie w Sietryszczu, po przeprowadzce na dobre, nad całym gospodarstwem dowodzenie przejęła Elżbieta, chociaż ostateczną decyzję wydawał Ludwik. Ludwik długoletnią pracą przy odlewach w hucie nabawił się choroby, zwanej pylicą i teraz cierpiał z tego powodu. Po drugie, nigdy a może mało poświęcał czasu, tak można powiedzieć, albo wręcz nie zajmował się pracami gospodarczymi. Mieszkając w Rudni całymi dniami był zajęty pracą w odlewni, bo jak dowiaduję się z opowiadań, czas pracy tam był na pewno dłuższy niż osiem godzin. Pola uprawne w Sietryszczu były słabej klasy, nadawały się tylko do uprawy żyta, owsa, gryki, i ziemniaki jeszcze uprawiali tam, len, ale tylko i wyłącznie dla swoich potrzeb na płótno. Z płótna lnianego wykonanego własnoręcznie, czyli swojej roboty, szyli bieliznę osobistą i pościelową. Szyli również z gorszych gatunków worki dla potrzeb gospodarskich jak i różnego rodzaju płachty. Należy nadmienić, że tej uprawnej ziemi na terenie całej posiadłości było tego może ze sześć hektarów, jeszcze były między lasami takie polanki gdzie uprawiało się rośliny pastewne. Pozostałe to były lasy, łąki, mszary i bagniska – tylko nadawały się do gospodarstwa hodowlanego do wypasu bydła czy owiec. Owce w gospodarstwie były chowane na mięso i na wełnę i oraz ze skór owczych szyli kożuchy na zimową porę. Były to owce takiej bardzo prymitywnej rasy, ale wytrzymałe na tamtejsze warunki klimatyczne – runo miały koloru czarnego lub rzadko białego, wytrzymałe na różne trudne warunki i niewybredne w żywieniu. Wełnę owczą przetwarzano w domowych warunkach, na kołowrotkach kobiety przędły nicie – tworzyły przędzę. Później z tych nici-przędzy tkali sukno na domowych krosnach, które później było obrabiane w specjalnych tak zwanych „waluszach. Z tego sukna były szyte męskie i damskie ubrania, a także jeszcze z nici były ręcznie robione swetry. Odpady, które powstawały przy obróbce lnu, to znaczy słoma lniana oraz pakuły, to używali do ocieplania i uszczelniania budynków. W międzyczasie było jeszcze dokupiono około dziesięć hektary łąk, z perspektywą rozwinięcia większej hodowli bydła i owiec. Dokupione łąki to były na Kamionce – w jednym miejscu nosiła nazwę Staśkowo, tam było około dwóch hektary, potem następna łąka położona na obszarze Kamionki nosiła nazwę Jeśkawo, tak myślę nazywali się poprzedni właściciele tych łąk. W sumie na obszarze Kamionki było około cztery hektary łąk. Następnie było kupione od Lipnickiego z Nowego Dwora jedna dziesięcina łąki i nad rzeczką Izledź w uroczysku Podłuże, też około cztery hektary łąk – w sumie poza Sietryszczem było około dziesięć hektary łąk. Za kilka lat hodowla stanowiła około12 krów dojnych oraz 10 sztuk młodzieży, jeszcze było dosyć pokaźne stadko owiec. Trzymali zawsze dwa konie, a czasami nawet cztery, jako transport były dwa wozy drabiniaste i lekka powózka do wyjazdów dla przyjemności. Na zimową porę natomiast, było kilka sań. Sanie były używane przeważnie dla celów zarobkowych, właśnie do wywózki drewna z lasów, chociaż mieli tak zwane rozwałki – takie sanki lekkie, na wyjazdy osobowe, na przykład do kościoła lub w goście. Ponieważ w swoim gospodarstwie w zimowym okresie było mało prac związanych z gospodarstwem, więc trzeba było szukać innych zajęć zarobkowych. Koniami, synowie Ludwik, Jan i Józef zarobkowali wywożąc drewno z lasu oczywiście nie swojego. Co rok drewno sprzedawali wielkie posiadacze lasów ze swoich posiadłości, tacy jak Tyszkiewicz, Zglinicki, Niezabitowski oraz tak samo niektóre mniejsze właściciele dla zarobku. Drewno przeważnie zakupywali korporacje żydowskie na miejscu w lesie, a więc z lasu trzeba było wywieźć do brzegu rzeki Usy. Dalszy transport tego drewna odbywał się przeważnie drogą wodną, czyli spławianiem. Właśnie w tej okolicy tylko jedyna rzeka Usa najbardziej nadawała się do spławiania drewna, w tym celu była ona połączona kanałami, specjalnie do tego wybudowanymi z rzeką Niemen.
11
Kanały te nosiły nazwę: jeden Szubiński – on bezpośrednio wpływał do rzeki Niemen, a drugi nazywał się Żółto- Niemeński. Ten drugi miał połączenie z Niemnem poprzez rzekę Brzoza, to umożliwiało transport wodą bezpośrednio aż do Morza Bałtyckiego. Z portów bałtyckich dalej transportowano drewno statkami morskimi. Jednak podczas wywózki drewna z lasu trzeba było być czujnym, ponieważ to były usługi dla korporacji żydowskich, które zawsze były zdolne do matactw i często próbowały oszukać człowieka, przy zapłacie należało zawsze uzgodnić za jaką cenę będzie wykonywana ta usługa. Było takie jedno zdarzenie drastyczne, kiedy po zwiezieniu pewnej partii drewna właściciel nie chciał zapłacić wcześniej uzgodnionej stawki. Podczas sprzeczki Jan Kłaczkiewicz chwycił go za kołnierz, zahaczywszy bosakiem do spławiania, trzy razy przeciągnął pod tratwą do spławu w zimnej wodzie rzeki Usy. To było drastyczne posunięcie, ale trzeba było dbać o własne interesy. Właściciele zaraz sprawiły lament podczas tej akcji, jaki to rapt na nich uczyniono, że to jest rozbój. Ale na skutek takiej reakcji przewoźników, pozostałych również, zaraz znalazły się pieniądze i umowa została dotrzymana co do grosza. Tylko ten „przedsiębiorca” więcej nad tą rzeką już nie pojawił się nigdy, ale też nigdy więcej nie próbowano oszukiwać ludzi wywożących drewno z lasu. To zdarzenie pamiętam z opowieści bezpośrednio od mojego ojca Jana Kłaczkiewicza. Lata biegły przy pracy dosyć szybko, dzieciom latek przybywało, córki to już były panny na wydaniu. Do najstarszej z córek Ludwika – Marii, przyjechali swaty ze wsi Niwno. W okolicy wiedziano, że gospodarstwo Kłaczkiewicza jest zamożne, więc swatanie o pannę zaczyna się od targu o posag. Uzgodnili, że panna młoda dostanie w posagu dwie krowy oraz dwie jałówki i pewną sumę pieniędzy. Wesele odbyło się huczne, jako że wydawano za mąż pierwszą córkę na nowym gospodarstwie. Po weselu pan Filipowicz Adolf, bo tak się nazywał pierwszy zięć, przywiązał rogaciznę do woza konnego i pojechali do Niwna oddalonego o około18 kilometry. Później się okazało, że młody pan swatając się i targując o jak największy posag, sam nic nie posiadał, chciał właśnie żeniaczką zasilić swój majątek. W Niwnem posiadał tylko 5 hektary kiepskiej ziemi, na której nie można było nawet tego stada z posagu utrzymać. W związku z tym, część posagu sprzedali aby uzyskać trochę pieniędzy i z tym jakoś biedę klepali. Maryla jednak była ze swego męża zadowolona, nigdy na niego nie skarżyła się, zawsze chwaliła się, że jej mąż jest bardzo zaradny. Kiedy przyjeżdżali w odwiedziny, to zawsze męża swojego wychwalała. Ponieważ była wesołego usposobienia, to męża w żartach nazywała „hrabia Breza”, nie wiem co ten tytuł znaczy i kim był naprawdę ów Breza. W swoim małżeństwie Maryla z Adolfem Filipowiczem dochowali się czworo dzieci. Po kolei imiona: Urszula, Amelia, Edwin i Lonia, w zgodzie i spokoju przeżyli aż do II wojny światowej. Podczas wojny cała wioska Niwno została puszczona z dymem przez Niemców, tak jak i wiele wiosek i osiedli w pobliżu Puszczy Nalibockiej. Chodziło podobno o to, żeby ruska partyzantka nie miała gdzie dokonywać zaopatrzenia, a może też były inne względy, tego teraz nie dowiemy się. Ludność z tych miejscowości została częściowo wywieziona do Niemiec na roboty. Tylko mało komu udało się schować lub uciec z transportu i powrócić na pogorzelisko swojego domu. Tak było w rodzinie Filipowiczów, dwie córki Urszulę i Amelię oraz syna Edwina, Niemcy wywieźli na przymusowe roboty do Niemiec. Matka z córką Lonią i jej mężem Michałem schowali się w okolicznych laskach i tam udało się im pozostać i patrzeć jak ich dobytek idzie z dymem. Dużo wcześniej, przed spaleniem wsi Niwna, samego Adolfa Filipowicza Niemcy wzięli do transportu z jego wozem i koniem jako tabor do przewozu jakiegoś sprzętu wojskowego. Nigdy z tego taboru nie powrócił, musiał pewnie zginąć tylko nie wiadomo nawet gdzie. Spalenie Niwna było podczas akcji niemieckiej nazywanej „Hermann”. Jeszcze podczas trwania wojny, kiedy ta niemiecka akcja przeciw ruskim partyzanom pod znanym pseudonimem „Hermann” zakończyła się, Maryla z córką i zięciem Michałem Filipowiczem zaczęli pomału odbudowywać swoje gospodarstwo w miarę swoich możliwości. Początkowo wykopali w ziemi taką ziemiankę, zadaszyli i ocieplili obkładając słomą z własnych pól, aby móc gdzieś mieszkać i przetrwać zimę. Potem pomału budowali drewniany budynek wspólny dla siebie i dla swojego dobytku, tak że pod koniec wojny mieli prowizoryczny budynek gospodarczy. W jednym końcu było mieszkanie dla ludzi a w drugim końcu mieścił się inwentarz. Po zakończeniu wojny dzieci Maryli – Urszula, Amelia i Edwin nie powrócili do Niwna.
12
Osiedlili się na ziemiach tak zwanych odzyskanych poniemieckich. Pozakładali swoje rodziny i osiedliwszy się na terenach odzyskanych, konkretnie w miejscowości Popielewo koło Połczyn Zdroju. Tutaj mieszkali i wychowywali swoje dzieci aż do późnej starości, i tam też poumierali zostawiając liczne potomstwo, dzieci i wnuków. Dzieci ich i wnuki tam mieszkają po dzień dzisiejszy, czasami może to trochę i rzadko ale jednak spotykamy się przynajmniej na pogrzebach. Maryla, a właściwie jej zięć Michał Filipowicz z córką Lonią po wojnie pobudowali nowy dom i mieszkali w Niwnem. Lonia z Michałem Filipowicze mieli czworo dzieci, syna Mieczysława i trzy córki – Felicję, Wacława i Marię. Sama Maryla dożyła późnej starości, przeżyła 94 lata u boku swoich dzieci i wnuków, zmarła w 1974 roku. Wnuki Maryli – dzieci Loni mieszkają na Biełorusi, Mieczysław w Niwnem też już ma wnuki oraz prawnuki. Felicja też mieszka w Niwnem, jest już babcią i nawet prababcią. Pozostałe dwie córki mieszkają gdzieś koło Stołpc. Następny syn Ludwika i Elżbiety Kłaczkiewiczów to Ludwik. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości został powołany do wojska polskiego, był kawalerzystą. Służbę wojskową pełnił na Wołyniu czyli na Ukrainie. W owym czasie służyło się w wojsku trzy i pół roku. Będąc w wojsku zapoznał się z bardzo ładną dziewczyną narodowości ukraińskiej o imieniu Darja, nazwiska panieńskiego nie pamiętam. Jeszcze będąc żołnierzem żeni się, i po odbyciu służby powraca do Sietryszcza z żoną Darją i córeczką imieniem Nadzia. W rodzinie konsternacja, nikt wesela nie widział, i nawet nie było wiadomo nic o tej żeniaczce, bo poczta nie była bardzo taka szybka z wiadomościami. Teraz syn powraca do domu wraz z żoną i córeczką, jest i synowa i wnuczka i jak się okazuje ukraińskiej narodowości. Ojciec Ludwik Kłaczkiewicz znając swoje perypetie życiowe jakie miał, teraz okazał się bardzo tolerancyjny do swojego syna Ludwika. Zapowiedział swoim dzieciom, że decyzję Ludwika mają uszanować i jego rodzinę zawsze szanować. Nikomu nie wolno źle do nich odnosić się, po tym oświadczeniu ojca wszyscy szybko się pogodzili z faktem dokonanym, tylko Elżbieta nie bardzo zgadza się z mężem. Przez jakiś czas mieszkają razem z pozostałą rodziną, stosunki w rodzinie nie są najlepsze, niby zgoda ale nie dotyczy wszystkich członków. Teściowa coraz częściej źle się odnosi do synowej, daje odczuć, że to nie ona wybrała synową, zaczyna być nieprzyjemna atmosfera. Prawdą jest, że Darja pochodziła z niedużego, ale zawsze to było małe miasteczko a może duża wieś, i oczywiście nie była to też puszcza. Życie w głuszy Nalibockiej Puszczy było ciekawe, ale inne, i jej nie odpowiadało, nie mogła tak szybko zaaklimatyzować się. Tutaj były obowiązki gospodarskie, czasami może i na rozkaz swojej teściowej wczesne wstawanie. Dojenie krów i inne prace których może wcześniej nigdy nie wykonywała w swoim gospodarstwie. Ludwik kochał swoją żonę i szanował, więc chyba po roku pobytu kiedy im urodziła się druga córka dali jej na imię Anna, mieszkali nadal razem z całą rodziną w Sietryszczu. Wreszcie sam postanowił, chyba uzgodniwszy ze swoją żoną, że on ze swoją rodzinką wyjeżdża na Ukrainę do rodziny jego żony. Wyjeżdżając zrzekł się ojcowizny, wyraził wolę aby jego ewentualna część ojcowizny została podzielona między pozostałe rodzeństwo zgodnie z wolą ojca. Oświadczył, że on nie będzie nigdy wnosił o to pretensji do majątku ojcowizny, tak się i stało. Na Ukrainie, konkretnie na Wołyniu żyli przy rodzinie Nadii zgodnie w miejscowości Koszew (Koszów) powiat (gmina) Torczyn. Dorobili się własnego jakiegoś gospodarstwa, żyli teraz można powiedzieć w dobrobycie, dochowali się jeszcze trzech córek i dwóch synów. Przeżyli w zgodzie aż do II wojny światowej. Ludwik tu na miejscu posiadał dużą pasiekę pszczół, lubił te stwory i poświęcał im dużo swojego czasu. Nigdy w nawet najgorszym momencie swojego życia nie podejrzewali, że koniec będzie taki tragiczny w skutkach dla Ludwika oraz jego rodziny. Właśnie gdy powracał ze swojej pasieki do domu, idąc przez nieduży lasek został napadnięty i zamordowany, podobno przez najbliższego swojego sąsiada. Nie wiadomo co zrobiono z jego zwłokami, rodzina nigdy ich nie odnalazła. To się działo podczas wojny niemiecko –rosyjskiej, w 1941 roku ukraińscy nacjonaliści pod przywództwem słynnego Bandery podczas tak zwanego pogromu na Polakach właśnie zamordowali Ludwika Kłaczkiewicza. Razem z wieloma innymi mieszkańcami pochodzenia polskiego żyjących od dawien na Ukrainie. Oprawcami tego mordu byli prawdopodobnie najbliżsi jego sąsiedzi których nigdy o to by nie podejrzewał, że mogą takiego czynu dokonać. Przed wojną żyli z tymi Ukraińcami zgodnie, bywali na różnych wspólnych uroczystościach, razem zgodnie bawili się czy się gościli.
13
Pomagali sobie nawzajem, jak była taka potrzeba, w różnych gospodarskich sprawach, a potem sąsiedzi – nacjonaliści, z rozkazu swoich przywódców pod rozkazami słynnego Bandery mordowali sąsiadów. Żona i dzieci Ludwika przeżyli tę masakrę, nie zamordowani zostali teraz sierotami chociaż i im odgrażano się. Synowie i córki, a było ich sześcioro poczynając od Nadzi, następna Ania, potem Sławik, czwarty Wiktor i jeszcze Raja i Luba których nie miałem okazji poznać za życia. Dzieci po wojnie wiedzieli kto im zamordował ojca, ale przy władzy radzieckiej tamci byli nietykalni, i winni nie mogli być ukarani. Synowie odgrażali się, szczególnie jeden Wiktor. Odgrażał się i próbował doprowadzić do skazania winnych tego podstępnego morderstwa. Jednak sprawiedliwości dojść nie mogli, nie mieli żadnych szans prawnie ani poza prawem, możliwości na zemstę nie było. Tylko niezaspokojony żal po utraconym ojcu pozostaje na zawsze nie zapomniany i bolesny. Najgorsze jest to, że nawet teraz ich dzieci i wnuki nie mogą przeboleć, że nigdy nie mogli odnaleźć ciała swojego ojca lub dziadka i tak naprawdę nie ma jego prawdziwego grobu, są tylko wspomnienia. Teraz na Ukrainie jeszcze nasze nazwisko nie zaginęło, pozostali jeszcze dwaj synowie Wiktora, czyli wnuki Ludwika Kłaczkiewicza jako potomkowie pochodzący z Rudni Nalibockiej. Trzeci z kolei to Jan Kłaczkiewicz urodzony w 1884 roku, jako dziecko do nauki w szkole nie bardzo chciał uczęszczać, ale nauczył się tylko tyle, że umiał pisać i przeczytać, na więcej, uważał że nie będzie potrzebował. Już jako chłopiec urodzony wśród puszczy, zawsze wykazywał zdolności do rzemiosła – w drewnie ciesielstwo. Drugą pasją Jana Kłaczkiewicza było polowanie, polował kiedy było wolno i kłusował kiedy nie było wolno, bo wielcy posiadacze obszarów leśnych wymogli zakazu polowania, było to za II Rzeczpospolitej. Jeszcze o zamiłowaniach Jana do myślistwa będę pisać w dalszej mojej opowieści. Kiedy był w wieku poborowym do wojska, robił wszystko żeby nie iść, opowiadał, że jakiś felczer z wojska doradził jemu takie działanie. Na dwa dni przed pójściem do komisji poborowej miał wypalić trzy paczki papierosów i na rano nic nie pić, tak też zrobił. Po przebadaniu przez komisję poborową ustalili, że ma gruźlicę, tak mu charczało w płucach, i nie jest zdolny do odbywania służby wojskowej. Oczywiście po komisji odłożył papierosy, nigdy już więcej nie palił aż do śmieci naturalnej. Prace ciesielskie najbardziej jemu odpowiadały, sam najbardziej przyczynił się do wybudowania nowego gospodarstwa. Wybudował to pierwsze w Sietryszczu gospodarstwo, można powiedzieć w całości, z którego w późniejszym czasie musiał się wyprowadzić, ale o tym napiszę w dalszej mojej opowieści. W roku 1908 niechętnie, ale z woli rodziców, w szczególności matki Elżbiety, żeni się z panną której nie chciał wcale poślubić. Dziewczyna na imię miała Apolonia z domu nosiła nazwisko M., z małej miejscowości Ferma znajdującej się niedaleko Rudni Nalibockiej. Była podobno ładną dziewczyną, tylko jakaś z wyglądu słabowita, nie miała wyglądu na prawdziwą puszczańską gospodynię. Dopiero po ślubie i to jeszcze po jakimś czasie wydało się, że dziewczyna jeszcze przed ślubem była chora na gruźlicę. Tę chorobę razem ze swoimi rodzicami ukrywała przed ślubem i właściwie przed ludźmi w tajemnicy, i tak samo przed przyszłym mężem. Po ujawnieniu sekretu choroby, Jan miał bardzo wielką pretensję do swojej żony jak i do jej rodziców czyli teściów. Podjęto natychmiast próby leczenia, lecz bez większych rezultatów z braku lekarstw na tę dolegliwość w tamtych czasach. Wspólne pożycie w tym małżeństwie było burzliwe, ponieważ teściowie oskarżali Jana, że Apolonia jest nie szanowana przez męża. Doszło do tego, że zaprosili Jana z żoną do siebie w gościnę, a tam podczas pobytu w domu teściów , bracia Apolonii wszczęli kłótnię z Janem i próbowali szwagra pobić. Jan był porywczy i nie tak łatwo go było pobić, odwrotnie, on zdenerwowany pobił swoich szwagrów i teścia, i zostawił im żonę w ich domu mówiąc, zostawcie sobie ją, a jak wyleczycie to ją odbiorę. Zorientowali się gdy Jan odjechał, że nie tędy droga, że źle zrobili, że tym sposobem nic nie wywojują. Za kilka dni, a może tygodni przysłali posłańca z przeprosinami i zapraszają zięcia do przyjęcia ugody. W wyniku tego zajścia Apolonia powróciła do męża i jakoś dalej to małżeństwo trwało i cały czas były próby leczenia. W roku 1910 w tym małżeństwie urodził się syn, dali mu na imię Jan. W obawie żeby dziecko nie zaraziło się od matki gruźlicą, nie było karmione piersią. Teraz, po porodzie matka jeszcze bardziej się rozchorowała, osłabiona porodem choroba jeszcze bardziej nasiliła się.
14
Ze względu na to, że w ówczesnym czasie nie było żadnej możliwości dobrego leczenia, ani też nie było żadnych nie tylko odpowiednich lekarstw. Wiemy teraz, że w tamte czasy ta choroba była nie wyleczalna –śmiertelna, jednak cały czas próbowano dostępnymi środkami leczyć. Kobieta po jakimś czasie zmarła, jak i większość ludzi w tym czasie chorych na tę chorobę. Jan zostaje wdowcem z małym synkiem. Pozostałe rodzeństwo oraz rodzice Jana gospodarują i zamieszkują razem w jednym domu. Chociaż niby nie kochał swojej żony za to, że go okłamała, nie powiedziała o chorobie swojej przed ślubem, to mimo wszystko żałował jako matki swojego syna i żałobę nosił bardzo długo, jest wdowcem przez kilka lat. W rozterce pozostawia wychowanie syna swojej matce Elżbiecie Kłaczkiewicz, a sam intensywnie pracuje. W zimie teraz przeważnie trudnił się wywózką drewna z lasu nad rzekę Usę, jako że ona była spławna. Dodatkowo teraz jeszcze w czasie letnim zatrudnia się jako flisak do spławu drewna. W tym czasie jakaś spółka żydowska zakupiła dużą ilość drewna, które było transportowane jak zwykle wodą. Rzeką Usa potem kanałami do Niemna i dalej Niemnem do Morza Bałtyckiego. Jan spławiał tylko do Niemna, ale to była praca bardzo uciążliwa, przez cały czas flisacy byli przemoczeni, czasami ciepłą a czasami i zimną wodą. Przez kilka lat pracował przy spławie drewna starając się zasilić budżet domowy, gdyż poza hodowlą, dochody z gospodarstwa były niewielkie. Ludzi w domu do żywienia było dużo, chociaż gospodarstwo było zawsze wystarczające do utrzymania domowników. A po drugie, próbował jakoś zagłuszyć jakby nie było, życiowe niepowodzenie do którego ręki nie przyłożył. Podczas pracy przy spławie drewna jako flisak nabawił się reumatyzmu, na skutki którego odcierpi w przyszłości. Tylko, że młody człowiek nie myśli co będzie kiedyś, myśli, że zawsze będzie młody i sprawny, aż do śmierci. Życie jednak jest czasami okrutne i udowadnia swoje prawa, a które nie pokrywają się z życzeniami. W wieku starszym, późniejszym było widać jak z powodu reumatyzmu ojciec cierpiał na stare lata, byłem świadkiem jego męczarni osobiście. Do tego doszły jeszcze lagry rosyjskie z Uralu, gdzie też nie było tak jak w uzdrowisku, lecz do reumatyzmu dokładały swoje niedogodności o których napiszę w dalszej części mojego opowiadania. Czwarty z kolei to syn, Józef Kłaczkiewicz który też trudni się, jak i starszy brat, wywózką drewna z lasu w celu zarobkowym. Józef żeni się w roku 1912, bierze za żonę Adelfinę Kuźma z miejscowości Ciesnowa. Poszukał sobie żony posażnej, z bogatego domu w posagu dostaje dosyć sporą sumkę pieniędzy. Teść był majętny, znany w okolicy jako bardzo dobry gospodarz no i córka była ładna co dodatkowo podobało się Józefowi. Kuźma najbardziej jest znany w okolicy z bardzo pięknych koni, to było jego zajęcie sztandarowe. Jak przyjeżdżał do kościoła w niedziele do Kamienia lub inne święta, to ludzie podziwiali jego wspaniałe konie. Posag jaki otrzymała panna młoda od ojca wychodząc za mąż, akurat przydał się na zagospodarowanie. Jako pierwszy z synów zaraz po weselu całkowicie oddziela się od pozostałej rodziny. Początkowo mieszka u teściów w Ciesnowej, a w Sietryszczu intensywnie buduje dla siebie dom. Na tym kawałku ziemi, który daje mu do zagospodarowania ojciec, Ludwik Kłaczkiewicz buduje swoje gospodarstwo i oddziela się od pozostałych. Ta część posiadłości pozostaje w jego posiadaniu aż do urzędowego rozparcelowania na cztery części całej posiadłości Sietryszcze. Ojciec kazał budować jemu gospodarstwo, oczywiście z dużą pomocą rodzeństwa i rodziców. Po wybudowaniu domu dostaje jakąś ilość bydła oraz konia, potrzebny sprzęt i jest teraz samodzielnym gospodarzem. W rodzinie Józefa Kłaczkiewicza pierwszy rodzi się syn, dostaje na imię Józef po ojcu, jako syn pierworodny. Następne dziecko to córka Janina, po niej córka Maria, potem przychodzi na świat syn Wacław. Czwarte dziecko to córka Józefa i ostatni syn dostaje na imię Stanisław. Przeżyli na swojej nowej posiadłości aż do wybuch II wojny światowej. Późniejsze dzieje rodziny Józefa Kłaczkiewicza w miarę mojej wiedzy, opiszę w dalszej części opowieści. Muszę na wstępie jednak dodać, że Józef Kłaczkiewicz był niedobry dla swojej żony, był zazdrosny. Z opowiadań chociażby mojej nieżyjącej matki wynika, że zazdrość była nieuzasadniona, że była ładna i wesoła to go buntowało, chociaż sam nie był ponurakiem. Posądzał ją, że go zdradza, że jest za wesoła, że w towarzystwie za dużo się śmieje, czy za dużo śpiewa, jednym słowem wszystkie jej zachowania oraz okoliczności wzbudzały z nim zazdrość. Było takie zdarzenie, gdy powracali od teściów, za to, że była wesoła musiała iść z koniem pieszo przywiązana do uprzęży. Czy to zdarzenie było jednostkowe tego nie wiem, czy może zdarzały się częściej, jednym słowem był brutalem w stosunku do swojej żony.
15
Bywała czasami bita, później skarżyła się swojej bratowej, że nie ma z nim słodkiego życia, i nieraz musiała cierpliwie znosić różne zniewagi od swego męża w pokorze. Ludwik Kłaczkiewicz jako ojciec nie tolerował tego zachowania, i często beształ swojego syna za takie czyny, skoro się tylko dowiedział. Nic poza tym nie mógł uczynić, aby ten stan rzeczy zmienić, żeby szanował swoją żonę. Czas w Sietryszczu płynął dosyć szybko, tak że w roku pańskim, nie wiem tylko dokładnie w którym, jak było do córki Maryli, a teraz właściwie stało się to za jej namową, przyjechali swaty do córki Julii też z Niwna. Konkurentem był B. Adam, niebogaty bardzo spokojny człowiek, jego swat zaczął handlować się o posag, a on sam pomyślał, żeby ona i bez posagu chciała za mnie wyjść to bym był szczęśliwy. Tak Adam B., później opowiadał o swoich swatach do Julii. Julii nie bardzo podobał się kawaler, ale jako panna też nie miała dużo chętnych do swojej ręki, za tym decydowali rodzice. Decyzja była taka, panny nie ma co trzymać w domu, bo jeszcze była jedna starsza od Julii córka, do której nikt jakoś w swaty nie spieszył. Więc trzeba było uzgodnić posag, wesele wyprawić i w drogę do Niwna, tak zadecydował ojciec. Bo na razie, jak sama Julia mówiła po czasie, inni kawalerowie w kolejce nie stoją po rękę, nie ma w czym wybierać, ten chce brać to i dobrze, idź nie ma nad czym dyskutować. Wesele odprawione, Julia została żoną B., Adama i pojechali do Niwna na gospodarkę. Po jakimś czasie pożycia małżeńskiego, może to był rok a może dłużej, Julia przyszła z żalem do rodziców. Skarżyła się, że w ich tym domu jest taka bieda, że nie ma co do garnka włożyć oraz to, że ona tam już nie wróci. Najpierw pożaliła się matce pomagając przy żniwach , a później też przy wspólnym obiedzie opowiedziała ojcu swoje żale. Powiedziała, że wolałaby zostać służącą u swoich braci niż tam wracać do tej biedy. Ojciec wysłuchał żalu córki, potem wyjawił swą decyzję i wydał polecenie swej żonie w tych słowach. Elżbieta naładuj do toreb masła, chleba, mięsa, kaszy, mąki tyle ile Julia potrafi unieść. Do córki zwrócił się w te słowa: „ty córka, żeby to było ostatni raz, nigdy do domu swoich rodziców nie przychodź bez twojego męża, zawsze musicie być razem”. Sama Julia opowiadała jak wracała do męża z tobołami zalewając się łzami, ale decyzji ojca nie mogła nie wykonać. I na tym się skończyło, dalsze pożycie małżeństwa było może i biedne, ale zgodne, aż do późnej starości. Jednak po tym zdarzeniu Ludwik Kłaczkiewicz jak i synowie nie pozostawili tej sprawy, aby sama rozwiązała się. Żeby pomóc swojej córce i siostrze zaprosili szwagra Adama Burdukiewicza do siebie i tak jak sami zarabiali, udostępnili szwagrowi możliwość zarobkowania wywożąc drewno z lasu. Adam przyjechał ze swoim koniem i wozem, kwaterował w domu teściów Kłaczkiewiczów. On sam i jego koń teraz byli na utrzymaniu teścia i szwagrów, nie musiał za to płacić. Początki były trudne, Adam nie był wprawiony do takiej pracy, ale z czasem szło mu co raz lepiej. To co zarobił, to szło do polepszenia budżetu rodzinnego i w ten sposób warunki w domu Burdukiewiczów znacznie poprawiły się, mieli trochę dodatkowego grosza. Dochowali się czworo dzieci, najstarszy Michał, potem córka Janina, trzeci syn Edward i najmłodsza córka Maria. Ich całe gospodarstwo tak jak i Filipowiczów, Niemcy spalili, tylko oni jakoś zostali nie wywiezieni do Niemiec na roboty, jak to im się udało, nie wiem. Po wojnie na swoim pogorzelisku odbudowali tylko nieduży budynek gospodarczy w Niwnem, w jednym końcu mieszkali a w drugim mieścili się zwierzęta gospodarcze. W roku 1946, kiedy była ogłoszona możliwość repatriowania się do Polski, z całą swoją rodziną wyjechali na Ziemie Odzyskane w województwie Koszalińskim do miejscowości Popielewo, położonej niedaleko Połczyna Zdroju. B., dożyli późnej starości na ziemiach tak zwanych odzyskanych po drugiej wojnie. Jako porządni, pracowici gospodarze tutaj na ziemiach odzyskanych mieli gospodarstwo rozwinięte, byłem osobiście zaskoczony ich zamożnością. Po przyjeździe moim do Polski w roku 1958 ze Związku Radzieckiego, odwiedzałem B., ale o tym napiszę może trochę później. Adam i Julia B., poumierali w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia w Popielewie koło Połczyna Zdroju. Różnie w ich życiu bywało, były wzloty i upadki, jak to w rodzinie każdej, życie układa scenariusze po swojemu. Jeszcze kiedy mieszkali we wsi Niwno, wydawali za mąż córkę Janinę za Dominika Kuziomkę. Na tym weselu córki Janiny jakiś pijany gość weselny eksplodował granat bojowy. W tym tragicznym zdarzeniu synowi Michałowi urwało lewą rękę i prawą nogę.
16
Został kaleką na całe życie przez jedną głupotę, a mimo to był bardzo zaradny. W Popielewie sam prowadził pasiekę pszczół o ponad sto uli. Michał był wyuczonym stolarzem w swojej pasiece, mimo kalectwa jedną ręką budował ule oraz wszystkie ramki potrzebne do pasieki. B. za swojego żywota doczekali się trzynaście wnuków i prawnuków, zamieszkują w Popielewie i w Połczynie. Z wnukami do dziś utrzymujemy kontakt, czasami odwiedzamy się, może niezbyt często. Życie w Puszczy Nalibockiej posuwało się monotonnie i odzyskanie przez Polskę niepodległości jakoś specjalnie nie odbiło się na mieszkańcach. Było wiadomo, że odeszli pierwsze sowiety natomiast pozostała duża ilość ruskich niedobitków pozostałych po rozbiciu pod Warszawą Budzionnego (Tuchaczewskiego). Nikt tymi ludźmi nie był w żaden sposób zainteresowany, włóczyli się od domu do domu, prosili o jedzenie, teraz już nie byli tacy butni jak przed wojną. Najchętniej najmowali się do pracy, byle nie wracać na Wschód za granicę polsko –rosyjską. Prawie w każdym domu był jakiś prynudziłowiec , tak oni siebie nazywali, pracowali za chleb i miejsce do spania. O dalszych losach tych ludzi będę pisać w dalszej mojej części dziejów. Powracamy teraz z powrotem do Sietryszcza do dalszych losów rodziny.
W roku 1920 Jan Kłaczkiewicz, jako wdowiec żeni się drugi raz z panną Stanisławą Miron, jest ona młodsza od męża o ponad dziesięć lat. Zanim Jan zapoznał się z dziewczyną, pierw, nie wiem w jakich okolicznościach, ale poznał jej matkę, swą przyszłą teściową Dorotę Miron. W jakich to było okolicznościach nie pamiętam chyba o tym opowiadali, ale jakoś nie zapamiętałem. Matka Stanisławy spełniała rolę swata, swatki i matki, robiła wszystko aby za Jana Kłaczkiewicza córkę wydać. Panna próbowała stawiać opór, że ona za niego nie wyjdzie za mąż, jest za stary, i inne powody przytaczała ale sprawa była przesądzona. Dyskusji nad tą sprawą nie było, o tym zadecydowali rodzice, musiała zrezygnować ze swojego kawalera po sąsiedzku. Potem sama opowiadała, że dobrze się stało bo mąż był dla niej dobry, wyrozumiały a w domu zawsze był dostatek , nigdy jej nie skrzywdził. Porównując z zamożnością tego kawalera za którego chciała wyjść, było na korzyść Jana, tamten był małorolny i nie zawsze starczało chleba do nowych zbiorów. Młoda żona, dziewczyna ze wsi, gdzie prawie nie było większego lasu, po ślubie przenosi się w głuszę puszczy. Najbliższy sąsiad Szurko Piotr jest widoczny z odległości jednego kilometra od domostwa Kłaczkiwiczów, a w około same lasy szumiące. Teściowa na początku niezbyt była przyjazna, można powiedzieć wrogo nastawiona do nowej synowej spoza puszczy. Ponieważ tą synową to nie ona wybrała i to, że nie była z puszczy, ale przy tym małżeństwie Jan nie pozwolił sobie drugi raz narzucić woli matczynej. To, że synowa nie była z puszczy, to matce Elżbiecie najbardziej przeszkadzało. Czas robi jednak swoje i po latach wspólnego pożycia bardzo się nawzajem szanowali. Nigdy nawet małej sprzeczki nie było pomiędzy nimi, synowa starała się dogodzić i bez oporu słuchała teściowej. Na dodatek synowa cały czas uczyła się od swojej teściowej gospodarowania w puszczy i zaradności w trudnych warunkach. Młodej kobiecie, jakby nie mówić, ciężko było się przyzwyczaić do warunków całkiem innych w jakich była wychowana, ale w niektórych sprawach był pomocny mąż. Takich jak zagospodarowanie mięsa z dziczyzny, a czasami nawet jak oprawić ubitego zwierza, tych nowych dla niej spraw nauczyła się od własnego męża. Na dodatek tego wszystkiego nowego, tu jeszcze codziennie można spotkać dzikie zwierzę których w wiosce Ciesnowa nigdy by się nie spotkało. Zwierzaki takie jak: sarny, dziki, czy nawet łosie, czy często w nocy wyjące wilki w lesie, straszyły nowo przybyłą mieszkankę. To wszystko napełniało młodą kobietę trwogą, nie mówiąc o różnego rodzaju wężach czy żmijach. Do takich różnych gadów mieszkańcy lasów puszczańskich po prostu byli przyzwyczajeni na co dzień, z tym trzeba było się oswoić w życiu codziennym. Nowo przybyła osoba do tego wszystkiego musi się zaaklimatyzować i oswoić na ich obecność. Węże potrafiły przez różnego rodzaju otwory dostać się do domu a nawet wleźć do łóżka, nie mówiąc już o zabudowaniach gospodarskich. Po ślubie zamieszkują wszyscy razem, to znaczy rodzice Ludwik z Elżbietą, Jan Kłaczkiewicz z żoną Stanisławą i syn Jana, mały Janek z pierwszego małżeństwa. Jeszcze razem mieszka Józefa, panna nieurodziwa, w podeszłym wieku, i niewiele starszy od swojego bratanka Antoni Kłaczkiewicz. W roku 1921 w małżeństwie Jana i Stanisławy rodzi się pierwsze dziecko, córka na imię otrzymuje na chrzcie Helena. Po dwóch latach w roku 1923 rodzi się syn, na imię Michał. W tym czasie Kłaczkiewicz Ludwik senior ze względu na to iż jego zdrowie było coraz gorsze , postanowił podzielić swoje posiadłości na trzy części w formie prowizorycznej, gdyż nie było jeszcze zgody na rozparcelowanie urzędowe.
17
Przydzielić Józefowi tak jak już było wcześniej dane – część północna od rzeki Kamionka. Część południową przedzielić wzdłuż – zachodnia część łącznie z istniejącymi zabudowaniami miała być dla Jana. Wschodnia, trzecia część posiadłości dla najmłodszego syna Antoniego, za którym najbardziej obstaje matka jako jej najmłodszy synek. Upomniała się o swoją część też stara panna Józefa, na to w odpowiedzi Ludwik stawia warunek. Dostaniesz swoją część jak wyjdziesz za mąż, na razie tobie ziemia jest niepotrzebna, masz co jeść i gdzie spać . W ten sposób, prowizorycznie bez geodetów posiadłość została podzielona czasowo na trzy części. W1928 roku Janowi żona powiła następnego syna, ochrzcili go Feliks, to był miesiąc lipiec. W zimie, tylko nie jestem pewien czy to jeszcze był rok 1928 czy 1929, senior Ludwik Kłaczkiewicz umiera. Teraz matka Elżbieta nie dotrzymuje ostatniej woli męża i zapowiada, że musi odejść z tego domu Jan, i przejąć na własność część wschodnią posiadłości. Tam gdzie chce ma wybudować sobie swoje gospodarstwo, bo ona z Antonim zostanie w istniejącym domu. Nic nie pomogło upominanie się, że taka była wola ojca czy to, że te zabudowania wybudował właśnie Jan. Elżbieta postawiła na swoim, została z synem Antonim na dotychczasowym gospodarstwie, wiedziała dobrze, że Antoni nie był zdolny aby sam cokolwiek wybudował. Antoni był rozbawiony przy mamusi, lubił zabawy i dziewczyny a gospodarką nie bardzo się przejmował, od tego była mama, czyli Elżbieta. Teraz Jan Kłaczkiewicz rad nie rad, musiał zacząć budować dla siebie nową gospodarkę. Zaczęli od domu, bo budynki gospodarskie były na razie wspólne. Teren pod budowę domu wybrał sobie piaskową górkę oddaloną od starej chaty chyba ze sto pięćdziesiąt metry, a do rzeczki Duplanki dwadzieścia metry. Dom oczywiście pomysłu i projektu własnego, drewniany usytuowany frontem na wschód, szczytami północ –południe, wielkość dziesięć metry na osiem. W szczycie południowym były dwa okna, od frontu też dwa okna – przy jednym końcu i drugim. Na środku frontowej ściany była usytuowana duża weranda z wyjściem na wschód. W domu od strony północnej mniej więcej Ľ długości zajmowała kuchnia z piecem, dużym gospodarskim, i częścią podręcznej spiżarni. Ta część była oddzielona ścianą działową, jedne drzwi dwuskrzydłowe prowadziły do drugiej części. Zaraz za drzwiami było coś w rodzaju jadalni, dla przyjęcia na przykład gości, to było po stronie wschodniej. Przez długość ta część domu była przedzielona przepierzeniem- ścianka z desek, i w ten sposób był taki podział , po stronie zachodniej mieściły się sypialnie. Strop i sufit na domu były drewniane, to znaczy w poprzek domu były belki stropowe z góry pokryte deskami w nakładkę. Z dołu do tych belek był mocowany sufit z cienkich desek zwanych podbitką sufitową, dla upiększenia trochę ozdobionych podłużnymi rowkami. Cały strop od góry był ocieplony trocinami oraz pakułami, pozostałościami po obróbce lnu, to znaczy odpadami lnianymi w postaci słomy lnianej oraz pakuł z włókna, takich odpadowych. Na tym stropie przechowywało się różne rzeczy, czasami całkiem zbędne. Wejście na poddasze było z kuchni nad piecem kuchennym, specjalne drzwiczki tylko trzeba było dostawić drabinę. Podczas budowy domu pomaga syn z pierwszego małżeństwa Janek, oraz pozostała rodzina- żona i córka. Wiosną rozpoczęli budowę i na zimę już prowizorycznie zamieszkali w roku 1931, i w tymże roku w miesiącu maju już w nowym domu przychodzi na świat następna córka ochrzczona imieniem Zosia. Wszystkie następne zabudowania gospodarskie były budowane w następnych latach. Obora, chlewnia oraz stajnia, całość w jednym ciągu jako wspólny jeden budynek . Całość była usytuowana jeszcze bardziej na wschód, oddalone około dwudziestu metry od domu. Stały tylną ścianą na wschód, a frontem na zachód, to znaczy wszystkie drzwi były w stronę domu. Budynek drewniany z bierwion sosnowych nie obrzynanych, tak samo jak dom, tak i ten budynek były pokryte dranką, dachy dwuspadowe. Na poddaszu całej budowli obory i chlewni oraz stajni przechowywało się słomę albo siano, które zarazem tworzyło dodatkowo ocieplenie tego budynku. Między domem a chlewnią nad samą rzeczką Duplanka, była wybudowana tak zwana warzywnia do przechowywania warzyw na zimę, składała się jakby z dwóch części – w górnej części tego budynku przeznaczenie było do przechowywania zboża, a w dolnej wszelakiego rodzaju warzywa i ziemniaki. Był to niewielki budynek, może sześć na cztery metry, bardzo szczelny i jeszcze dobrze ocieplony na zimę, był w nim nieduży piec do ogrzewania podczas wielkich mrozów.
18
Następny budynek to była stodoła, Jan Kłaczkiewicz swoją usytuował na południe od domu, w odległości chyba pięćdziesiąt metry. Było to trochę pomyślane może dla bezpieczeństwa, bo najczęściej w stodołach powstawały pożary z różnych przyczyn, czasami przez zwykłą nieostrożność, bo tam były zawsze materiały łatwopalne, jak słoma czy zboża albo siano. Stodoła była pobudowana z bierwion sosny okrągłych nie ciosanych, nawet trochę krzywych, to było tak specjalnie, żeby nie była szczelna i żeby mogło tam samoczynnie dosuszać się zboże czy siano.
Tak wyglądało z opisu całe zabudowanie gospodarcze z domostwem Jana Kłaczkiewicza. Jeszcze została do wymienienia drewutnia najmniejsza, był to niewielki budynek do przygotowywania i przechowywania suchego drewna na opał w zimie, wielkości może cztery na cztery. Przed domem, może ze cztery metry od budynku była studnia obłożona cembrowiną drewnianą, a do czerpania wody był drewniany żuraw ustawiony z północy na południe. Woda w studni była płytko, na zimę trzeba było okrywać bo zamarzała. Teraz, kiedy przeprowadzili się na swoje mieszkanie, ojciec był narobiony i bardzo zdenerwowany ta całą sytuacją. Zakazał swojej Stasi, żeby niczego nie brała ze starego domu, żadnych sprzętów, wszystkie sprzęty on kupi a od nich nie chce nic i im nic nie da. Opiszę teraz dokładniej jak wyglądały posiadłości Jana Kłaczkiewicza. Zaczynając od domu, tak jak wcześniej pisałem, dom był ustawiony na linii północ południe. Wejście do domu od wschodu przez werandę po drewnianych schodach z ociosanych a może obrzynanych okrąglaków. W werandzie była podłoga drewniana, aż do progu przed drzwiami wejściowymi. Drzwi wejściowe do domu jednoskrzydłowe z dużą kutą przez kowala klamką – otwierane na zewnątrz. Do domu wchodziło się zaraz do kuchni, tu za drzwiami po prawej stronie w narożniku stał stół kuchenny. Za stołem pod ścianami w narożniku prostopadle do siebie były ustawione dwie ławy do siadania w czasie jedzenia i do odpoczynku. Po lewej stronie za drzwiami kuchennymi była ściana działowa oddzielająca część kuchenną od drugiej większej części domu. W ścianie działowej chyba ze dwa metry od progu były drzwi dwuskrzydłowe prowadzące do tej większej części domu. Na wprost drzwi wejściowych w kuchni, w następnym narożniku był duży kuchenny piec. W tym piecu gotowało się jedzenie dla rodziny, jak również piekło się chleb i tak samo gotowało się ziemniaki – jedzenie dla trzody chlewnej. Przed piecem w prawym narożniku kuchni była nieduża spiżarnia, czy może skrytka- królestwo gospodyni. W spiżarni przechowywało się produkty spożywcze, czyli wszystko do jedzenia i różne sprzęty kuchenne. Na podłodze stały skrzynie albo takie beczułki do mięsa solonego nazywane „kubielec”, tam po zabiciu wieprza czy innego stwora albo jakiejś dziczyzny mięso było składane i solone. W ten sposób mięso było zabezpieczane jakby zakonserwowane przed popsuciem i przechowywane, przez dłuższy czas nadające się do spożycia. Obydwie ściany w spiżarni miały obudowane półkami z desek, na tych półkach w rzędach były poustawiane ceramiczne dzbany z mlekiem świeżym jak również i kwaśnym-”zsiadłym”oraz suszonymi domowej roboty serami. Suszone sery to była specjalność babci Elżbiety, od niej uczyła się synowa czyli Stasia. Po drugiej stronie wisiały drewniane drągi podwieszone na powrósłach a na nich na hakach z drutu były pozawieszane różnego rodzaju wędliny robione własnym gospodarskim sposobem, całe szynki, łopatki i inne wędzone mięsa. Wędlina cała była z wierzchu przykryta czystymi lnianymi obrusikami, żeby nie siadał na nich kurz i w pewien sposób ochraniane były przed muchami. W tej spiżarni gospodynie przechowywały jeszcze różne podręczne sprzęty kuchenne. Obok pieca, przed wejściem do drugiej części domu stał dosyć duży kufer, w którym nasze gospodynie przechowywały bieliznę kuchenną, ręczniki, obrusy jak i inne czyste ścierki lniane. Przejdziemy teraz za drzwi o dwóch skrzydłach do drugiej części domu naszego, często zwanej czystą lub reprezentacyjną. Ta część domu była jeszcze przedzielona przez długość na dwie części taką prowizoryczną ścianką z desek albo po prostu szafami do odzieży. Po zachodniej części domu za przepierzeniem mieściły się sypialnie, natomiast od strony południowej przy ściance działowej były ustawione szafy do rzeczy osobistych. W tej części domu stał stół z krzesłami do przyjmowania gości, i zawsze jeszcze w tej części było jedno łóżko, też dla ewentualnych gości . Tak mniej więcej w skrócie wyglądał dom Kłaczkiewicza od środka. Po zewnętrznej, w szczycie domu od północnej strony był nieduży sad drzew owocowych, składający się z około dziesięciu drzewek .W sadzie tym mieściła się nieduża pasieka pszczół, było chyba siedem albo osiem uli.
19
Po wyjściu z domu w lewą stronę, obok sadu i pasieki prowadziła ścieżka do kładki na rzece Duplance. Ta ścieżka czy może dróżka dla pieszych prowadziła przez kładkę i dalej przez las do Półdoroża i Koźlik, jak i do innych chutorów wśród puszczańskich lasów, oraz do siedliska naszego Józefa Kłaczkiewicza. Pozostałe zabudowania już wcześniej opisywałem, każde z tych zabudowań spełniało swoje przeznaczenie. Życie w uroczysku Sietryszcze w czasie pokoju toczyło się swoim wolnym rytmem, zaczynało się wczesnym rankiem skoro świt Jako pierwsze rano miały pobudkę kobiety czyli gospodynie, a z nimi wstawał ten kto pasał krowy czyli pastuch. Ranna praca kobiet zaczynała się dojeniem rannym krów i potem uporządkowaniem mleka udojonego. Po wydojeniu należało mleko przecedzić przez bardzo gęste sitko do odpowiedniego naczynia- blaszanki, w której było ono potem schłodzone w studni, żeby oddzielić śmietanę. Teraz krowami zajmował się pastuch, wypędzał całość rogacizny na pastwisko gdzieś w granicach swojej posiadłości, a czasami i dalej. Mężczyźni zazwyczaj wstawali jako drudzy do roboty, mieli już zawsze na stole przygotowane śniadanie przez gospodynie. Przed śniadaniem, zawsze każdy gospodarz pierw odpasał swoje konie, żeby były gotowe do prac gospodarskich. Można by to śmiało powiedzieć, że taki był rytuał, że nikt nigdy ani gospodarz ani koń przed jedzeniem pracy nie podejmował. Po śniadaniu wszyscy domownicy udawali się do swoich zajęć, każdy miał wyznaczone dla siebie zadanie na ten dzień, co musi wykonać. Mężczyźni przeważnie byli zajęci pracami polowymi w czasie upraw pola wiosennego. Podczas zbiórki, czyli żniw, to kobiety pracowały na polu może więcej nawet od mężczyzn. Kobiety w gospodarstwie miały zawsze dużo pracy, na ich utrzymaniu był cały dom pod względem czystości, pranie, gotowanie. Musiały też dopilnować trzody, drobiu przydomowego, zawsze trzymali stadko kur, kaczki oraz gęsi. Trzeba było chronić ten drób przed leśną zwierzyną czyli lisami, które bardzo często kradli domowy drób. Następnymi złodziejaszkami drobiu domowego byli leśne drapieżne ptaki: jak sokoły czy jastrzębie, a nawet sroki czy wrony. To wszystko mniej więcej działo się w porze letniej, chociaż muszę dodać, że podczas sianokosów to było jeszcze dużo więcej pracy dla wszystkich. Zarówno mężczyźni jak i kobiety podczas suszenia siana byli zatrudnieni, a nawet dzieci pomagały w miarę swoich sił. Dopiero na jesieni po wybierkach ziemiopłodów, prace polowe kończyły się. Zboża z pól były zebrane i zwiezione do stodoły, siano też częściowo złożone w stodole. Druga część złożona w stogach na podmokłych łąkach, gdzie w lecie nie można koniem z wozem wjechać. Siano z łąk podmokłych będzie zwiezione po zamarznięciu błota w zimie, kiedy błota będą skute lodem. Inne płody rolne, takie jak ziemniaki czy buraki, po zbiorze były częściowo magazynowane w warzywni i część w takich ziemiankach czy kopcach. Zima w Puszczy Nalibockiej zaczynała się już w miesiącu październiku, na początku przymrozki potem coraz mocniejsze mrozy skuwały ziemię, około połowy października spadał śnieg i leżał aż do marca. W uroczysku Sietryszcze zima była spokojna, wśród lasów śnieg zawsze padał równiutko, nigdy nie było zamieci ani zawieji. Kiedy poza puszczą na polnych terenach bezleśnych otwartych hulał wiatr i tworzyły się zawieje i zamiecie śnieżne, to wśród puszczy tylko lasy szumiały spokojnie. W gospodarstwie teraz zaczynały się omłoty zbóż, bo w lecie tylko zbierali zboża z pól i zwozili do stodoły, aby zboże dobrze wyschło i dosezonowało się, czy odparowało. Przed odleżeniem w stodole dobry gospodarz nie młócił zboża na chleb, było takie przekonanie albo raczej zwyczaj, że z mąki nieodleżałego zboża będzie niedobry chleb. Takie zboże prosto ze żniw młócili na chleb tylko ci, którym brakło starego zboża do przednówka. Robili to ludzie z musu przed głodem, takich biednych małorolnych sąsiadów było trochę w okolicy, przychodzili czasami pożyczać mąki na chleb przed żniwami. W naszej rodzinie Jana Kłaczkiewicza zawsze jakoś wystarczało chleba, do nowego jeszcze nieraz poratowali sąsiada. Młócenie zboża odbywało się przeważnie ręcznymi cepami, mało było takich maszyn do omłotu zbóż napędzanych kieratem konnym. Mówiono, że młócąc ręcznie jest tak podobno ekonomiczniej, mniejsze były straty ziarna, gdyż ziemi uprawnej pod zasiewy zboża były nieduże, więc trzeba było gospodarzyć ekonomicznie. Po takim ręcznym wymłóceniu uzyskiwało się dodatkowo prostą słomę. Dwóch mężczyzn z cepami ręcznymi przez jakiś czas dokonywało omłotu zboża. Wymłócone ziarno odczyszczali od plew ręczną wialnią i składowali w spichrzu, potem potrzebną ilość zawozili do młyna na przerób na mąkę lub kaszę. Słoma po takich omłotach ręcznych była równiutka, wiązali ją w duże snopy nazywane „kule”.
20
Słoma taka potem była używana do krycia dachów na budynkach gospodarskich – tak zwana strzecha, oraz można było taką sprzedać. Na jesieni dla kobiet zaczynała się praca przy obróbce lnu. Ze słomy lnianej należało oddzielić włókno od słomy, przy tej pracy też uczestniczyli mężczyźni. Podczas takiego procesu można by go nazwać termicznym, to znaczy odpowiedniego namaczania i potem wysuszania. Za pomocą prymitywnych narzędzi do obróbki słomy lnu nazywanych „mialica”, można by nazwać kruszarką, którą wykruszało się z włókna słomę. Później przy pomocy różnych odpowiednich drewnianych i stalowych szczotek oczyszczało się włókno lniane. Z tego włókna lnianego kobiety na kołowrotkach w długie zimowe wieczory przędły z włókna nicie na przędzę. Po ukończeniu ciężkiej pracy przy kołowrotkach, z tej przędzy teraz na domowej roboty warsztatach tkackich wykonywały osnowę i tkały lniane płótno na potrzeby gospodarskie. Płótno z tej przędzy wychodziło w dwóch a może trzech gatunkach. Jako pierwszy i najlepszy gatunek płótna był używany na bieliznę osobistą dla domowników, tak samo były tkane lniane obrusy i ręczniki. Druga część płótna z gorszego gatunkowo włókna lnianego zużywali na wierzchnią odzież roboczą, szyli tak zwane szaraczki. Pozostała część płótna z włókna najgorszego gatunkowo była używana na różne potrzeby w gospodarstwie, na worki oraz inne potrzebne tkaniny. Tkane były płachty w gospodarstwie, podczas tkania takich płacht przeplatali dodatkowo paskami starej odzieży ciętymi na pasemka. Tak samo a może równolegle z obróbką lnu kobiety jeszcze musiały w okresie zimowym przetworzyć wełnę owczą. Najpierw na tych samych kołowrotkach musiały wyrobić z wełny nicie wełniane w podobny sposób, aby uzyskać przędzę wełnianą. Z przędzy wełnianej na tym samym warsztacie tkackim utkać płótno sukienne. Takie płótno potem było jeszcze obrobione termicznie w tak zwanym „waluszu”. Procesu obróbki w „waluszu „ dokładnie nie znam, nigdy w takim zakładzie nie byłem. Wiem z opowiadania, że tam pod dosyć wysoką temperaturą płótno jest wygniatane i odpowiednio naciągane i prostowane. Sukno po takiej odróbce robi się dosyć miękkie, z tego sukna były szyte ubrania dla mężczyzn jak i dla kobiet, szczególnie ubrania ciepłe zimowe. Praca kobiet przy obróbce jak lnu, tak i sukna była bardzo mozolna, ciężka ale nikt nie narzekał to trzeba było dla własnych potrzeb wykonać. Takie umiejętności obróbki przez kobiety jak i obowiązki przechodziły z pokolenia na pokolenie przekazywane z matki na córkę. Oczywiście od zarania kobiety ubierały się w samodziały tylko do roboty, przy gospodarstwie, poza tym zawsze interesowały się czymś ładniejszym. Kobiety, jak i zawsze starały się w miarę swoich zasobów finansowych być ładnie ubrane. Aby kupić coś ładniejszego z rzeczy trzeba było pojechać do miasta do sklepu. W mieście, w kramie jakiegoś sprzedawcy można było zaopatrzyć się w tańsze i droższe materiały, zgodnie ze swoją kieszenią. Sprzedawca zawsze miał różne towary i potrafił obsłużyć, a czasami i wmówić wiejskiej kobiecie, skasować drożej za gorszy towar. Czasami też niektórzy sprzedawcy trudnili się handlem obwoźnym, przyjeżdżali swoim konikiem do najdalszych zakątków Puszczy Nalibockiej. Handlujący na miejscu, najczęściej sprawę załatwiał na zasadach handlu wymiennego. Dawał towar za drób, masło, jaja, grzyby suszone, jagody czy czasami za siano lub owies dla konia. Z zasady zawsze narzekał jaki on jest stratny, ale zawsze najlepiej na handlu wychodził. Taki handlujący obwoźnie pojawiał się regularnie, co kilka tygodni, przy poszczególnym domu z krzykiem i hałasem, najczęściej dzwoniąc garnkami i zaopatrywał ludność puszczańską we wszystko, nie tylko w ubiory. Miał na swoim wozie można powiedzieć wszystko, garnki różnego rodzaju, naczynia kuchenne, miski, szklanki, talerze, mydło, perfumy dla młodych dziewcząt oraz naftę do lamp naftowych. Zdarzały się wypadki, że obrabowali go jacyś niedobrzy ludzie, jacyś bandyci, ale nigdy nie było takiego zdarzenia, żeby go zamordowali. Po napadzie narobił lamentu, krzyku, biadolił jaka to stała się jemu krzywda, ale znowu przyjeżdżał handlować. Prawdę powiedziawszy to też była biedota zajmująca się drobnym handlem. Była też bogata elita handlarzy, która trzymała większy kapitał i handel na dużo większą skalę. Handlowali drewnem z lasu, czy również wyrobami metalowymi, mieszkali po miastach czy większych wioskach z uczciwością bywało u nich różnie. Mieli swoje domy, prowadzili handel w swoich sklepach o różnym profilu towarów spożywczych i tak samo przemysłowych, od mydła po powidła. Kramiki o specyficznym wyglądzie, a nawet zapachu śledzi i oliwy, tylko takie mieli.
21
Jeżeli taki kramik jeszcze gdzieś zachował się do dziś, to bardzo łatwo taki budynek zidentyfikować po samych drzwiach wejściowych i sposobie ich zamknięcia, można rozpoznać, że to była własność handlarza. Tak przynajmniej wyglądały dawniej sklepy i kramiki po wioskach i miasteczkach na Kresach Wschodnich w całej okolicy Puszczy Nalibockiej.
Mieszkańcy Sietryszcza, tak jak i inni ludzie z chutorów rozrzuconych po puszczy korzystali z handlu uprawianego przez handlarzy w miarę swoich potrzeb, i starali się nie dać oszukać. Teraz muszę powrócić do biegu zdarzeń związanych z rodziną Kłaczkiewiczów, a o samej puszczy postaram się napisać jeszcze w dalszym opisie. Po śmierci Ludwika seniora należało wykonać wcześniejsze rodzinne uzgodnienia, aby stało się zadość należało dopełnić warunków umowy wcześniej ustalonej. W tej sprawie dnia dziewiętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego pierwszego roku (1931 r.), Maria Filipowicz, córka Ludwika z domu Kłaczkiewicz i Julia B., córka Ludwika Kłaczkiewicz, w biurze notarialnym w miasteczku Iwieniec zrzekają się spadku po swoim zmarłym ojcu Ludwiku Kłaczkiewiczu, na rzecz Jana i Antoniego Kłaczkiewiczów. Taka była ostatnia wola Ludwika, tak było postanowiono za jego życia, chociaż jak wiemy nie wszystko z jego życzeń zostało dotrzymane. Ale przechodząc nad zatargiem Jana z matką Elżbietą w sprawie domu, zdawało by się, że po śmierci ojca dom wybudowany, rodzina podzielona, powinien w końcu zagościć spokój . W starym domu mieszka matka Ełżbieta z córką Józefą i synem Antonim. W nowym Jan Kłaczkiewicz ze swoją rodzinką, mogłoby tak pozostać, ale los jednak chciał inaczej, musiał zostać zakłócony spokój. Nikt nawet nie przypuszczał, że coś takiego może się zdarzyć, że Józefa Kłaczkiewicz – stara panna wyjdzie za mąż. Nikt nawet nie przypuszczał, że brzydką starą pannę ktoś jeszcze będzie chciał brać za żonę. Bez jakichkolwiek wcześniejszych zapowiedzi w roku 1932 do Józefy Kłaczkiewiczowej w swaty przyjeżdża owdowiały starszy pan, niejaki B. Antoni z Nalibok, jest bardzo możliwie, że znał Józefę wcześniej albo przeprowadził wywiad środowiskowy. Na propozycję Antoniego B., i zapytanie czy zgadza się na zamążpójście, Józefa skwapliwie zgadza się od razu, nie wiadomo co ją kierowało, ale na pewno nie miłość – może myślała, że jeszcze na starość ułoży swoje życie. B., jak to później okazało się, to był taki stary kombinator, handlarz i wiecznie skarżący się o coś po sądach, najbardziej do niego pasowało by przezwisko pieniacz. Chyba przypuszczał, że w ten sposób zagarnie dla siebie majątek Józefy Kłaczkiewiczowej. Te przypuszczenia się potwierdziły, jak się później okazało to jemu wcale nie chodziło o starą pannę, a tylko wyłącznie o jej majątek. Trochę tu się przeliczył, bo myślał, że obłowi się złotem ale Józefa złota nie miała ani też jej matka. Matka Elżbieta jeżeli nawet miała, to wcale nie miła zamiaru dawać córce w posagu. Z poprzedniego małżeństwa Antoni B., miał córkę, która nota bene wbrew wszystkiemu z czasem polubiła swoją macochę i nawzajem, gdyż później się okazało, że swoich dzieci Józefa mieć nie może. Jednak dla całej rodziny zaczęły się bardzo burzliwe czasy. Józefa B., razem ze swoim mężem zaczęła domagać się posagu w postaci części posiadłości, która prowizorycznie była podzielona, a przed śmiercią ojciec jej obiecał. Ponieważ podział ziemi prawnie nie był jeszcze zalegalizowany, po kilkuletnich rozprawach sądowych uzgodnili następny podział. Działki Jana i Józefa zostaną umniejszone, z tego powstanie czwarta działka – 24 hektary dla Józefy B., na tym spory się zakończyły. Działka, czy może część posiadłości, którą otrzymała na własność Józefa B., zajmuje całą wschodnią stronę, i z tego tytułu od wschodu graniczy z posiadłościami Doszczeczków, a od zachodu z Janem i Józefem Kłaczkiewiczami. Dnia 21 Listopada 1933 roku Sąd Grodzki w Iwieńcu pozwala na rozparcelowanie posiadłości Sietryszcze. Dnia 23 czerwca 1934 roku Sąd zatwierdza fakt podziału na cztery części: dla Jana, Józefa, Antoniego i Józefy B. Zakończył się teraz kłopot z podziałem, zaczął się następny kłopot polegający na oskarżaniu swoich braci Kłaczkiewiczów przez rodzinę B., że wycinają i sprzedają drzewa z lasu należącego do B. Oskarżenia całkiem bez udowodnienia, nikt nigdy nie przyłapał na gorącym uczynku, bo takiego nigdy nie było. Winnych nie można poszukać, nie idzie upilnować lasu z odległości piętnastu kilometrów, to znaczy z Nalibok, bo tam B., mieszkają. Największym złodziejem i zarazem donosicielem B., był Kazimierz D., zwany „Kazuł”on pod nieobecność B., wycinał i sprzedawał drewno z lasu B.
22
On też B., donosił, że niby Kłaczkiewicze kradną drewno z lasu, to była taka kanalia mieszkająca po sąsiedzku . D., zaoferował B., że on będzie pilnował tego lasu przed kradzieżą, było to tak jakby lis pilnował kurnika. Po trzech latach utarczek w sądach i nie tylko, w kwietniu 1937 roku decydują się B., i sprzedają swoją ziemie wraz z lasem w dwóch nierównych częściach. Janowi Kłaczkiewiczowi 18 hektary i 6 hektarów pozostałe Józefowi Kłaczkiewicz. Te działki ziemi, które były poprzednio oddzielone dla zaspokojenia żądań ze strony B., tyle że za pieniądze wracają do pierwotnych właścicieli. Wreszcie skończyły się kłopoty, zapanował jako taki spokój ziemia powróciła z powrotem właścicielom poprzednim. Teraz jako takie zabezpieczenia na wszelki wypadek sformułowano umowę kupna – sprzedaży w taki oto sposób. Jeżeli odwrotnie B., kiedykolwiek będą chcieli odkupić tę ziemie, to będą musieli za nią zapłacić podwójną cenę, w stosunku do tej którą teraz otrzymali. Uspokoiło to tylko na jakiś czas, potem znowu zaczęły się spory, że ta umowa została sporządzona nieprawidłowo, że zostali oszukani i tak dalej. Sprawy sądowe ciągnęły się w nieskończoność, i tak doszło aż do wojny w 1939 roku. Właściwie wojna zakończyła te wszystkie sądy, co się stało z B., opiszę później. Utarczki z B., swoją drogą a życie swoją.
Wiosną 1935 roku Antoni Kłaczkiewicz żeni się z panną dużo starszą od siebie, oczywiście wybranką Elżbiety czyli matki. Panna nazywa się L. Malwina, znana jest w całej rodzinie dobrze, mieszkanka niedalekiej osady Półdoroże. Kłaczkiewicz Jan kolegował się z braćmi Malwiny, to jest Edmundem, Piotrem i Zenonem. Przed poślubieniem Stanisławy Miron matka naciskała, żeby Malwinę poślubił Jan. Ale Jan po raz drugi nie dał się przekonać naciskom matki i zrobił po swojemu bo Malwinę znał bardzo dobrze. W sąsiedztwie Malwina L., była dobrze znana ze swego charakteru choleryczki, histeryczki no i też była dużo starsza od Antoniego. To wszystko z punktu widzenia matki nie stanowiło przeszkody, chociaż Antoni nie chciał ją poślubić. Elżbieta jako matka stwierdziła, że to jest bardzo dobra gospodyni. Dla Antoniego, lubiącego wesoły tryb życia będzie dobrze Malwina pilnować i Antoniego i gospodarki, ale w tych rachunkach Elżbieta się pomyliła. Stała się rzecz odwrotna od zamierzonej. Antoniego tym bardziej nie można było utrzymać w ryzach, bo on tej żony po prostu nie lubił, natomiast lubił zabawy i hulanki. Na dodatek ona była brzydkiej urody i niesamowicie zgryźliwa, a nawet wdawała się w bójkę z mężem, z jakich powodów tego nie wiem, przypuszczam, że powody do bijatyki dawał często sam Antoni. W ferworze, przy okazji dostawało się i teściowej, gdyż tam mieszkała i za to, że ich sobie wyswatała i zawsze broniła synalka. Po roku pożycia małżeńskiego, matka Antoniego czyli teściowa, była nieraz wytargana za włosy po podłodze. Były takie zdarzenia kiedy Elżbieta z płaczem przychodziła do syna Jana, że Malwina ją pobiła. Takie rzeczy w tamtych okolicach często zdarzały się, że synowa pobiła teściową lub odwrotnie, takie były realia życiowe. Kiedy próbował pogodzić, w zapale złości rzuciła się na niego, czyli szwagra, ale tu jej nie poszło lekko bo od szwagra odebrała porządnego łupnia. A nawet kiedyś wszczęła na polu przy żniwach bójkę ze swoim szwagrem Janem Kłaczkiewiczem, aż sierpy latały w powietrzu, ale nikt nie został skaleczony. Tu drugi raz odebrała baty, jej to nie przeszkadzało i nie odstraszało, swary były na porządku dziennym, ponieważ mieszkali w pobliżu. Należy przyznać, że swoje gospodarstwo Malwina prowadziła wzorowo, hodowlę bydła i owiec oraz trzody chlewnej było dużo i była zadbana. Mieli też dużą pasiekę pszczół, chyba około trzydziestu uli, tym wszystkim przeważnie zajmowała się Malwina. Antoni był przeważnie w rozjazdach, załatwiał różne sprawy poza domem, i często wracał do domu późną nocą, nierzadko pod wpływem alkoholu. Było takie zdarzenie, kiedy Antoniego przywiózł jego koń pod dom, a on nie poznał gdzie się znajduje, więc zapukał do okna i spytał się jak dojechać do Sietryszcza. Malwina wybiegła z domu i Antoniego zrugała w te słowa „Ancik ty pijaku ty już własnego domu nie poznajesz”. Jak te i podobne incydenty kończyły się to ja nie mam pojęcia. Antoni z Malwiną po ślubie dłuższy czas nie mieli dzieci. Chyba z tego powodu, że współżycie małżeńskie też nie układało się, a po drugie ona była już starszą kobietą, Miała już ponad 50 lat i wtedy dopiero w czerwcu1939 roku urodził się im syn, na imię dali mu Bogusław. Po przyjściu na świat syna, trochę zrobiło się w rodzinie spokojniej, więcej zgody albo uspokoiły się może hormony, trudno mnie sprecyzować jaki był powód.
23
Chyba więcej skupili się na miłości do syna a mniej na wzajemnych utarczkach i bójkach a zbliżająca się wojna może trochę mocniej wpływała na stabilność rodzinną. Zdarzały się nadal może mniej liczne awantury domowe, kiedy rozzłoszczony Antoni jakimś kijem albo siekierą tłukł w domu po kolei co podeszło, naczynia kuchenne czy dzbany z mlekiem. W takim przypadku Malwina co sił biegła z lamentem do Jana, aby on interweniował i uspokajał brata, co z kolei Jan niechętnie mieszał się w ich sprawy. W takich przypadkach bardzo częstym negocjatorem bywał młody Jan, szedł uspokajać swojego wuja Antoniego. Mówili sobie po imieniu, więc kiedy Antoni podczas awantury pobił już wszystko, i doszedł do pieca ,zaczął siekierą uderzać w piec, to Jan doradzał: – „Antek bij od narożnika, tam jest najsłabiej, zaraz rozleci się”. Antoni rzucał siekierę i zaczynał płakać mówiąc, że to ona do tego doprowadziła. Malwina na tyle była niedobra, że nawet dzieciom Jana żałowała owoców ze swego sadu. Jeżeli przyłapała kogoś w sadzie, to był albo nabity, albo pokrzywą natłukła po gołych i nogach, co strasznie piekło i swędziało. Przed drugą wojną światową lasy puszczańskie były obfite w zwierzynę leśną, więc ludzie zamieszkujące puszczę w myślistwie upatrywali dodatkowego źródła dla utrzymania rodziny.
Jest prawdą, że myślistwo w puszczy było ograniczone w zasadzie do własnych posiadłości, a w pewnych okresach za II RP była zakazana całkowicie. Te zakazy wymogli na ówczesnym rządzie bardzo bogaci posiadacze ziemscy. Do takich należeli wielcy państwo: Tyszkiewicze, Zglinickie, Radziwiłłowie, Niezabitowscy i inni, do których własności należały wielkie obszary leśne Nalibockiej Puszczy. Mimo tych zakazów, i pilnowania przez usłużnych leśników, ludzie z puszczy po kryjomu coś dla siebie upolowali do zjedzenia, jakąś zwierzynę. Poza leśnikami, tak samo policja nachodziła domy i robiła rewizję w celu poszukiwania broni myśliwskiej, czy chociażby amunicji lub prochu czy spłonek do robienia amunicji. Zdarzało się, że zaglądali do domowej spiżarni w poszukiwaniu mięsa z dziczyzny. Za czasów kiedy Polska była pod zaborem cara ruskiego, za jego panowania było wolno polować tylko w obrębie swojej posiadłości. Były przypadki kiedy myśliwy ustrzelił zwierzynę na pograniczu lub kilka metry za granicą swojej posiadłości, trzeba było szybko przeciągnąć na swoją stronę i zatrzeć ślady aby uniknąć kary. Pod zaborem ruskim urzędnicy carscy mieli inne prawo, na osobistą prośbę mieszkańców puszczy, czasami wydawali specjalne pozwolenia na prawo do posiadania broni myśliwskiej i polowania. Natomiast po odzyskaniu przez Polskę niepodległości został wprowadzony urzędowy zakaz posiadania broni myśliwskiej i polowania jednocześnie, jednak nikt z mieszkańców puszczy tego zakazu nie respektował, broń teraz była ukryta. Każdy miał jakąś swoją skrytkę, gdzie sam przechowywał dla swoich potrzeb, tylko teraz już nie nazywali się myśliwi lecz kłusownicy, jak zwał tak zwał, a jeść zawsze trzeba. Na przykładzie mojego ojca broń zawsze była przechowywana gdzieś w lesie, w pobliżu domostwa na jakimś drzewie czy w dziupli. Broń mój ojciec posiadał zawsze, nawet jeszcze podczas II wojny światowej była ukryta zawsze poza domem, jeżeli by nawet ją znaleźli, to mógł wyprzeć się, że to nie jest jego a kogoś obcego. Dnia 1 września 1939 roku zaczęła się wojna, Niemcy zaatakowały Polskę na zachodzie. Tam na Kresach ludzie jeszcze wojny bezpośrednio nie odczuwali, i może nawet myśleli, że wojna do Kresów nie dojdzie. Jeżeli ktoś tak liczył, to się przeliczył, bo już niedługo, ponieważ 17 września 1939 roku ruskie wojska przekroczyły granice i najechali Polskę od wschodu. Teraz także wszyscy mieszkańcy Kresów odczuli sami bezpośrednio skutki tej wojny. Najeźdźca był okrutny i bezwzględny, od razu zaczął wprowadzać swoje prawa wobec ludności cywilnej na okupowanych terenach polskich, zaczęto wprowadzać nowe porządki. Jeszcze tej jesieni 1939 roku wszyscy ludzie poczuli, co to jest władza radziecka, jakie rygory zostały wprowadzone. Zaczęły się wywózki na Sybir całych rodzin w której ktoś był na jakimś stanowisku. Za nieprzyjaciół władzy radzieckiej liczyli się sołtysi, leśnicze, gajowi, policjanci, nauczyciele, jednym słowem wszyscy, którzy zajmowali jakieś posady czy urzędy i mieli chociażby podstawowe wykształcenie. Wszyscy byli nazywani wrogami władzy radzieckiej, jeszcze jako tako byli traktowani niepiśmienni, bo ich mogli napuszczać na tych bogatszych. Szczególnie tacy posiadacze ziemscy, tak zwani kułacy, wszyscy którzy mieli jakiś większy majątek zaczęli być prześladowani i wywożeni na Sybir. W pierwszej kolejności odszukani zostali byli wojskowi osadnicy, którzy brali udział w odparciu najazdu Związku Radzieckiego na Polskę w 1920 roku
24
Szczególnie ci, którzy brali czynny udział w pogromie, rozbiciu wojsk sowieckich pod Warszawą. Żołnierze, a szczególnie oficerowie byli zaliczani za najbardziej wrogich dla Rosji. Oni pierwsi wywiezieni byli na Sybir z całymi rodzinami. W naszej okolicy jako pierwszych wywieźli na Sybir rodzinę Lipnickich ze wsi Półdoroże. W tej rodzinie jeden syn najstarszy Edmund był leśniczym, to był brat Malwiny, mojej cioci, a żony Antoniego Kłaczkiewicza. Całej rodziny nie udało się wywieźć, bo dwóch braci Edmunda – Zenon i Piotr jakoś niepostrzeżenie w ciemnościach uciekli do lasu. Pozostawili tylko matkę – seniorkę w wieku 89 lat i wnuka Bogusia, syna Antoniego i Malwiny akurat tam przebywał u swojej babci.
Wywieźli tylko Edmunda i dwie siostry Annę i Emilję oraz część drugiej rodziny też Lipnickich. Do transportu do stacji w Stołpcach był zatrudniony mój najstarszy przyrodni brat Janek, on między innymi kochał się w którejś pannie Lipnickiej, ale nie wiem dokładnie w której. Niektórzy leśnicy i gajowi wyczuwając jaki los ich czeka poopuszczali swoje domy i poukrywali się w puszczy. Do takich należy zaliczyć Tomasza Farbotkę, Pawła i Antoniego Woropajów, Serża i Pawła Haworko – oni pierwsi zaczęli tworzyć w jakimś stopniu konspirację polską. Do nich też należeli Robert Farbotka. Jego młodszy brat Czesław i siostra Weronika, którzy później zginęli z rąk ruskich bandytów jako należący do AK Polskiej. Mój brat najstarszy będąc gajowym też współpracował z tą grupą opornych władzy ruskiej, ale o tym opiszę w dalszym moim opowiadaniu i o tym jak to się potoczy. Życie jednak musiało toczyć się swoimi torami, ludzie przystosowywali się do istniejących okoliczności – wszyscy mieszkańcy których nie czepiali się, oczekiwali co czas przyniesie. W tym trudnym czasie 30 grudnia 1939 roku urodziłem się ja, czyli Zenon Kłaczkiewicz, nie wiedząc co mnie w życiu czekało. Czekało dużo i złego i dobrego i może mniej dobrego, ale też nie do mnie należał wybór losu mojego. Miejscowa ludność z rezerwą odnosiła się do najeźdźcy, nie stawiali jakiegoś oporu, liczyli że to tylko czasowe nieszczęście, że to się niebawem zmieni. Ponieważ tereny te były w niedalekiej odległości od granicy polsko- rosyjskiej. Trochę wiedzieli jakie porządki były po drugiej stronie granicy, ludzie stykali się z Ruskimi, granica aż taka szczelna nie była. Nie wszyscy jednak ulegli propagandzie komunistycznej ,chociaż i takich nie brakowało. Dobrze myślący nie wyjawiał swoich uczuć, zwykły człowiek musi przyjąć sytuację taką jaka jest. Byli też tacy ludzie, którzy nasłuchali się propagandy radzieckiej przez radio albo od krążących agentów, teraz okazywali nowej władzy swoją przychylność, a nawet zachwycali się nią. Taki właśnie okazał się nasz Józef Kłaczkiewicz, jest on przychylny władzy radzieckiej od pierwszych dni, na razie nie wie do czego to doprowadzi. Zaczyna prześladować, a może tylko pomagać w ich prześladowaniu stawiających opór władzy sowietów, oraz rozbitków żołnierzy jednostek Wojska Polskiego. Tak samo jak przeciwnicy, tak i rozbitkowie wojskowi, którzy w owym czasie ukrywali się po lasach Puszczy Nalibockiej. Było takie zdarzenie, w miejscowości Połdoroże był nieduży sklepik wiejski. Do tego sklepiku weszło trzech mężczyzn ukrywających się, był w tej trójce Tomasz Farbotka, Paweł Woropaj i Paweł Haworko, nie byli uzbrojeni, okolicznym ludziom byli znani. To było kiedy jeszcze nie było tak naprawdę jako takiej zorganizowanej partyzantki. Były to na razie luźne grupy, ludzie ukrywające się po lasach na pewno mieli broń, bo wtedy było łatwo ją zdobyć, ale tu jej nie mieli. Józef Kłaczkiewicz akurat tam przebywał, widząc ich zaczął nawoływać tam ludzi obecnych, że trzeba ich zatrzymać, to są buntownicy, trzeba ich oddać w ręce władz. Oczywiście nikt poza nim do tego się nie przyczynił, a ci panowie odeszli nie zatrzymani i nie zwracając niby uwagi na zajście, jednak dobrze zapamiętali to zdarzenie. Na tym się sprawa nie kończy, epilog tej sprawy jest bardzo tragiczny w skutkach. Minął jakiś czas, wydawało by się, że te zajście poszło w zapomnienie. Aż tu jednej nocy letniej, kiedy wszyscy domownicy spokojnie spali w domu Józefa Kłaczkiewicza, grupa teraz uzbrojonych tych samych ludzi, na pewno był w tym Tomasz Farbotka i Paweł Woropaj – pozostałych nazwisk nie wiem, otoczyli dom Kłaczkiewicza Józefa. Ze stodoły jego własnej nanosili słomy, obłożyli nią dom i podpalili. W tym czasie domownicy w najlepsze spali, gdy się obudzili dom był w płomieniach, nie było wiadomo co się dzieje – popłoch. Może nie przeczuwając niczego najgorszego zaczęli wyskakiwać z płonącego domu na podwórze. Pierwsza wybiegła na podwórze matka, czyli żona Józefa – Adelfina. Uzbrojeni bandyci, bo tak ich tylko można nazwać, na inne miano nie zasługują, jako pierwszą mordują na podwórzu.
25
Następny wybiegł na podwórze najstarszy syn Józef, temu jeden z nich, osobiście bagnetem rozcina brzuch. Kiedy młody chłopiec błaga żeby nie zabijał jego, odpowiada: – „giń gnida, bo jak dorośniesz to będziesz takim zdrajcą jak twój ojciec !” Tak zostawiają tego chłopca w męczarniach, on ich jeszcze prosi o pomoc, albo żeby go dobili, tłumaczy, że on im nic nie zawinił. Odpowiadają, że z niego wyrośnie taka sama gadzina jak jego ojciec. Oni polują na ojca, ale jemu jakoś udaje się uciec nie zauważonemu, chociaż był dosyć mocno poparzony. Drugi syn Wacław widząc co dzieje się na podwórzu dobrze ocenił sytuację, i uratował trzy siostry i najmłodszego brata wyrzucając je na tyły domu. Przez ciemne okno, które wychodziło wprost do rzeczułki biegnącej wzdłuż domu, tam nikt tej strony nie pilnował. Za rzeczką były zarośla a dalej las, tam się ukryli do czasu przyjścia jakiejś pomocy. Łunę pożaru zauważyli sąsiedzi, zaczęli zlatywać się na pomoc gasić pożar. Najbliższy sąsiad był oddalony o kilometr, a może nawet trochę mniej. Tym najbliższym był właśnie Kazimierz D., więc jego rodzina dotarła jako pierwsza. Inni sąsiedzi też biegli na pomoc, na razie nie wiedząc z jakiej przyczyny pożar powstał. Ktoś zawiadomił o pożarze domostwa Józefa, jego braci Jana i Antoniego Kłaczkiewiczów, oni też pospieszyli z pomocą. Widząc zbiegających się ludzi napastnicy się wycofali, i może dlatego pozostałe dzieci przeżyli tę napaść. Kiedy przybiegli do pożaru Kłaczkiewicze Jan i Antoni, oraz reszta domowników, to zastali jeszcze rannego Józefa przy życiu. Właśnie był jeszcze przytomny i prosił żeby albo mu pomóc, albo dobić bo straszne cierpi boleści. Pomóc nie można było z powodu urazu jakiego doznał, a o dobiciu nie było mowy – do rana skonał. Sam Józef Kłaczkiewicz pojawił się na pogorzelisku dopiero za dnia, gdy zrobiło się całkiem widno. Upewniwszy się, że napastnicy odeszli i pojawili się przedstawiciele NKWD. Zaczęły się przesłuchania, dopytywania, czy kto co widział, ale naocznych świadków nie było. Gdy przybiegli sąsiedzi, to napastnicy już się wycofali, dopalało się pogorzelisko. Spłonął nie tylko dom ale i całe gospodarstwo, jak to drewniana zabudowa, jedno zajmowało się od drugiego. Zanim doszło do gaszenia, to już nie było co gasić – drewniane budynki spłonęły momentalnie. Dużo później okazało się, że to było nieudolne wykonanie wyroku przez podziemie polskiej, jeszcze wtedy słabo zorganizowanej partyzantki. Muszę teraz trochę cofnąć się w czasie moich zapisek, dotyczy to czasu kupowanej ziemi jeszcze przez Ludwika Kłaczkiewica. Podczas sprzedaży posiadłości Sietryszcze przez carskiego oficera, jak nam teraz wiadomo, Ludwik kupił część tej ziemi. Drugą część tej posiadłości kupił pan o nazwisku D., Sylwester. Tylko teraz nie wiadomo czy to był tylko przypadek, czy może wcześniej było uzgodnione. Takie wątpliwości nasuwa fakt, że Elżbieta Kłaczkiewicz i żona D., były rodzonymi siostrami z domu Cz. Jednak chociaż mieszkały obecnie po sąsiedzku, między nimi nie było nigdy zażyłości, nie zachowywały się jak siostry. Raczej zawsze rywalizowały ze sobą, wrogości otwartej jako takiej też nie było, chociaż D., mieli jakieś swoje pretensje i działali z ukrycia. Sylwester D., miał trzech synów i jedną córkę, na całej długości granicy z posiadłością Kłaczkiewicza mieli podzielone swoją posiadłość na działki. Od północy na południe pierwszy mieszkał Kazimierz zwany „Kazuł” bardzo podły człowiek, potem Antoni zwany „Anteczek,” następnie ich siostra Jadwinia z mężem Szurko Piotr, i ostatni najstarszy na imię Sylwester – ten miał przezwisko „Wielki „ Ze względu na to, że domy Józefa Kłaczkiewicza i D. Kazimierza były najbliżej, to do pożaru pierwsi dobiegli Kazimierz D., i jego żona. Przypuszczam, że też nie wiedział z jakiego tytułu powstał pożar, chociaż plotki chodziły, że D., wiedział co ma się stać tej nocy, ponieważ na niego też był wydany wyrok, ale nie jest to potwierdzone. Jednak znając dobrze Kazimierza D., jest możliwe, że był może trochę świadomy, że ma nastąpić tego dnia ten niechlubny czyn. Widząc zbiegających się sąsiadów, oprawcy musieli opuścić posiadłość Józefa Kłaczkiewicza. To byli na tym naszym terenie pierwsze cywilne ofiary wojny. Raczej może porachunków na tym terenie, w tej wojnie sprzyjania okupantowi. Józef Kłaczkiewicz po pożarze przeprowadził się tymczasowo do rodziny nieżyjącej żony do wsi Ciesnowa. W niedługim czasie dostał posiadłość po wywiezionym na Sybir osadniku Lipnickim, we wsi Dalidowicze. Nie wiem czy posiadłość musiał kupić od władz, czy dostał za darmo, ponieważ był przyjazny i wierny dla tej władzy – po wojnie zostanie „Predsiedacieliem Siel – Sowietu”.
26
Prowadzącym dochodzenie NKWD- dzistom w sprawie spalenia jego gospodarstwa i zamordowania dwóch osób z jego rodziny, Józef jako pierwszych podejrzanych o współudział w tym zamachu na jego rodzinę posądził swoich braci, Jana i Antoniego oraz bratanka syna Jana – juniora. Posądzenie wywodziło się chyba z tego, że obaj bracia nie zgadzali się z nim i osobiście jego ostrzegali przed skutkami przychylności jego do ruskich władz. Na dodatek Józef wiedział dobrze, że młody Jan Kłaczkiewicz junior, jako leśnik miał już styczność z przeciwnikami tej okupacyj rosyjskiej. Z partyzantami polskiego podziemia, czyli ruchem oporu, bo osobiście kolegował się z Tomaszem Farbotką i braćmi Woropaj. Wuj Józef Kłaczkiewicz zameldował, a raczej powiedział gdy się spotkał z NKWD, które prowadzili dochodzenie, że podejrzewa swojego brata Jana i Antoniego oraz bratanka o to, że oni wiedzieli o planowanym zamachu na jego rodzinę i jego nie uprzedzili. Całe to podejrzenie było nieprawdą, bo nigdy nie było w rodzinie takiej zawziętości, żeby bracia mogli organizować jakiś haniebny czy nawet morderczy czyn w stosunku do rodziny swojego brata. Oczywiście cała trójka została zaraz NKWD aresztowana, jako podejrzani, przesiedzieli w więzieniu w Lidzie po trzy miesiące. Kiedy Tomasz Farbotka i Paweł Woropaj zostali złapani i przyznali się do podpalenia i potwierdzili niewinność Kłaczkiewiczów Jana i Antoniego oraz syna też Jana, wszyscy zostali zwolnieni. Tylko pozostał żal z tytułu nie słusznych podejrzeń o tak straszną zbrodnię, ze strony rodzonego brata, ojciec do śmierci nie wybaczył bratu Józefowi takiego posądzenia. Po zajęciu przez ruskie wojska Kresów Wschodnich, nowe władze mianowały też nowych sołtysów wiejskich. Sołtysem w Połdorożu zostaje całkowicie nie umiejący pisać i czytać nie kto inny tylko Kazimierz D. Tylko taka kanalia, która przy każdej nowej władzy zawsze jest pierwsza do objęcia stanowiska, mgła zostać sołtysem. W Połdorożu teraz czasowo stacjonowała nieduża jednostka ruskich wojsk. Dla potrzeb tej jednostki były potrzebne furaże dla koni w postaci siana, czy koniczyny. Ponieważ D., zawsze mścił się na naszej rodzinie, więc i teraz miał okazję to robić. Teraz podczas nieobecności ojca Jana Kłaczkiewicza czasowo aresztowanego, zaczął osobiście przyjeżdżać i wywozić siano i koniczynę z naszej stodoły dla potrzeb tego wojska jako obowiązkową dostawę. Tłumaczył, że naczelnik ruski tak nakazał a on musi wykonywać jego polecenia. Tak trwało aż do czasu kiedy matka Stanisława powiedziała, że powiezie sama siano i dowie się dlaczego tylko ona ma dostarczać furaż dla koni wojskowych. Naładowała koniczyny na wóz i zawiozła do Połdoroża. Tam poszła do jakiegoś naczelnika, który tam dowodził, ze skargą dlaczego na nią teraz samotną tak nalatują i zabierają nie bacząc, że nie będzie miała dla swojego bydła. Okazało się, że ten dowódca był pewien, że matka dobrowolnie te koniczynę oddaje dla potrzeb wojska. Zawołał D., zrugał go i zabronił jemu nachodzić od dziś dom Jana Kłaczkiewicza w imieniu władz ruskich. Aż do powrotu Jana do domu matka miała czasowy spokój od prześladowcy, chociaż on potrafił w inny sposób dokuczać. D., trochę obawiał się dowódcy wojsk ruskich, on był podły ale zawsze otwarcie bał się mocniejszego. To był rok 1940 w tamtych okolicach, jako że to były tereny puszczy Nalibockiej ukrywało się dużo różnych wojskowych oraz ze służb cywilnych przed czujnymi służbami NKWD. Zachodzili do domostw aby się zatrudnić za utrzymanie, albo poprosić o jedzenie, każdy chciał jakoś przeżyć. Pewnego razu, było to pod koniec zimy 1941 roku,do domu Jana Kłaczkiewicza przyszła młoda kobieta w wieku około 30 lat, i poprosiła o jedzenie. Została nakarmiona jak każdy, kto prosił o jedzenie, a szczególnie kobieta. Dalej poprosiła o nocleg też, takich ludzi nikt z domu nie wyrzucał . Została na noclegu, powiedziała, że nazywa się Podbereska Halina, nikt jej o dokumenty nie pytał i nawet nie wiadomo było czy jakieś ma. Nie opowiadając czym ona się zajmowała, tyle że zna się trochę na medycynie, podobno miała pracować przy lekarzu czy w jakimś szpitalu. Ponieważ to było pod koniec zimy, któreś z dzieci, może to byłem ja najmłodszy, było chore, pozwolili jej na pozostanie w swoim domu i zająć się chorym. Była pomocna dla domu jak również pomagała okolicznym sąsiadom właśnie doradzając przy chorych dzieciach. Była kilka miesięcy, mieszkała i nigdzie jej nie było spieszno. W tym czasie nowe władze rosyjskie ogłaszają zarządzenie w sprawie meldunkowej. Wszyscy mieszkańcy byłych ziem polskich są zobowiązani żeby zgłaszać do miejscowych organów władz wszystkich czasowo przebywających w ich domach osób, celem zameldowania o pobycie. Wojennych uciekinierów oraz rozbitków wojskowych, celem każdego zameldowania o pobycie, natomiast ci mieszkańcy którzy nie podporządkują się komunikatowi będą surowo ukarani.
27
Jan Kłaczkiewicz będąc dobrej myśli, oraz w obawie przed represjami jakie ze strony władz mogą nastąpić, przy okazji jadąc do miasteczka Iwieniec, powiedział do owej pani Haliny – „Jadę do Iwieńca i przy tej okazji muszę panią zameldować o pobycie w moim domu”, i tak zrobił. Pani Halina nic nie odpowiedziała, nie poinformowała Jana, że ona nie może być nigdzie zameldowana, że to jest dla niej niebezpieczne, że ona jest poszukiwana przez NKWD. Pojechał i zgłosił, że niejaka Halina Podberska przebywa od jakiegoś czasu w jego domu nie wiedząc, że owa pani jest właśnie poszukiwana przez NKWD. Zanim powrócił do domu, NKWD już tam było, niestety Haliny nie zastali w domu, ona dowiedziawszy się o próbie zameldowana zabrała swoje rzeczy jakie miała i poszła w świat. Obecnie ja przeglądając internet natrafiłem na krótki życiorys oraz dalsze dzieje Haliny Podbereska. Mianowicie owa Halina Podbereska pod pseudonimem „Księżniczka” należała do polskiej grupy konspiracyjnej w miasteczku Lida. Organizacja ta była pod dowództwem Kleofasa Piaseckiego pod pseudonimem „Lolek.” Po wykryciu przez NKWD tej organizacji, członkowie rozpraszają się, każdy w swoją stronę i wtedy Halina zjawia się w domu Kłaczkiewiczów. Dowiedziawszy się od Jana, że ma być zameldowana, wie dobrze co ją czeka ze strony NKWD. Skoro tylko Jan wyjechał z domu, ona spokojnie opuszcza dom Kłaczkiewicza i nadal ukrywa się gdzieś, czy u kogoś w Puszczy Nalibockiej, tego nie wiem.Ostatecznie podczas niemieckiej operacji „ Hermann”w sierpniu 1943 roku zostaje ujęta przez Niemców gdzieś koło Rudni Nalibockiej razem z grupą partyzantów. W miejscowości Terebejno została jako kobieta i cywilna partyzantka powieszona przez Niemców, a partyzanie – mężczyźni zostali rozstrzelani. Natomiast po próbie nieudanego zameldowania Haliny Podbereska, na drugi dzień NKWD aresztuje Jana Kłaczkiewicza pod za rzutem celowego ukrywania szpiega w swoim domu. Nie wiem dlaczego, ale Halina była poszukiwana tak samo przez ruskich jak i Niemców. Dzieje się to w marcu 1941 roku, nie było dochodzenia, nie ma sądu, po prostu wywożą do więzienia do Brześcia nad Bugiem. O tym gdzie jest, nikt nie wie ,gdzie się znajduje u władz nie można się dowiedzieć. Takich informacji nie udzielają nikomu, tak było u Ruskich, i tak jest do dnia dzisiejszego. Teraz częściowo powrócę do Jana juniora i jego dziejów jako dorosłego. Jeszcze przed wojną junior Jan Kłaczkiewicz zostaje gajowym – siedziba leśniczówki znajduje się w głuszy puszczy nad rzeką Wołka. To są lasy tak zwane Pierszajskie, tak je nazywali, nie wiem dlaczego, siedziba tej leśniczówki tak samo jak rzeczka nazywa się Wołka. Ojciec był bardzo przeciwny tej posadzie, miał przeczucie, że to zajęcie nie jest dobre, ale syn był już dorosły i nie posłuchał rad ojca, przyjął posadę. Tak naprawdę to ostatnie czasy ojciec i syn nie bardzo się zgadzali, częste były między nimi sprzeczki. Młody Jan miał jakieś pretensje do ojca, opowiadali, że to coś było na tle jego zmarłej matki, to są tylko nie potwierdzone pogłoski. Ponieważ babcia Elżbieta bardzo często doznawała upokorzeń od swojej synowej Malwiny, chociaż w większości czasu tam przebywała. Tylko przy większych zatargach, a zdarzały się one dosyć często, wtedy babcia Elżbieta z musu wyprowadzała się do syna Jana. Przeważnie wtedy kiedy w gospodarstwie nie było żadnych większych prac, na przykład polowych. Wtedy babcia była niepotrzebna, żeby jej pozbyć się, zaczynały się kłótnie o byle drobiazg. Czasami dochodziło nawet do bójki, a najlepiej żeby babcia na czas bezrobocia poszła mieszkać i żywić się gdzie indziej do starszego syna Jana, taka była podła i wyrachowana. Takie rzeczy dotyczyły także najmowanych do pasienia krów pastuchów, umowa była taka, że pastuch od wiosny do jesieni był najęty i na koniec była ustalona zapłata. Jeżeli ten pastuch nie dobył do końca, porzucił pracę to zapłaty nie było. Więc pani Malwina na wiosnę przy najmowaniu pastucha obiecała dobrą zapłatę i wyżywienie i spanie oraz opierunek. To było wiosną, a w miarę upływu czasu i zbliżania się jesieni pastuch nie dostawał jedzenia, spanie miał w chlewie razem z bydłem. Celowo był doprowadzany do tego, że porzucał pracę i w ten sposób rozstawała się nie płacąc. Jest to autentyczna prawda, gdyż opowiadał o tym mój kuzyn Michał B., który przez jeden sezon pracował u swojej ciotki jako pastuch wynajęty. Na wiosnę na początku sezonu była taka miła, że nawet dostawał drugie śniadanie, a pod koniec lata musiał obywać się głodem, nie zważała nawet na to, że był to syn męża siostry. Nieładnie jest pisać brzydko o osobie nieżyjącej, ale piszę o tym bo taka była prawda ,niech jej będzie ziemia lekka, i niech jej Pan Bóg odpuści grzechy. Z kolei, kiedy znowu rozpoczynały się prace polowe lub okres sianokosów, wtedy Malwina nadskakiwała teściowej byle ją zwabić do siebie, do pracy.
28
Wtedy zaraz stawała się mamuśką, a nie jak przedtem ty stara wiedźma. Była tak słodka, że teściowa znowu wszystko jej wybaczała i oczywiście powracała do domu Antoniego, bo to był jej najmłodszy syn, za którego by oddała duszę. Aż do następnej kłótni albo do ukończenia jakichś prac polowych, na przykład latem w żniwa, czy jesienią przy wybierkach płodów rolnych, na przykład ziemniaków. Teraz właśnie też było po wielkiej kłótni, a może nawet i bijatyce, bo i takie się zdarzały, teściowa wtedy z żalem przeprowadzała się do starszego syna Jana. Teraz była możność wyprowadzić się trochę dalej do wnuka, którego jako półsierota bardzo kochała a on też szanował swoją babcię. Drugi powód to był taki, że w tamtej okolicy, w tych lasach było bardzo dużo jagód i grzybów. Babcia Elżbieta była specjalistką od zbierania, lubiła zbierać jagody, grzyby i w odpowiedni sposób te runo leśne przechowywać. Miała zawsze nasuszone mnóstwo jagód i grzybów i również w postaci konfitur, które nie były słodzone. To była babci tajemnica, dlaczego dobrze przechowywały się nawet w otwartej beczce. Prawda, że były kwaśne, przysłowiowo się mówiło, aż za uszami piszczą od kwaśności ale nigdy się nie popsuły. Babcia Elżbieta z Jankiem Kłaczkiewiczem tam właśnie we dwoje mieszkali razem w leśniczówce. Tę budowlę, ja jako mały dzieciak przypominam, nie wiem w jakich okolicznościach, ale na pewno tam byłem. Pamiętam, że wchodziło się do tego domku po takich mocnych drewnianych schodach, można by nazwać to taką masywną drabiną z takich półwałków grubych, było może pięć albo sześć stopni. Leśniczówka stanowiła jedno dosyć duże pomieszczenie z piecem w rogu. Podłoga też była z półwałków, między tymi półwałkami były szpary przez które do tego pomieszczenia właziły węże. Po wkroczeniu ruskich wojsk na tereny polskie 17 września 1939 roku i zagarnięciu ziem polskich wschodnich nie wypowiadając wojny, tam w głuszy puszczy jeszcze początkowo było spokojnie. W tej to leśniczówce gdzie władza radziecka tak od razu nie dotarła, zaczynała się działalność konspiracyjna do której wstępuje młody Jan, mimo stanowczej dezaprobaty ojca. Nasila się prześladowanie ludności cywilnej przez Ruskich teraz coraz częściej, docierają zwiadowcy ruskie po cywilnemu. Niby nie mają na razie bardzo sprecyzowanego celu, ale wytrwały obserwator widzi jaki jest cel tych odwiedzin, niby bez pretensji tylko wypytują. Po dwóch latach w 1940 roku Jan likwiduje swoją leśnika działalność, i z całym swoim dobytkiem wyprowadza się do domu rodzinnego, w gajówce robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Tam, gdyby został, to jemu jako że był gajowym groziłaby wywózka na Sybir. Po powrocie do domu trafia do więzienia posądzony o udział napaści na Józefa Kłaczkiewicza. Przed Bożym Narodzeniem 1940 roku wracają do domu oboje – ojciec i syn, a po Nowym Roku w marcu znowu zostaje aresztowany Ojciec za Halinę Podbereską. Syn Jan po powrocie z więzienia przenosi się do miasteczka Iwieniec, i zaczyna działać w Policji granatowej ( białoruskiej) jako przykrywka dla działalności w Armji Krajowej. W czerwcu 1941 roku kiedy Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji i teraz wojska niemieckie zaatakowały ZSRR, zdezorganizowane rozbitki ruskiej armii wałęsają się po lasach głodne, pozostawione samym sobie. W okolicy zaczynają się grabieże i rozboje i kradzieże przez te wojskowe niedobitki czasami uzbrojone. Jest coraz niebezpieczniej dla mieszkańców, życie ludzkie zaczyna być nic niewarte, za kromkę chleba można zabić. Wojna przynosi też niektóre zdarzenia pozytywne, przynajmniej dla naszej rodziny. Mianowicie wojska niemieckie przekraczają granicę, zajmują jako pierwsze miasto Brześć nad Bugiem. W Brześciu znajduje się więzienie, a w nim nasz ojciec Jan Kłaczkiewicz oskarżony i jak to później się okaże osądzony, ale o tym napiszę później. Wojska niemieckie wkroczyły do Brześcia raniutko przed świtem ,więźniowie nic nie wiedzą co się dzieje. Przez okienka dostrzegają, że na placu przed więzieniem, więźniowie widząc przez okna, że strażnicy leżą rozstrzelani, widzą niemieckich żołnierzy na placu. Podjęli próbę wyzwolić się sami, rozwalają więzienne drzwi do cel z trudnościami, ale wychodzą na wolność pomagając jedni drugim. Tylko teraz trafiają zaraz prosto w ręce okupanta niemieckich żołdaków, gdzie nie wiedzą jak potoczą się dalsze ich losy, tu grozi nie mniejsze niebezpieczeństwo. Są podejrzani, że byli ruskimi żołnierzami i tylko teraz poprzebierani, żeby nie dostać się do niewoli. Niemcy uważają ich za ruskich dezerterów, teraz zostali zapędzeni na jeden plac i niemieckie żołnierze z bronią ich pilnują. Na szczęście, i może nie szczęście co do niektórych, jeden z byłych więźniów zna trochę język niemiecki – jest teraz tłumaczem ale nie wszystkich więźniów jednak zna.
29
W obawie także o swoje życie, tłumacz sam nie wszystkim może pomóc, nie zna wszystkich jako ruskich więźniów. Niemcy jednak część młodszych więźniów dalej uważają jako dezerterów ruskich – przebranych tych biedaków na miejscu rozstrzeliwują na oczach przerażonych wszystkich pozostałych. Kłaczkiewicz Jan jest już w starszym wieku a na dodatek przez cały czas pobytu w więzieniu nie golił się. Teraz ma dużą brodę, co ułatwia tłumaczowi zaświadczyć, że to jest rzeczywiście więzień, więc wychodzi wolno. Obiera kurs na północ i maszeruje w kierunku swojego domu – po dziesięciu dniach pokonuje ponad trzysta kilometrów przeważnie bocznymi dróżkami .Na te dziesięć dni marszu miał ze sobą do żywienia tylko kromkę czerstwego chleba więziennego, po drodze nikogo nie prosił o żywność, starał się unikać spotkania z ludźmi po drodze. Dociera do domu, nikt oczywiście jego w domu powrotu nie spodziewał się, nie było też wiadomo gdzie przebywał. Zastaje swoją żonę, a moją matkę przy obsypywaniu studni, a ja z moim kuzynem Bogusiem, obok bawiliśmy się przy niej w piasku. Nagle ktoś z tyłu za nami znajomy głos woła Zenek syneczku , to był głos ojca, tego zdarzenia nigdy nie zapomnę, chociaż miałem wtedy nie pełne trzy lata .Kuzyn Boguś zobaczywszy Jana z krzykiem poleciał do swojej matki wołając, że Stryjek wrócił do domu ,była to wielka radość w domu. Ojciec powrócił do domu, teraz zaczęła się z kolei okupacja niemiecka , wojna dalej Kresów nie opuściła, przyszedł chyba najgorszy okres. Teraz z pozostałości rozbitków ruskiego wojska, które pozostało na tyłach wroga, zaczęła tworzyć się partyzantka, a przynajmniej bandy rabusiów. Początkowo z pozostałych rozbitków rosyjskich wojsk tworzyły się jako niezorganizowane bandy, które napadają nocami domostwa okolicznych mieszkańców i na całe wioski, grabią żywność i odzież. Pojedyncze domy takie jak nasz ratują się w ten sposób, że chowają dobytek poza domem. Taki jak ubrania, jedzenie oraz wszystko co mogą zabrać jest pochowane gdzieś na zewnątrz w lesie. Pokopane ziemianki, skrytki w tym celu, i tam chowali swoje dobro. Żeby nie być maltretowanymi przez bandytów w porze nocnej przez to, że nie mają co zabrać, na noc zostawiali dom otwarty . Z racji tego, że okupacja niemiecka zaczęła się w lecie, sami szczególnie właśnie latem nocowali gdzie się dało, nawet pod krzakami w lesie lub w kopkach siana na łące. W większych wioskach mieszkańcy bronili swojego dobytku w różny sposób nawet zbrojnie, gdyż broń w tym czasie było łatwo zdobyć. W ochronie polskiej ludności i jednocześnie walki z Niemcami potworzyły się nieduże oddziały polskie na początku liczące po kilkanaście i po kilkadziesiąt osób. Byli uzbrojeni w karabiny, nosili polskie mundury wojskowe, byli to młodzi ludzie, niektórzy przed wojną byli żołnierzami Wojska Polskiego. Tych co ja jeszcze osobiście pamiętam chociażby ze spotkania przy kościele w Kamieniu, kiedy służyli do mszy, to byli kawalerzyści – nazywali się Legionami Polski.
Początkowo stacjonowały przeważnie tak jak ja pamiętam w miejscowości Kamień czy Starzynki czy też w miejscowości Kul. Przy kościele w Kamieniu z muru okalającego kościół utworzyli umocnienie obronne, takie bunkry po narożnikach. Te umocnienia były przeciw partyzantce ruskiej, która za wszelką cenę i na rozkaz z Moskwy miała zlikwidować polskie oddziały. Liczebność tego oddziału była niewielka i mimo tych umocnień jednej nocy ruska partyzantka zaatakowała Kamień i rozbiła ten oddział. Zdradziecką pomoc w tym napadzie okazał mieszkaniec Kamienia o nazwisku S., nie pamiętam imienia. Podczas tego ataku zostało spalone połowa tej wsi i bardzo ładny zabytkowy drewniany kościół. W takiej dużej miejscowości jak Naliboki, przed wojną ta miejscowość była na prawach miasteczka, z inicjatywy ludności, jak i przyzwolenia niemieckiej administracji utworzyła się taka organizacja obronna pod nazwą ,,Samochowa”. Codziennie kilku mężczyzn trzymało straż, byli uzbrojeni i kilka razy przegonili owych grabieżców sowieckich, czy może to byli żydowskie rabusie, nie pozwolili miasteczko ograbić. Podnosili alarm, zbiegali się mężczyźni oczywiście uzbrojeni i udaremniali napady do jakiegoś czasu . Stopniowo też tworzone były w tym czasie oddziały tak zwane ,,Legiony Polskie „ na razie nieduże z tendencją wzrostową, które liczyły po kilkanaście osób w Puszczy Nalibockiej. Działali przeważnie w pobliżu wiosek i bronili przed ruskimi jak również przed bandami, które przed Niemcami ukrywały się w lasach Puszczy Nalibockiej. W miarę swoich możliwości i sił nieraz obroniły jakąś wieś od rabusiów ,to były pierwsze początki tworzącej się Armii Krajowej. Jednak bandy umacniały swą liczebność, były zdarzenia, że pod przymusem wcielały mieszkańców wiosek do swoich oddziałów.
30
Byłem osobiście świadkiem jak ze wsi Dalidowicze, zabierali siłą młodego chłopca nazywał się Roman Witold. Dobrowolnie nie chciał iść, to za to zbili wyciorami od karabinów po plecach i po szyi. Jak koszulę zdjął to na plecach miał same pręgi od wyciora. Rozrastały się i musieli mieć zaopatrzenie w żywność dla swoich ludzi, więc ograbiali ludność polską. Zaopatrzenie dla swoich oddziałów robili przeważnie po wioskach w obrębie Puszczy Nalibockiej chociaż mieli też zaopatrzenie ze zrzutów lotniczych. W takiej miejscowości jak Naliboki dostali kilka razy zbrojny odpór i to im nie podobało się, że Polacy bronią się zbrojnie. Ugrupowanie partyzantki rosyjskiej podjęło postanowienie, że należy „Samochowę”, we wsi Naliboki zlikwidować. Zbierają oddział liczący kilkaset uzbrojonych ludzi własnych, oraz zasilają się oddziałami Żydów, i jak zwykle nocą nacierają z kilku stron naraz na miasteczko Naliboki. Dla pozoru większego efektu i wywołania paniki i popłochu wśród ludności, równocześnie w kilku miejscach na obrzeżach miasteczka podpalają kilka zabudowań i potem bronią maszynową pacyfikują to miasteczko. Niemieckiej administracji ani żadnego garnizonu wojskowego tutaj nie było. Niemcy wiedzieli o istnieniu tej ,,Samochowy,, prawdopodobnie za zgodą niemiecką ona powstała. Tak czy inaczej, byli zadowoleni z takiego układu więc teraz nikt z zewnątrz przyjść nie mógł z pomocą, Ruskie rozprawiali się jak chcieli. Sama strzelanina trwała krótko, siła ruskiego oddziału była przeważająca i bezwzględna. Wzięli sto mężczyzn jako zakładników, za to, że bronili się zbrojnie dowódca oddziału rozkazał wszystkich rozstrzelać w obecności mieszkańców. Zgoniwszy siłą prawie całą ludność miasteczka pokazowo na środku przy kościele rozstrzelali tych stu mieszkańców Nalibok. Kroniki podają, że w ten dzień zostało zabitych 126 osób. Po rozstrzelaniu cała ta wataha partyzancka splądrowała miasteczko jeszcze nie spalonych domów i zabrali wszystko co im się tylko spodobało. Pozostałym przy życiu zagrozili, że jeżeli dalej będą zbrojnie występować przeciw oddziałom ruskich partyzantów, to powrócą i wybiją wszystkich. W tych stu dwudziestu mężczyznach znalazł się nasz B., Antoni i tam właśnie zginął. Józefa B., zostaje wdową z córką męża, ponieważ jest z braćmi skłócona więc nawet nie daje znać o tym tragicznym fakcie. Ruskie wiedząc, że Niemcy w tych okolicach nie mają większych jednostek wojskowych śmiało sobie tutaj teraz panoszą się. Przeszkadzają im na tych terenach oddziały Armii Krajowej bo też bazują na tych terenach Puszczy Nalibockiej. Byli to pseudo- partyzanci, oni grabili wszystko, nawet ubranka dziecięce, ponieważ w ich oddziałach były całe rodziny żydowskie. Nie walczyli z Niemcami tak jak teraz im dorabia się waleczność. Oddziały, to były normalne bandy rabusiów, a ponieważ byli uzbrojeni, to pod pozorem bycia partyzantami ruskimi nękali i grabili ludność polską. Jednej takiej niedzieli kiedy ludzie w Nalibokach wychodzili z kościoła, takie właśnie pseudo- partyzanci na koniach wjechali do miasteczka i zaczęli obdzierać wychodzących ludzi z ubrań. Józefa B., z innymi wychodziła z kościoła, miała na sobie ładnie wyszywany kożuszek który spodobał się jednemu z tych rabusiów, kazał go zdjąć i mu go oddać. Józefa się sprzeciwiła, więc ją zaatakował konno- stratował koniem, a gdy już leżała bez ruchu jeszcze strzelił z pistoletu aby dobić. Teraz kożuszek był już do niczego- wykulany w błocie i krwi. Taka była wartość człowieka w tym wojennym czasie, tak Józefa B., zakończyła swój niezbyt udany żywot. Rodzina została powiadomiona, trzeba było pochować nieboszczkę, tego obowiązku nikt nie unika,pojechali, pogrzebali siostrę na cmentarzu w Nalibokach, jaka by nie była, ale zawsze siostra. Na tym właściwie zakończyły się spory o majątek z B., właściwie tylko zakończyła to wojna. Jak już wcześniej pisałem młody Jan Kłaczkiewicz po zlikwidowaniu gajówki i powrocie z więzienia przenosi się do miasteczka Iwieniec, tam go skierowali koledzy z konspiracji. Żeby wiedzieć jakie ma zamiary okupant niemiecki, wstępuje do granatowej policji (białoruskiej), jest to potrzebne dla AK jako kamuflaż. Pod przykrywką policji dalej działa w AK, informuje o wszystkich zauważonych poczynaniach niemieckich- również w miarę swoich możliwości ratuje kilku Polaków z rąk oprawców gestapowskich. Z tej jego działalności nie jest zadowolony ojciec Jan, cały czas twierdzi że niepotrzebnie pakuje się w kłopoty i że źle na tym wyjdzie. Tymczasem Niemcy widząc, że ruska partyzantka za mocno się rozpanoszyła próbują z nią walczyć. Dla tego aby pozbawić partyzantów zaopatrzenia zaczynają likwidować osiedla w puszczy Nalibockiej oraz jej pobliżu.
31
Jednego ranka sierpniowego 1942 roku o świcie Niemcy z miejscowym sołtysem zajeżdżają do każdego domostwa i zarządzają. Mianowicie wszystkie mieszkańcy Sietryszcza to znaczy Kłaczkiewicze, Suchty, Bartoszewicze, Mirony, Filipowicze, Szurko oraz część Doszczeczków. Tak samo mieszkańcy uroczyska Koźliki – Farbotki, Giwojna różnych innych chutorów zameldowali się na posiadłości pana Wancowicza.
Po spędzeniu okazało się, że Niemcy chcą na wszystkich wykonać egzekucję. Wszystkich obecnych, zamknąć w stodole i potem spalić za rzekome pomaganie partyzantom „bandytom„ ruskim. Na interwencję ojca Jana Kłaczkiewicza, że jego syn pracuje w Iwieńcu w policji, dla Niemców egzekucję czasowo wstrzymano. Przez radio Niemcy sprawdzili prawdziwość tej wiadomości, upewniwszy się, że to jest prawda zmienili zarządzenie. Teraz kazali rozejść się do domów swoich i w przeciągu godziny spakować się i wyjechać poza tereny zalesione. Kto nie wyjedzie będzie na miejscu rozstrzelany, bo budynki i tak będą spalone. Dalszej dyskusji nie było, stawką było życie lub śmierć, teraz wszyscy w pośpiechu zaprzęgnięto konia do woza, spakowano w pośpiechu co się dało i jazda w drogę. Część rzeczy z domu, które nie mieściły się na wóz wynieśli na pobliskie ściernisko. Jeszcze dobrze nie ruszyli odjeżdżać, to Niemcy już podpalili dom i resztę zabudowań. Mienie co powynosili, a nie zdążyli albo nie zmieścili na wóz to szwaby z powrotem wrzucali do ognia. Był to 1942 rok miałem jeszcze niecałe trzy latka i trochę pamiętam jak opodal od płonącego domu na ściernisku stałem sam i patrzyłem jak pali się nasz dom. Nie wszystkim mieszkańcom puszczy takie szczęście sprzyjało żeby mogli ujść z życiem. Zdarzyło się to w miejscowości Półdoroże, było tam około dziesięć gospodarstw, owego feralnego dnia Niemcy spędzili mieszkańców tej mieściny i jeszcze niektórych z niedalekiej okolicy. Najpierw wypytywali o partyzantów a nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi, takiej jaka by ich możliwie satysfakcjonowała, zapędzili cały ten naród do wiejskiej bani (łaźnia) i potem podpalili. Ludzie próbowali uciekać podkopując się pod fundamentem, uciekinierów rozstrzeliwano. Udało się uciec tylko dwóm mężczyznom, przy tej ucieczce byli mocno poparzeni. Z tej bani uciekł jako jeden z dwóch, którym się udało, był to Kazimierz D. , aż dziwne że takiemu podłemu człowiekowi udaje się ujść a porządni ludzie tam zginęli w ogniu żywcem. Obecnie jest postawiony pomnik ku pamięci siedemdziesięciu dwóm osobom, które tam żywcem zostali spaleni w wiejskiej łaźni. Tragicznie zginęli z rąk niemieckich okupantów, nie wiem jaka jest prawda, ale mówiło się, że oprawcami tam byli kolaboranci z Łotwy. Nasz ojciec Jan Kłaczkiewicz chociaż może nie zawsze rozumiejąc a może tylko chroniąc swoją rodzinę, był zawsze przeciwny temu żeby jego syn wstępował do policji. Teraz skorzystał na tym fakcie, jednak dalej mówił, że Jan młody napyta sobie biedy. Z chwilą kiedy Niemcy wydali zgodę na wyjazd, to też zezwolili zabrać nasze bydło i owce a było tego sporo. Całe to nasze stado rogacizny popędzili prawdopodobnie bracia Michał i Feliks w kierunku Ciesnowy, do mamy braci – Adasia i Bolesia Mironów. Tylko tam mogliśmy na szybko szukać schronienia jako pogorzelcy, to była nasza najbliższa rodzina, gdzie w tej trudnej sytuacji mogliśmy liczyć na pomoc. Wóz ruszył, już odjechali kawałeczek za nasz mostek na Duplance i wtedy ktoś dostrzegł mnie Zenona stojącego na polu i gapiącego się na palący się dom i inne zabudowania .W tym całym zamieszaniu i pośpiesznym ładowaniu dobytku na wóz nie zauważyli, że nie jestem na wozie. Wróciła po mnie prawdopodobnie Helena- starsza siostra, zabrała na wóz i pojechaliśmy do wsi Ciesnowa, tam czasowo zamieszkaliśmy. Dom mamy braci Mironów, gdzie mieliśmy zamieszkać czasowo, to była dosyć duża wiejska chata, składała się jakby z trzech części. Pierwsze pomieszczenie przez które wchodziło się do domu to była obszerna sień, dokładnie już nie pamiętam ale chyba była wyłożona kamieniem polnym. Z sieni wchodziło się do dużej kuchni, w kuchni był piec kuchenny taki jak we wszystkich domach na tamtym terenie. Dalej za kuchnią oddzielone ścianą były dwa pomieszczenia jako sypialnie dla wszystkich, pod ścianami stały drewniane łóżka, tam trzeba było jakoś pomieścić. Z tym, że do naszego przybycia tam już mieszkały dwie rodziny wuja Adasia z ciotką Jadwigą i pięcioro dzieci. Druga rodzina to była wuja Bolesława z ciotką Bronisławą i oni mieli dwoje dzieci. Z nimi mieszkała nasza babcia Dorota Miron jako seniorka rodu, to była bardzo kochana przez nas babcia. Mimo wielkości tego domu teraz zrobiło się ciasno, gdyż doszło nas siedem osób, a w sumie było nas dziewiętnaście osób w tym mieszkaniu . Mirony cierpieli niewygodę, musieli oni znosić trudności przez nas.
32
Jeżeli były jakieś spory lub niedomówienia to tylko ze strony ciotki Broni, żony Bolesława, ona miała porywczy charakter, niech pan Bóg ma ją w swojej opiece. Babcia Dorota łagodziła te wszystkie najmniejsze nieporozumienia w tym domu, jak na razie to jej głos był decydujący. Bardzo mile ją wspominam, i kiedy tylko jestem na cmentarzu w Kamieniu zawsze odwiedzę grób babci Doroty i zmówię paciorek za jej duszę. Jeszcze gorzej było z naszym bydłem spędzonym tutaj z puszczy . Zapędzono nasze krowy i owce do nie dokończonej budowy gospodarstwa Bolesia Mirona, zabudowania były na razie puste, to właśnie w nich teraz było czasowo trzymane nasze stado krów. Z wypasaniem naszego bydła było całkiem źle, te krowy były nauczone do pastwisk puszczańskich leśnych, miękkiej trawy oraz różnej błotnej rośliny .Tam na wiejskich polach a szczególnie teraz po żniwach na ścierniskach, nie umiały nawet skubać tej trawy jaka była na ścierniskach. Krowy ryczały, wiecznie były głodne, teraz dokarmiane były dowożonym sianem z łąk puszczańskich. Trzeba było jakoś przetrwać te ciężkie okoliczności jakie nam zgotowali obcy zachłanni przywódcy narodów sąsiadujących z naszą ojczyzną , na takich wojenkach zaborczych zawsze cierpi tylko szary, prosty a może najbardziej wiejski człowiek. Te wszystkie niedogodności musieliśmy znosić z pokorą i szukać jakiegoś rozwiązania na przyszłość . W tej trudnej sytuacji jakiś łut szczęścia nam sprzyjał, mogliśmy skorzystać na czyimś nieszczęściu, ale my temu nie zawinili.
Dalidowicze
Na jesieni 1942 roku – chyba to było we wrześniu, ojciec dowiedział się od znajomych ludzi, że w miejscowości Dalidowicze jest puste całe gospodarstwo po wywiezionym na Sybir właścicielu panu Mazolewskim. Właścicielem tego gospodarstwa był Mazolewski Antoni, za to, że jego syn był przed wojną polskim policjantem, teraz całą rodzinę Ruskie wywieźli na Sybir. Obecnie tym gospodarstwem czasowo zarządzał i nadzorował jego szwagier Pietraszkiewicz Oleś. Na prośbę ojca, Pietraszkiewicz wyraził zgodę i pozwolił naszej rodzinie jako pogorzelcom, czasowo tam zamieszkać. Teraz mieliśmy prawdziwy dom i cała nasza rodzina zamieszkała w Dalidowiczach. Gospodarstwo było całkowicie wolne, sprzętów nie było żadnych ani mebli ale dom tylko w połowie był wolny. Większą część domu zajmowała wiejska szkoła, a dla naszej rodziny pozostała tylko kuchnia i duża skrytka oraz cała piwnica pod domem. Pozostałe budynki to dwa chlewy , spichrz i stodoła były do naszej dyspozycji. Natomiast było pewne utrudnienie z domem ,ponieważ wejście było jedne do szkoły jak i dla naszej części mieszkalnej przez tą samą sień. Szkołę w Dalidowiczach prowadziła nauczycielka która nazywała się Podbielska. Stara panna niesamowicie upierdliwa, swary i kłótnie jakie ojciec z panią Podbielską prowadził były niemal na porządku dziennym, zawsze miała jakieś pretensje, czasami nawet o to, że na podwórzu stał wóz konny albo o konia lub o krowy bo ryczały. Podczas wprowadzania się do tego mieszkania w Dalidowiczach i rozpakowywania przywiezionych rzeczy przyszedł nam z pomocą sąsiad mieszkający w domu obok . Wydawało się nam, że to życzliwy sąsiad przyszedł nam pomóc rozpakowywać i układać nasze rzeczy. Zamiast pościeli i sienników, w łóżka jakie tam były układali rzeczy jakie pozostały po spaleniu. Było to trochę z premedytacją dla bezpieczeństwa, żeby ukryć przed rabusiami z partyzantki ruskiej. Układali ubrania niby jako pościel, zamiast sienników wszystkie jakie nam pozostały po spaleniu. Nasz przyszły sąsiad Klemens Z., też pomagał układać, tak że ten cały proces widział. Wnioskujemy, że oczywiście musiał w domu o tej całej naszej operacji wszystko dokładnie opowiedzieć. Nie wiemy czy to zrobił świadomie, czy po prostu nie wiedział, że jego ojciec Michał Z., był tajnym donosicielem ruskich partyzantów stacjonujących niedaleko miejscowości Uhły. W miejscowości Uhły mieszkała Z., Michała córka – Wanda L., po mężu z rodziną. Michał swoją córkę co jakiś czas odwiedzał i przy okazji donosił ruskim partyzanom gdzie jest co ukryte we wsi Dalidowicze. Następstwo tego donosu było takie, że chyba za dwa lub trzy dni ruskie grabieżcy przyjechali i od razu wiedzieli gdzie znajduje się schowana nasza odzież. Zabrali całą schowaną odzież nie bacząc na fakt, że byliśmy w tym czasie pogorzelcami poniemieckimi. Przy tej okazji zabrali nam jeszcze około dziesięciu sztuk owiec na mięso. Sąsiad po wojnie nosił nowe kożuchy chociaż nigdy nie hodował i nie miał własnych owiec.
33
Można było tylko mieć słuszne przypuszczenia czyje to były owce, ale ci wszyscy donosiciele teraz byli w łaskach nowej władzy. O tych rabunkach jeszcze będę opisywać w dalszej części moich wspomnień. Jakiś czas po pacyfikacji Sietryszcza i tych drugich osiedli o których pisałem, Niemcy już tym terenem mniej byli zainteresowani. Na naszych polach uprawnych pozostały jeszcze zboża których Niemcy nie spalili oraz nie wybrane ziemniaki. Ojciec ze starszymi braćmi moimi, tak samo siostry, sprzątali co ocalało wybierając ziemniaki, na nocleg zawsze chodzili do Rudni Nalibockiej, ponieważ Rudnia jeszcze nie była spalona przez Niemców, stało się to dopiero w lecie 1943 roku. Przez zimę jakoś przemęczyli, przetrzymali bydło po sąsiadach, a na wiosnę 1943 roku ponownie zadecydowali pędzić stado bydła na wypas z powrotem do Sietryszcza. Tak też się stało, razem z krowami do puszczy poszła nasza babcia Elzbieta i Zosia do pasienia krów. Po jakimś czasie mieli Zosię zmieniać bracia – Michał albo Feliks, ale ślepy los zarządził, stało się inaczej. Kwaterując się w Ciesnowej ojciec cały czas robił wywiady, po kryjomu jeździł do Sietryszcza, żeby niektóre rzeczy pochowane pozbierać. Tam w międzyczasie wybadał, że Niemcy paląc nasze gospodarstwo w Sietryszczu nie spalili „adryny” na naszej łące niedaleko rzeki Izledź. Nie wiedzieli o istnieniu tej budowli na naszej łące w południowej części naszej posiadłości – „adryny” i jej nie spalili. Ta łączka niewielka, była położona pośród lasów o gęstym pod sadem czyli krzakami, i nie była naniesiona w planach niemieckich. Adryna to jest budowla o trzech ścianach pokryta dachem dwuspadowym do dosuszania siana i przechowywania na zimę, teraz przydała się jako baza dla pastuchów. W tym samym czasie do Sietryszcza, czy może równocześnie, przeprowadzili się ze swoim dobytkiem, to znaczy bydłem, wuj Antoni z ciotką Malwiną. Poprzednio po spaleniu zamieszkiwali u państwa Bułakiewiczów we wsi Kozieliec. Wszyscy zagnieździli się tymczasowo w tej „adrynie” i jeszcze niedaleki sąsiad Gwint Aleksander też tam trzymał swoje bydło, gdyż też był pogorzelcem. Jego siedziba przed spaleniem była w Nowym Dworze, od Sietryszcza oddalona około czterech kilometrów. Wszyscy oni wypasali swoje bydło po lasach okolicznych, a na nocleg spędzali w pobliże tej „adryny”, tam były porobione prowizoryczne zagrody. Krowy były normalnie dojone a z mleka babcia Elżbieta z pomocą Zosi wyrabiała masło i sery. Sery były suszone i częściowo wędzone nad ogniskiem w lesie, potem przechowywane. Co jakiś czas odsyłali wyroby z mleka do spożycia dla pozostałej rodziny do Dalidowicz. Masło i sery w lesie babcia przechowywała zasolone w drewnianych naczyniach w specjalnych ziemiankach, babci nic nie popsuło się nigdy. Tymczasem Niemcy mają problem z transportem kolejowym dla wojska na wschód. Partyzanie napadają albo wysadzają pociągi na trasie Grodno- Mińsk oraz na trasie Brześć -Mińsk i dalej na wschód na front wschodni. Niemcy ściągają duże ilości wojska Wehrmachtu oraz jednostki SS w rejon Mińska,Wołożyna i Bakszt celem próby zlikwidowania partyzantki na terenie Puszczy Nalibockiej. O zamiarze takiej operacji wcześniej nikt nie wiedział , może tylko partyzantka ruska. Pospiesznie wycofała swoje większe oddziały do lasów aż za Mińsk, tylko pozostały niewielkie grupki. Nasi pastuchowie też nic o tym nie wiedzą, a tymczasem Niemcy tyralierą przeczesują puszczę poczynając od tak zwanych lasów Pierszajskich. Po drodze gdzie natrafiają na jakieś wioski lub pojedyncze domy wszystko pod rząd palą. Począwszy od wsi : Siwica ,Uhły, Dojnowa, Pieczyszcze, Rudnia, Pietryłowiczy, Rudnia Pilańska, Prudy, Kraczaty, Zieniewiczy, Jaroszewiczy, Niwno, Dzieraźno, Bielica, Naliboki, Kleciszcze, Ferma, Młynki, Zaborje, Zwierzyniec. Oraz wszystkie inne chutory leśne których nazw teraz już nie pamiętam. Wszystko idzie z dymem, a ludzie w najlepszym wypadku wygnani albo rozstrzelani, stanowiące podejrzenie że mają jakiś związek z partyzantami. Przy tej okazji dużo ludności Niemcy wywieźli do Rzeszy na przymusowe roboty, w tym czasie mieszkańcy całej Rudni Nalibockiej zostali wywiezieni do Niemiec. Jednym słowem Nalibocka Puszcza została poddana całkowitej czystce . Tyraliera złożona z niemieckich żołnierzy szła tak gęsto, że żołnierze jeden drugiego widział. Kogo natrafili poza jakimkolwiek zabudowaniem, na miejscu rozstrzeliwali bez tłumaczeń. Ukryć się było człowiekowi samemu bardzo trudno a gdzie tu jeszcze schować stado bydła stanowiące chyba około piętnaście sztuk,które mieli ze sobą, graniczyło to z cudem. Nasi opiekunowie gdy przewidzieli co się święci, musieli szukać rady żeby nie zginąć. Wycofać się poza puszczę teraz już było za późno bo nie wiadomo było z jakich stron nadchodzą Niemcy.
34
Babka Elżbieta znała tę okolicę jak własną kieszeń, przypuszczała też gdzie w miejscowych bagnach możliwe będzie się ukryć przed Niemcami, gdzie oni możliwie nie dotrą. Pomocnym w tym przedsięwzięciu był Gwint Aleksander, to był człowiek puszczański on też miał swoje sposoby poruszania się po lasach niezauważalnie i cicho. Na południowej części naszej posiadłości były nie przebyte bagna, nie wiedząc jak je przekroczyć bezpiecznie można się było tam utopić. Między tymi bagnami był taki pagórek, można by to nazwać kurhan ojciec nazywał to „hrada”. Idąc od północy, niemożliwe było do niego się dostać suchą nogą, trzeba było przeskakiwać z kępy na kępę żeby nie utopić się w bagnie. Nieznający tych terenów prędko rezygnował z dalszego marszu, tak było i z Niemcami. Bagna te dochodziły aż do rzeki Izliedź, na wysepkę tę można było najłatwiej wejść tylko od strony rzeki, jednak cały czas brodząc po bagnie. Trafić na tę „hradę” mógł tylko ten kto znał doskonale tę rzeczkę, bo ona sama w sobie też była bagnista. Ta wysepka była wielkości może około hektara, a może mniej zarośnięta gęstymi krzakami lipy i łozy. Więc kiedy jeszcze Niemcy byli stosunkowo daleko, nasi pastuchowie przeprowadzili swoje stado na wysepkę. Zaczęli Ukrywszy się, zaczęli czekać co czas przyniesie ,teraz pod strachem nasłuchiwali świszczących pocisków przelatujących ponad nimi. Niemcy przez cały czas ostrzeliwali lasy puszczańskie na oślep z drogi prowadzącej z Rudni Nalibockiej do Połdoroża w kierunku wschodnim. Te pociski dniami i nocami ze świstem przelatywały nad naszymi pastuchami, często ścinając wierzchołki drzew. Leżeli ukryci pod krzakami i tak naprawdę słuchali czy pociski nie zniżą lotu. Razem z nimi w tym lesie ukrywało się kilku ruskich partyzantów, ci byli trochę zorientowani w przebiegu tej akcji. Kiedy tyraliera zbliżyła się do miejsca gdzie byli ukryci, wszyscy leżeli pod krzakami, każdy ukryty osobno. W czasie przemarszu tyraliery wyraźnie słyszeli prawie każde słowo, jak Niemcy rozmawiają ze sobą. Podczas przejścia tyraliery kiedy była w ich pobliżu, leżeli trzy dni i noce pod krzakami bez ruchu i bez jedzenia. Tyraliera niemiecka ominęła te bagna i wcale nie przyszło im do głowy żeby szukać wejścia od strony rzeki, tylko przechodząc co jakiś czas puszczali na bagna serie z karabinów. Nasi pastuchy – opiekunowie stada, żywili się w tym czasie tylko jagodami, bo wśród jagód leżeli i popijali wodą bagienną. Bydło całe było teraz powiązane przy drzewach , dokarmiali je zrywając trawę i różne inne rośliny na bagnach .To czynili tylko nocami, gdyż w dzień przez cały czas nad lasem latały samoloty zwiadowcze i wypatrywały jakiegoś ruchu ludzi lub chociażby dymu z ogniska . Później opowiadali z podziwem, że zwierzęta w tych okolicznościach same zachowywały się bardzo spokojnie i cicho, jakby były świadome, że w pobliżu czyha nań nie bezpieczeństwo. Wniosek można wyciągnąć taki, że zwierzęta stosowały się do istniejących okoliczności, były tego świadomie. Operacja „Herman„ trwała równo cztery tygodnie, tak tę akcję czy może blokadę nazywali Niemcy. Przez cały czas trwania tej blokady babcia Elżbieta i Zosia przebywały w lasach puszczy nie mając z nikim łączności . Nie było żadnej od nich wiadomości, czy jeszcze chociaż żyją, czy zostali pomordowani. Pod koniec czwartego tygodnia ojciec nie wytrzymał nerwowo, i nie mówiąc nikomu o swojej wyprawie, poszedł szukać swoich pastuchów, a przynajmniej dowiedzieć się czy jeszcze żyją matka i jego córka. Z niemałym trudem odnalazł ich stopniowo ukrytych po jednemu wśród bagien. Też narażając siebie na śmiertelne niebezpieczeństwo, ale tylko on mógł ich odnaleźć, znając bardzo dobrze te lasy. Po odnalezieniu byli bardzo uradowani ,a najbardziej głodni , bez jedzenia przez ostatnie dni. Ojciec miał ze sobą i dla siebie w kieszeni trzy kawałki suszonego sera, tym mógł podzielić się z matą i córką swoją. Moja siostra Zosia opowiadała, że ten ser był taki smaczny, że ona do dnia dzisiejszego nie pamięta więcej takiego smacznego jedzenia . Za kilka dni tamta niemiecka operacja „Hermann”została zakończona z różnym skutkiem, ale nie takim na jaki rozliczali Niemcy. Niemcy rozbili tylko część napotkanych niedużych oddziałów partyzanckich. Reszta jak już wcześniej pisałem wycofała się w inne tereny leśne, nie był to żaden niemiecki sukces. Po zakończeniu tej akcji „Hermann” stryjek Antoni wybudował w swoich lasach ziemiankę i tam zamieszkiwał przez jakiś czas ze swoją rodziną, to znaczy z żoną i synkiem Bogusiem. Po odejściu Niemców nasi rodzice mogli teraz spokojnie dokonać wykopków ziemniaków. Zbliżała się następna zima, trzeba było sprowadzić nasze bydło z puszczy do Dalidowicz. Na zimę nie mogło zostać w lesie, gdyż nie było warunków aby tam przezimowały krowy a razem z nimi jacyś opiekunowie tego bydła. Było tego jeszcze chyba osiem sztuk dorosłych krów, w obawie żeby tych partyzanie nie zabrali do zjedzenia, porozdawali je po sąsiadach we wsi po jednej sztuce .
35
Na jesieni 1943 roku, już Z. Michała jako donosiciela partyzanckiego w Dalidowiczach nie było. Podczas akcji „Hermann” wieś Uhły została spalona, on został wywieziony do Niemiec na roboty razem ze swoją córką i jej dziećmi. W tym czasie, partyzanie na razie jeszcze ostatniej krowy nie zabierali od wieśniaków, więc tak sąsiedzi nasi ukrywali je, za to że trzymali, to mieli mleko. Pod koniec zimy 1943 roku ruskie oddziały już byli z prowiantu bardzo wyczerpani, zaopatrzenie ze zrzutów też było małe, i nie wystarczające. W tej sytuacji teraz zabierali po wsiach wszystko co nadawało się do zjedzenia, nie mieli skrupułów że wieśniacy sami nie mają nic do jedzenia. Wszystkie nasze krowy pozabierali od sąsiadów, zostało nam jeszcze dwie sztuki które były ukryte w stodole za słomą. Teraz żeby resztę uchronić przed grabieżą zaprowadzili nasze dwie krówki do miasteczka Iwieńca. Tam kwaterował się młody Jan Kłaczkiewicz będąc nadal jako kamuflaż jeszcze policjantem i równocześnie członkiem Armii Krajowej. W Iwieńcu było trochę bezpieczniej od ruskich, tam nie zapuszczali się z grabieżą. Mieli obawę tam zapuszczać się gdyż tam mieścił się garnizon wojska i żandarmeria niemiecka. Partyzanie Ruskie w tym czasie nie byli tak mocni żeby mogli grabić u Niemców pod samym nosem. Z tej przyczyny na razie partyzanie Ruskie tam na grabież nie zapuszczali się, chociaż jak mnie wiadomo to Rosjanie unikali otwartej bitwy z Niemcami. Jako takie walki – jeżeli to można nazwać walkami, to napadali na poszczególne magazyny i transport kolejowy. Otwartą walkę toczyli z oddziałami polskimi, czyli z polskim ruchem oporu, to tak w nawiasie, szerzej o tym jeszcze będę pisać. Będąc nadal policjantem Jan Kłaczkiewicz – junior prowadził podwójną działalność, był równolegle członkiem Armii Krajowej. Niemcy chyba zaczęli coś podejrzewać o jego powiązaniach a konkretnie gestapo. Nie wiadomo było czy ktoś złożył donos na niego czy jakiś inny przypadek, po prostu o tym fakcie że ma być aresztowany przez gestapo został uprzedzony. Podejrzewani byli o donos na Jana Kłaczkiewicza inni policjanci narodowości białoruskiej. Jan jednak w porę został uprzedzony, teraz musiał szybko zostawić wszystko i uciekać do oddziału do lasu.Wszystko to zbiegło się w czasie z rozbiciem żandarmerii niemieckiej oraz w ogóle garnizonu niemieckiego w Iwieńcu przez oddziały Armii Krajowej. Oddziały Armii Krajowej były zmuszone uderzyć na niemiecki garnizon żeby odbić kilku polskich jeńców aresztowanych przez gestapo, którym groziło rozstrzelanie. Niemcy w tej zbrojnej akcji przeprowadzonej przez Armię Krajową ponieśli dotkliwie duże straty. Nie udało się tylko zlikwidować znienawidzonego kata, to jest komendanta gestapo z pochodzenia Czecha, ja obecnie nie pamiętam jego nazwiska (Carl Savinola), ale to była kanalia chodząca. Ten komendant z pochodzenia Czech nie siadał do śniadania dopóki nie rozstrzelał co najmniej jednego więźnia. Właściwie nikt poza kilkoma więźniami jakimś cudem uratowani, nie wyszli żywi z rąk tego oprawcy. Podczas tej akcji ten kat został ranny, ale gdzieś ukrył się i przeżył nie wiem czy to prawda, ale podobno siedział w beczce z ciastem w piekarni, tak opowiadali ludzie. Później jeszcze bardziej mścił się na polskiej ludności cywilnej miasteczka, a wszyscy którzy w jakikolwiek sposób byli zamieszani w tej akcji musieli w pośpiechu uchodzić z miasteczka Iwieniec. Na kwaterze w Iwieńcu, po Janie teraz zostają siostry Helena i Zosia ale czasami i ja tam przebywałem, chyba do pasienia krów ale to było sporadycznie. Czas tak szybko biegnie, że nie na zdążam opisywać różne fakty, które nakładają się, i teraz muszę wrócić do naszych Dalidowicz. Mieszkamy w domu po Mazolewskim, w drugim końcu domu jest szkoła podstawowa – nauczanie w języku polskim. Nauczycielka nazywa się P., utrudnia nam życie jak tylko mogła,wieczne kłótnie z ojcem. Właściwie nie wiadomo co ona sobą przedstawiała, uczyła co prawda po polsku i mówiła też czystą ładną mową polską. Dla dzieci w szkole była, można śmiało powiedzieć wredna, karała za każde nawet małe przewinienie biciem. Mieszkała w jednym domu z Józefem Kłaczkiewiczem w Malinniku to jest chutor koło Dalidowicz. P., też utrudniała jemu życie bo zajmowała większą część domu dla jednej osoby, a on z rodziną tylko samą kuchnię. Zajeżdżali do niej niemieccy oficerowie, nawet tam nocowali – chodziły pogłoski, że była chyba ich kochanką. Jednak jednego dnia chyba to było gestapo, prosto z lekcji zabierają ją do Iwieńca na jakieś przesłuchanie. Co właściwie z nią się stało nie wiadomo, słuch po niej zaginął mówili później ludzie, że ona była czyimś szpiegiem, prawdopodobnie Niemcy ją rozstrzelali. Nie było wiadomo skąd pochodziła, nie było wiadomo żeby w okolicy miała jakichś krewnych, więc nie można było niczego się dowiedzieć i nikt tak naprawdę nią się nie interesował.
36
Szkoła jednak musiała działać, nie wiadomo z jakiego polecenia zjawiają się jako nauczyciele dwoje względnie młodych ludzi, może mieli po około dwadzieścia pięć lat. Mężczyzna nazywa się Kostek Popławski i kobieta z małym dzieckiem – ,dziewczynką imieniem Krysia, oboje prawdopodobnie przybyli do Dalidowicz z miejscowości Siwica. Przypominam sobie taki fakt, że mój starszy brat Feliks jak się pogniewał na Kostka Popławskiego, to go wyzywał od „chama z Siwicy”. Kobieta, czyli nauczycielka miała na imię Wenia, nie wiem od czego jest ten skrót, nazwisko mnie nieznane, to ona właśnie miała córeczkę . Córeczka była młodsza ode mnie, mogła mieć wtedy około dwóch lat, miała na imię Krysia. Na początku pobytu wszyscy myśmy myśleli, że to jest małżeństwo, zamieszkali razem w oddzielonym od szkoły kąciku. Razem spali i żywili się też razem, więc tak wszystko na to wskazywało ,takie odnosiło się wrażenie. Wenia była bardzo ładną kobietą, a Kostek bardzo się troszczył o nią, nadskakiwał – po prostu ją bardzo adorował. Jak to sobie teraz uświadamiam to nauczycielką była pani Wenia a Kostek Popławski tylko przy niej udawał nauczyciela. Chyba starał się przy niej jakoś tę wojnę przetrwać – przeżyć, bo po wojnie okazało się, że on był z zawodu muzykiem. Nawet był sławnym muzykiem na terenie Białorusi, był szanowanym kompozytorem. Razem uczyli wiejskie dzieci w języku polskim czytać i pisać, alfabet i rachunki, taki właściwie był program nauczania. Osobiście wiem dlatego, że mając około pięciu lat uczęszczałem do tej szkoły, nie musiałem ale lubiłem tam chodzić. Szkoła była zaraz za drzwiami naszego domu, więc ochoczo uczęszczałem na lekcję z własnej nieprzymuszonej woli. Tam w tej szkole ja teraz sobie uświadamiam, że tak naprawdę jako małe dziecko początkujące nauczyłem się polskiego alfabetu i trochę czytać i pisać po polsku, bo później już nie miałem żadnego dostępu do polskiego języka. Muszę tu zaznaczyć, że w tamtych okolicach mowa międzyludzka była mieszana, mówiło się po polsku i również po białorusku. Jednak w naszym domu rozmawiało się w języku polskim aż do zakończenia wojny. Po wojnie więcej już pisowni polskiej ani nic polskiego w żadnej szkole nie uczyli, jedynie w domu mówili po polsku. Wręcz odwrotnie, przymuszali dzieci polskie aby jak najszybciej zapomnieć wszystkiego co polskie, do tego stopnia, kiedy dziecko w szkole powiedziało zdanie po polsku to otrzymywało ocenę niedostateczną. Dzieci w tej szkole podczas wojny za niegrzeczność lub za nieodrobienie zadania domowego były karane staniem w kącie lub biciem, dostawało razy na tyłek. Do wymierzenia kary na tyłek służyła długa gruba linijka, tą linijką dostawało się na tyłek razy tyle ile nauczyciel wyznaczył .Ja jako młodszy i jeszcze nieformalny uczeń za nie grzeczność dostawałem razy poprzez portki . Starsi uczniowie dostawali razy na goliznę ,obecnie wspominam te wydarzenia z uśmiechem, i nawet nie odczuwam do nikogo żadnej urazy. Jednak ta proza życia była zakłócana tragizmem, chociaż jako małe dzieci nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale byliśmy przygotowani na każde trudności życiowe. Byliśmy nauczeni ukrywać swoje myśli jak i nigdy nie wyrażać głośno żadnego zdania o tym co się usłyszało od starszych domowników. W każdej sytuacji jako dzieci byliśmy nauczeni jak poradzić sobie, gdybym się znalazł poza domem i jak zadbać o przetrwanie w sytuacji gdybym nie miał co jeść .Ponieważ nadal była wojna, a partyzanie co jakiś czas zaglądali do naszych domów w tym samym celu rabunkowym. Tak jak i do wszystkich innych mieszkańców Dalidowicz, czy innych wiosek położonych w niedalekiej odległości od puszczy. Zawsze sprawdzając czy jeszcze nie ma czasami gospodarz czego ukrytego, z czego można by ograbić lub może akurat nieopatrznie coś wydostał ze swojej skrytki. Za drzwi szkoły nigdy nie zaglądali ,wiedzieli, że tam nie było co zabrać, tam była szkoła. Po przybyciu nowych nauczycieli zaraz wiadomość rozeszła się po okolicy o ich przybyciu. Trwało to bardzo krótko, może ze trzy może cztery miesiące. Pewnego razu jak zwykle nocą wpada grupa partyzantów, nie pytają o żywność ale od razu idą za drzwi prowadzące bezpośrednio do szkoły. Ojciec spytał się po co tam idą, tam jest szkoła ,odpowiedzieli nie twoja sprawa, my wiemy po co idziemy. Tam obudzili nauczycieli, kazali Weni ubierać się, oświadczyli, że zabierają ją do swojego „kamandzira”,w jakiej sprawie nie wiadomo. Kostek Popławski próbował bronić, protestować, a nawet chciał iść z nią razem lub w zamian za nią pójdzie on.Partyzanie kazali jemu zostać jeżeli jemu jeszcze życie miłe, jeżeli będą potrzebować jego to po niego przyjdą.
37
Przy tej okazji dowiedzieliśmy się, że to nie jest wcale małżeństwo oraz to, że Krysia nie jest córką Kostka. Wydało się zaraz, że on nawet nie umiał obchodzić się z tym małym dzieckiem kiedy został sam i musiał się nią opiekować. Zaczął tę dziewczynkę karać biciem za to, że w nocy zmoczyła się w łóżko, oczywiście w obronie stanęła moja mama i zabrała Krysię do siebie na wychowanie. Po jakimś czasie wiadomością międzysąsiedzką rozeszło się, że nasza nauczycielka Wenia jako kobieta spodobała się jednemu watażce partyzanckiemu. Prawdopodobnie ten watażka zapoznał Wenię dużo wcześniej, tam gdzie ona przebywała przedtem. Teraz więc przysłał swoich oprawców- podwładnych żeby jemu ją sprowadzili . Nie wiadomo jak to dokładnie było , ale partyzanie w późniejszym czasie mówili, że dowódca ją rozstrzelał. Nie chciała z nim współżyć prawdopodobnie nie była jemu uległa. Pozostała malutka Krysia, miała wtedy około dwóch lat, opieką teraz zajęła się cała nasza rodzina. Moja mama, siostry Hela i Zosia a nawet nasza babcia Elżbieta była przychylna temu biednemu dziecku. Jednym słowem Krysia chowała się u nas razem ze mną, bo byliśmy w podobnym wieku, ona była chyba o trzy lata młodsza ode mnie. Pierwsze początki były trudne dla niej, bardzo tęskniła za swoją mamą. Partyzanie co kilka dni penetrowali wszystkie wioski i zawsze z czegoś jeszcze kogoś ograbili znienacka, chociaż cała ludność była uczulona na leśnych rabusiów. Zawsze pod wieczór zajeżdżali furmankami uzbrojeni, i nękali ludność cywilną. Jednego wieczoru zaczynało się ściemniać, przez wieś przejechał jakiś samochód ciężarowy, nie wiedzieliśmy kto tym samochodem jechał. Może kwadrans później do naszego domu podjechali na furmankach partyzanie i zażądali konia od ojca. Ojciec spytał się po co im koń, kiedy oni mają samochód , partyzanie spłoszyli się i wybiegli na ulicę sprawdzić, tam faktycznie były świeże ślady opon samochodowych. Niemcy przejechali do końca wsi i nawrócili z powrotem spotykając oddział ruskich. W ten właśnie sposób całkiem przypadkowo w Dalidowiczach napotykają się na siebie oddział grabieżców i niemiecka ciężarówka przewożąca żołnierzy. Wywiązuje się walka tuż obok domu w którym mieszkamy, cała nasza rodzina skryła się do piwnicy pod domem. Potyczka trwała chyba ze dwie godziny Niemcy byli liczebnie przeważający, dwóch Ruskich było zabitych byli też ranni, Ruskie wycofali się pod osłoną nocy zostawiając zabitych. Ta potyczka dała powód Niemcom, żeby za kilka dni całą wieś wywieźć na roboty do Niemiec. Oczywiście za kilka dni, było to w miesiącu lipcu – raniutko skoro świt, ranek w tym dniu był mglisty. Kiedy rodzice obudzili, zobaczyłem że kolumna samochodów niemieckich zajechała do wsi i zaczęli ładować ludność na samochody i jazda w kierunku miasteczka Iwieniec. Nasz ojciec jakoś dogadał się z Niemcem, właściwie to był Ukrainiec, który wyraził zgodę aby zaprzągł konia i z przywiązanymi dwiema krowami u wozu jechał do Iwieńca. Ojciec dał bat Feliksowi, niby że ma popędzać krowy a mnie zapakował we wozie tak głęboko, że nawet głowy nie było widać i jedziemy. Ruszyliśmy ulicą przez wieś, na końcu wioski należało skręcić w lewo w kierunku Iwieńca. Ojciec pojechał prosto w innym kierunku, to znaczy do Ciesnowy znowu do rodziny Mironów. Tam zostawił wóz i konia, oraz nas obydwóch, a sam pieszo poszedł dowiedzieć się co żoną i synem Michałem. Oni wsiedli na samochody i jechali do Iwieńca, tam był punkt rozdzielczy. Na tym punkcie niektórym udało się uciec z transportu. Uciekła też w tym miejscu nasza mama Stasia Kłaczkiewicz, niby za swoją potrzebą oddaliła się za zabudowania i nie powróciła do samochodu .Jakoś jej się udało, może dlatego, że starszych tak nie pilnowali, a może po prostu miała szczęście. Michałowi nie udało się uciec, pojechał w kierunku Mińska z transportem pozostałych mieszkańców i sąsiadem Frankiem Lipnickim załadowanych w Dalidowiczach na ciężarówki. Z Frankiem Lipnickim, Michał się kolegował od czasu zamieszkania w Dalidowiczach, to był nasz najbliższy sąsiad bardzo dobry chłopiec. Bardzo życzliwy w czasie kiedy u nas nie było chleba po spaleniu, to przynosił nam z własnych wypieków domowych. Znowu teraz jakiś czas mieszkaliśmy przy rodzinie Mironów we wsi Ciesnowa. Tylko ojciec sam przedostawał się polnymi ścieżkami nocą do naszego domu i potem ukryty całymi dniami przebywał w Dalidowiczach, pilnował dobytku. Zaraz też nocami pojawili się złodzieje z innych wiosek, a może i sąsiedzi w nocy trudno kogo rozpoznać ciemno. Jednego złapał na gorącym uczynku, nie pozwolił się okraść. Akurat zaczął ściągać bieliznę ze sznura, suszyła się po wypraniu na sznurze na strychu, złodziej uciekł nie rozpoznany.
38
Po tygodniu, może dwóch pomału zaczęli pokazywać się jawnie też inni mieszkańcy Dalidowicz, którzy uciekli z transportu. Na początku z ukrycia ostrożnie wychodzili ci, którym udało się jakimś sposobem ujść z transportu. Cały czas obawiając się czy łapanka nie powtórzy się. Później jawnie, bo Niemcy nie reagowali na tych pozostałych. We wsi zaczęło powracać życie do jakiejś normy, jeżeli tak to można nazwać, podczas trwającej wojny. Michał nasz, wraz z innymi ludźmi zostali wywiezieni za Mińsk do obozu niemieckiego. Tam niedaleko Mińska byli wykorzystywani do kopania okopów dla wojska. Będąc na robotach za Mińskiem, Michał po jakimś czasie nie wiadomo w jakiś sposób ucieka z tego obozu. Pieszo próbuje dostać się do domu, po drodze trafia na ruską partyzantkę- zabierają go i wcielają w swoje szeregi. Oddział do którego został wcielony, od Mińska przenosi się w nasze strony. Do naszego domu dociera wiadomość, że żyje i jest w oddziale ruskiej partyzantki, tam był widziany przez naszych znajomych z Ruskimi. Ojciec próbuje wydostać syna od partyzantów tłumacząc, że to jeszcze dzieciak i do walki jest za młody. Doznaje w tym, można powiedzieć niepowodzenia, odmowa dowódcy oddziału jest stanowcza. Jeżeli opuści oddział będzie uważany za dezertera wojennego, my go wyswobodzili z niemieckiego obozu i teraz jest naszym żołnierzem. W początkowych latach wojny niemiecko – rosyjskiej, partyzantka ruska nawiązuje kontakty niby przyjazne z partyzantką polską, czyli Armią Krajową . W pierwszych początkach uzgadniają wspólne akcje bojowe przeciw Niemcom. Uzgadniają też w jakim terenie mają robić zaopatrzenie dla oddziałów swoich. Są to tylko pozory współpracy, Ruskie mają ukryte rozkazy z góry od władz centralnych. Polacy nie wiedzą, że rozkaz z Moskwy jest wyraźny – przejąć a jeżeli nie uda się, to zlikwidować polskie siły zbrojne. Oblicze swoje i dokładne zamiary odkrywają dokładnie 1-01-1043 roku (1-XII-43) . Zawiadamiają polską stronę, że zapraszają Polskie dowództwo na wspólną naradę do swojego obozu celem uzgodnienia dalszych działań wojennych. Kiedy dowódcy tam zjawiają się, zostają podstępnie aresztowani. W tymże czasie okrążają polski obóz i rozbraja wszystkich, a kto próbuje bronić się rozstrzeliwują. Pozostałych zabierają rozbrojonych do swojego obozu i początkowo niby namawiają żeby przystąpili do służby pod dowództwem ruskim .W tej grupie do niewoli ruskiego oddziału trafia Jan Kłaczkiewicz syn, teraz w oddziale ruskiej partyzantki są obaj bracia Jan i Michał. Rosjanie niby proponują Polakom wspólną walkę przeciwko Niemcom, w zanadrzu ukrywają prawdziwe rozkazy tyczące Polskich Sił Zbrojnych czyli AK, przysłane z Moskwy. .Przypadkowo jeden z oddziałów AK natrafił na grupę partyzan ruskich, wywiązała się strzelanina, kilku zginęło ruskich. Podczas sprawdzania osobistego znaleźli pismo ze sztabu głównego ruskiej partyzantki, to był wyraźny pisemny rozkaz do oddziału jak mają postępować z Polakami. Rozkaz ten mówi wyraźnie, należy stanowczo zlikwidować polskie siły zbrojne, czyli Amię Krajową . Stopniowo, nie od razu, ale świadomie po cichu, w różny sposób po jednym, po kilka osób. Tak też zaczęto likwidować polskich żołnierzy wziętych do niewoli. Dwaj bracia Kłaczkiewicze po aresztowaniu Jana znaleźli się w jednym oddziale ruskim, kiedy razem z ruskim oddziałem zmienili swoje miejsce obozowania. Przeszli na teren puszczy Nalibockiej w pobliże Rudni a potem Pieczyszcza, natrafiają na znajomych, ale to nie są przyjaciele. Jeden z nich to jest nam już bardzo znany nawet niedaleki krewny – kuzyn z pierwszej linii. Jest to Kazimierz D., znany z opisu mojego już wcześniej, nasz sąsiad z za miedzy, jego matka jest siostrą Elżbiety Kłaczkiewicz. On zawsze miał do Jana pretensje, jeszcze przed wojną próbował chociażby wsadzić do więzienia. Przy każdej władzy on zawsze był tylko kapusiem i konfidentem. Namawiał a nawet prosił Jana do wspólnego pędzenia bimbru, był to jego podstęp celowy. Potem donosił i próbował zrobić tak, żeby Jana nakryła policja podczas pędzenia bimbru na gorącym uczynku. Innym razem donosił, że Jan Kłaczkiewicz posiada broń myśliwską i że jest kłusownikiem. Jednak Jan z tych donosów wychodził cało i to go najbardziej złościło bo za niedokładny donos nie dostawał zapłaty. Drugi to niejaki Ż., on podobno rościł sobie jakieś pretensje od czasu kiedy Jan był gajowym w leśniczówce Wołka. Jednym słowem oba byli wrogo nastawieni, a że to byli bandytami, to można by powiedzieć że oba pragnęli śmierci braci Kłaczkiewiczów. Teraz okoliczności bardzo sprzyjały dla ich morderczych zamiarów a przynajmniej do nakłaniania ruskich dowódców do tego czynu. Na jesieni 1943 roku, chyba było to w październiku po wybierkach ziemniaków, jadący wozem konnym z Sietryszcza do Niwna do którejś ze swoich sióstr, Antoni Kłaczkiewicz wiózł tam świniaka.
39
Jechał ze swoim sąsiadem Filipowiczem, nie pamiętam imienia, zostają zamordowani na drodze, dokładnie nie wiadomo w którym miejscu – gdzieś przy rzece Usa. Morderca zawrócił konia z wozem i koń sam przyszedł do domu, to znaczy na byłe domostwo po spaleniu przez Niemców. Koń z wozem wrócił do domu a Antoniego i Filipowicza nie było. Ciotka Malwina ze swoim sąsiadem, chyba to był Dubicki, pojechali szukać bo podejrzewali, że stało się nieszczęście. Znaleźli obydwóch stryjka Antoniego i Filipowicza niedaleko rzeki Usy przykrytych gałęziami. Wujek Antoni mieszkał w Sietryszczu, po spaleniu w ziemiance z ciotką Malwiną i synem Bogusiem. Po śmierci Antoniego ciotka Malwina przeprowadziła się z synem Bogusiem do wsi Nowinki do domu niejakiego pana o nazwisku Nawajzer, właściciel tego domu został wywieziony na Sybir jak obszarnik ziemski. Przypuszczenie o dokonanie tego morderstwa było na młodszego D., on przed wyjazdem stryjka Antoniego z nim rozmawiał i dokładnie wiedział gdzie i którędy pojadą. Przezywali D., „N,” Antoni Kłaczkiewicz czasami z niego szydził, ale pewności nie było, że to on dokonał tego czynu. Antoni Kłaczkiewicz jeszcze przed wojną lubił żartować ze swojego kuzyna i imiennika, więc to mogło być z zemsty, a Filipowicz mógł zginąć przy okazji, żeby nie wydało się kto był sprawcą. Nie był to mord rabunkowy, bo nic nie zginęło, koń z wozem przyszedł sam do domu. Kiedy Antoni Kłaczkiewicz nie wrócił do domu, żona wszczęła poszukiwania – po jakimś czasie znaleźli obydwóch nieboszczyków niedaleko rzeki Usy przykrytych gałęziami. Po wojnie, kiedy ciotka Malwina z Polakiem – swoim drugim mężem, i Bogusiem w 1958 roku przyjechali do Polski to dowiedzieli się prawdy kto zabił Antoniego. D. S., najstarszy z braci cały czas wiedział, że mordercą był jego młodszy brat A., a wyznał to dopiero kiedy wzajemnie pogniewali się. Ciotka Malwina chciała z tego zrobić użytek, żeby doprowadzić do ukarania winnego, ale on pospiesznie wyjechał do Stanów Zjednoczonych i w ten sposób uniknął kary. To jeszcze nie był koniec strat rodzinnych Kłaczkiewiczów w tej wojnie. Zimą 1943 roku przy stogu siana na łące zwanej Siwiczanka, niedaleko spalonej miejscowości Pieczyszcza, znaleziono w puszczy zwłoki naszego starszego z braci Jana Kłaczkiewicza. Zastrzelony od tyłu, pocisk wyraźnie wszedł z tyłu głowy, a wyszedł powyżej oka prawego, całe czoło było rozerwane. Wszyscy mówili, że to był mord podstępny z ukrycia, zresztą tak podobno Ruskie rozprawiali się z polskimi partyzantami. Kto zabił, nie było wiadomo, znalazł jego martwego przypadkowo gospodarz z Doinowy – zimą pojechał po siano . Zawiadomił rodzinę, bo akurat go rozpoznał , zamarzniętego przywieźli do domu i pochowali na cmentarzu w Kamieniu. Drugi syn Michał, prawdopodobnie zginął może i tego samego dnia, tak przypuszczamy, tylko nie od razu został znaleziony, ale było to w pobliżu – na tej samej łące przez zimę był trochę przysypany śniegiem. Przeleżał tam prawie do samej wiosny. Kiedy jego tak samo ktoś przypadkowo znalazł martwego, to już zaczynały topnieć śniegi – słonko odkryło nieboszczyka. W niektórych miejscach gdzie wiosenne słonko w dzień mocniej grzało, to ciało zaczynało się rozkładać. Wyglądało tak jakby przed śmiercią jeszcze próbował od zabójcy uciekać , tak samo strzał był oddany z tyłu . Znaleźli go ludzie, i myśleli że to niemiecki żołnierz, bo był w niemieckim ubraniu w którym uciekł z obozu pracy koło Mińska. Niemcy uważając go za własnego żołnierza, pochowali na cmentarzu prawosławnym w Iwieńcu. Człowiek cywilny który zatrudniony był do pochówku częściowo go rozpoznał i zawiadomił rodzinę. Było trochę starania o ekshumację, wreszcie Niemcy wyraziły zgodę i został odkopany i przewieziony do domu. Umyty, ubrany porządnie i pochowany obok brata w tej samej mogile na cmentarzu w Kamieniu.Podczas przygotowań jego do pogrzebu i oporządzaniu i ubieraniu, trzeba było palić gałązki jałowca i świerku dla zabicia nieprzyjemnego zapachu rozkładanego ciała. Żałoba wielka, utracono dwóch młodych synów od razu. Ja to sobie tylko trochę pamiętam, i moja żałoba jak u dziecka – jakiś czas na pewno pamiętałem bo obydwu lubiłem i kochałem. Najstraszniej przeżywali stratę ojciec i matka. Prawda, że Jan nie był jej synem, ale kochała go po równo ze swoimi własnymi dziećmi. Nigdy nie okazywała, że jest inaczej, szanowali się nawzajem. Janek tak samo dopóki żył, zawsze odnosił się do macochy z szacunkiem. Inaczej nie mówił jak mama, nawet więcej ciepła okazywał macosze niż swojemu ojcu. Powrócimy teraz jeszcze do Dalidowicz i naszej Krysi, po jakimś czasie trochę już mniej wspominała swoją mamę.
40
Moją mamę teraz nazywała mamą , jako dzieci ja sprzeczałem się z nią, że to jest moja mama. Była u nas aż do 1946 roku, to już było po wojnie, nie wiem kiedy i skąd się dowiedziała, a właściwie jak ją znalazła jej babcia, nazywała się Szmatowa. Babcia Krysi Szmatowa, nie wiem czy prawidłowo piszę to nazwisko, zabrała Krysię i wyjechali do Polski, mówiła że jadą do Warszawy, od tego czasu nic o niej nie wiemy. Po jej wyjeździe do nas nie dotarła żadna wiadomość, próbowałem ją odszukać nawet pisałem do programu zerwane więzy, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi. Dawałem ogłoszenia w Internecie, ale bez powodzenia, nikt nie odpowiedział na moje zapytania. Oprawcą Weni był niejaki Miszka S., taki był jego pseudonim partyzancki. Jak się nazywał naprawdę nie wiadomo, tego nigdy nie starałem się ustalić ,tak nazywali jego podwładni. Teraz powrócę do mojej rodziny, muszę się cofnąć do roku 1944 wiosną, a może to był początek lata – zbliżał się front rosyjski. Niemickie wojska byli w odwrocie. Oddział AK który stacjonował w okolicach Iwieńca musiał wycofywać się na Zachód. Siostra Helena w tym czasie przebywała właśnie w Iwieńcu na kwaterze gdzie były przechowywane nasze krowy. Zawiadomiła ojca, że trzeba odebrać krowy, bo żołnierze polskie wychodzą z Iwieńca. Ojciec poszedł po krowy, a tam dowiedział się, że córka Helena wstępuje do oddziału AK i idzie z tym oddziałem. Próbował zatrzymać ,nie pozwolić, ale nie posłuchała , wrócił do domu bardzo rozgoryczony. To już było trzecie dziecko odchodzące, można by powiedzieć na zatracenie. Helena wstąpiła do AK, teraz, czy może wcześniej już działała w ich szeregach. Poszła za swoim narzeczonym o nazwisku Bibik Aleksander, za którego jeszcze dwa lata temu nie chciała wyjść za mąż, kiedy przyjechał w swaty. Teraz kiedy poszedł ich oddział na Zachód, po kilku dniach wzięli ślub w niedalekiej miejscowości Chotowa- w kościele, takie początkowo mieliśmy informację. Naprawdę to niewiele wiem, co działo się z siostrą Heleną od lata 1944 aż do roku 1955, kiedy to przyjechała do Dalidowicz ze swoim trzecim mężem. Tak wynika z istniejących dokumentów, ale jest druga wersja, są świadkowie, że Helena wzięła ślub z Aleksandrem Bibik dopiero w Puszczy Kampinoskiej – udzielał go im kapelan wojskowy. To co teraz opiszę to malutkie urywki z jej opowiadań, zresztą ona nie bardzo lubiła opowiadać swojego bardzo trudnego życiorysu. Uważam, że chyba był on albo dla niej bardzo bolesny, a może wstydziła się tego co sama przeżyła .Jedno jest pewne, że przeżycia były dla niej bardzo trudne i bolesne. Oddział poszedł na Zachód, wiem z opisów książki pod tytułem „Doliniacy”, że doszli aż do Warszawy, za częściowym przyzwoleniem Niemiec. Aby mogli tego dokonać musieli zawrzeć jakiś częściowy pakt z Niemcami i dozbroić się. Z tego tytułu byli posądzeni o kolaborację z Niemcami przez podziemne ugrupowanie warszawskie. Nikt nie brał pod uwagę, że to był warunek zdobycia broni i ochronę przed Ruskimi, Warszawiacy tu na miejscu tego problemu nie mieli, oni na razie Ruskich na plecach nie mieli. Po przybyciu pod Warszawę brali udział w Powstaniu Warszawskim, walczyli z Niemcami w Puszczy Kampinoskiej. W walce z Niemcami w Puszczy Kampinoskiej zginął Heleny Kłaczkiewicz pierwszy mąż Aleksander Bibik, mający pseudonim ”Zaręba” . Pod Jaktorowem z powodu błędu, oraz braku doświadczenia bojowego i niekompetencji wyznaczonego na dowódcę oficera przez Sztab Warszawski, ponieśli tragiczną porażkę. Ten dowódca nie był obeznany w strategii, on był sztabowcem. Oddział częściowo rozbity przedostał się w lasy kieleckie, tam został rozformowany, na tym moja wiedza na temat tego oddziału kończy się. Zbliżały się wojska rosyjskie a ponieważ Rosjanie cały czas śledzili działanie AK i różnymi sposobami starali się zwalczać. Zaliczali zawsze ugrupowania Polskie walczące z Niemcami za swoich wrogów. Dążenie Polaków przez cały czas do Polski niepodległej i nie zgadzanie się na Układ Jałtański na doktrynę i okupację rosyjską. Siłą rzeczy, całe patriotyczne oddziały polskie musiały zacząć działać w konspiracji. Zaraz po rozformowaniu oddziału Helena po raz drugi wychodzi za mąż, teraz za kolegę z oddziału Konstantego Downara. Konstanty Downar był jednym z dowódców oddziału „Doliniacy”.Teraz jako cywile próbują życia po cywilnemu w małej konspiracji, osiedlają się w niedużej miejscowości Rogoziniec koło Międzyrzecza. Downar nie zaprzestaje walki, dalej działa w konspiracji w cywilu. Jak to działanie przebiegało nie wiadomo, na pewno nie tak jak to zostało opisane w akcie oskarżenia UB. Nie rezygnuje z walki politycznej, tak jak i wielu polskich patriotów – ma cały czas nadzieję na wolną niepodległą Polskę.
41
Życie rodzinne nie trwa długo w spokoju wywiad NKWD wspólnie z UB odnajdują byłych Akowców. Aresztują w maju 1946 roku Downara pseudonim „Kostek”, jego żonę czyli Helenę pseudonim „Halina Jakubowska ”. Zarzut jest oficjalny, posiadanie broni i nakłanianie do morderstwa miejscowych przedstawicieli Milicji Obywatelskiej. Po długotrwałych przesłuchaniach oraz katowaniach w kazamatach UB doprowadzili do pseudo – procesu pomimo to, że oskarżeni nigdy nie przyznali się do zarzucanych im czynów. Mimo to zostali oskarżeni przez UB a potem wyrokiem sądu wojskowego w Poznaniu dnia 2-12-1946 roku zostali skazani. Konstanty Downar na karę śmierci a Helena jego żona na sześć lat więzienia. Osadzeni w więzieniu w Poznaniu przy ulicy Młyńskiej. Wyrok na Konstantym Downarze został pospiesznie wykonany w dniu 19-02-1947 roku o gadzinie 16.00, razem z nim uśmiercili jeszcze sześciu jego kolegów przez rozstrzelanie. UB-eckie katy teraz bardzo spieszyli się wykonać wyrok, bo dnia 22-02- 1947 roku miała być ogłoszona amnestia , UB doskonale wiedziało o tym fakcie . Szybko uprzedzili termin ogłoszenia amnestii rozstrzeliwując swoich przeciwników bardzo niewygodnych dla swojej idei i komunistycznej propagandy. Helena w tym czasie była w ciąży, już podczas rozprawy jednak sąd tego nie brał pod uwagę.
Została osadzona do odbycia kary w zakładzie karnym, to znaczy w więzieniu przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu. Tam urodziła córkę, dała jej na imię Elżbieta po swojej babci. Tylko trzy miesiące po urodzeniu matka ze swym dzieckiem razem przebywała na oddziale szpitalnym w więzieniu. Potem zabrali dziecko od matki i oddali do domu dziecka w Szamotułach. Ustawa o amnestii której Downarowi nie było dane doczekać, dla Heleny umniejszyła wyrok do trzech lat. Po wyjściu z więzienia odzyskuje córkę, na razie odwiedza ją w domu dziecka, i zaczyna życie samotna. W cywilu nie mając ani mieszkania ani też pracy jako byłej więźniarce politycznej nie przysługiwały żadne przywileje ze strony władz cywilnych ani też żadnej pomocy. Warunki bardzo trudne, nie poddaje się, załatwia jako taką pracę, mieszka na razie czasowo – kwateruje u koleżanki. Na wolności przypadkowo spotyka byłego więźnia z więzienia na Młyńskiej w Poznaniu. Zapoznali się w więzieniu bo on był tam kucharzem, dodawał dolewki mizernej kobiecie. Po jakimś czasie postanowili pobrać się, założyć rodzinę. Trzeci mąż nazywa się B., Stanisław, jest rozwodnikiem dlaczego rozwiódł się z pierwszą żoną, ten fakt nie jest mnie wiadomy. Wynajmują małą kwaterę w miasteczku Żabikowo koło Poznania , pracują i w miarę układają swój byt. Odbierają też córkę Heleny z domu dziecka w Szamotułach. O dalszych ich losach będę pisać jaszcze w dalszej opowieści .Teraz muszę cofnąć się do roku1944 do Dalidowicz. Tam w miarę zbliżania się frontu to znaczy Ruskich od wschodu, ponownie zaczął się popłoch przed represjami . Natomiast nasiliły się grabieże, bo ci wszyscy pseudo- partyzanie, krótko mówiąc bandy Żydów i innych rabusiów bardzo się ośmieliły. Nasiliły się grabieże na ludności miejscowej, jest takie całkiem bezprawie.Ten kto ma broń wszystko może, nękani byli szczególnie wieśniacy pochodzenia polskiego. Oddziały mianujące się pseudo- partyzantami byli nastawione na nękanie ludności polskiej. Ludzie mówili, że oni są najbardziej agresywne, chciwe i krwiożercze bandyci. W naszym gospodarstwie z dobytku żywego pozostał nam tylko jeden koń i jedna krowa strasznie agresywna. Nikt do niej nie mógł podejść a szczególnie obcy, kopała i bodła rogami. Kilka razy ją Ruskie partyzanie zabierali, ale ona zawsze sama się uwolniła i wracała do domu bardzo rozjuszona. Tylko moja matka mogła do niej spokojnie podejść i wydoić, bo nikt inny nie mógł tego dokonać. Konia to osobiście uchronił brat Feliks, kiedy zbliżali się partyzanie , brat zawsze potrafił uciec z koniem osiodłanym na oklep. Kilka razy strzelali za nim, ale zdążył zawsze uciec do pobliskiego lasu i tam go ukryć. Wiosną 1944 roku front przesunął się na zachód, cofały się niemieckie niedobitki pozostawione teraz na tyłach frontu. Szli gęsiego i przeważnie nocami, cały czas marszrutę mieli skierowaną na południowy zachód. Ruskie wojska a właściwie to byli NKWD- iści ścigali tych niemieckich żołnierzy rzadko- brali ich do niewoli, przeważnie wyroki zaraz były wykonywane na miejscu ,po prostu ich rozstrzeliwali zaraz na polu lub w jakimś lesie. Natomiast teraz te wszystkie bandyci z lasu Ruskie , bo tylko tak można ich nazwać, ze względu na to co czynili ludności cywilnej. Wyszli z lasu i zaczęli zajmować urzędy i stanowiska władzy teraz już jawnie pokazywali co oni potrafią. Jacy to oni ważni, a niejeden nie umiał nawet napisać swojego nazwiska. Powróciła władza radziecka więc zaczęła się następna wywózka na Sybir.
42
Teraz wywozili tych którzy podczas okupacji niemieckiej ,wybrani byli przez ludność wiejską na sołtysów. Względnie byli nauczycielami no i oczywiście rodziny związane z Armią Krajową i innymi ugrupowaniami w walce z niemieckim agresorem, a nie należeli do partyzantki ruskiej. Dla głodnej wiejskiej ludności rosyjskiej z głębi Rosji , tereny, które przed wojną należały do Polski postrzegane były jako kraj bardzo obfity w żywność, pomimo tego że był w stanie powojennym. Mimo wojny całe Kresy Wschodnie Polski nie były tak wyniszczone gospodarczo. Tu cały czas była gospodarka prywatna, a więc racjonalna. Każdy jako taki gospodarz prywatnie uprawiał swój kawałek ziemi jak umiał najlepiej, nawet podczas wojny. Natomiast już przed wojną na terenie Rosji, Stalin zarządził kolektywizację, całe rolnictwo było objęte kołchozami. Zniszczył tak zwanych burżujów, kułaków a tym samym dobrych gospodarzy doprowadził do biedy i głodu kraj mlekiem i miodem płynący. Na dodatek złego, nie wiadomo czy ta wojna była rozmyślnie wywołana przez Stalina czy może tylko chciał przechytrzyć Hitlera, ponieważ powszechnie wiadomo, że wspólnie uzgodnili rozpoczęcie tej wojny. Jedno jest pewne, że pomógł swoją polityką doszczętnie zniszczyć tak już biedny kraj. Obecna polityka władz rosyjskich była taka żeby w miarę szybko i jak najmocniej pomieszać społeczeństwo narodowościowo. Zatracić międzysąsiedzką zażyłość napuszczając biedniejszych na tych którzy mają chleb na co dzień, równocześnie zaszczepić zazdrość, podejrzliwość, nastawić wrogo jednego przeciw drugiemu. Wykorzystywano teren w ten sposób, że obecnie nie zasiedlone mieszkanie po byłych właścicielach polskich wywiezionych całymi rodzinami na Sybir lub do Kazachstanu, starano się osiedlać tam zawsze kogoś obowiązkowo z innej ludności pochodzenia rosyjskiego albo innej narodowości z głębin kraju Rosyjskiego . Najlepszy to taki osiedleniec, który od dłuższego czasu cierpiał głód i niedostatek, który z tego powodu będzie zazdrościł Polakom, że mają jako taki dostatek na tamte czasy powojenne, mają co do garnka włożyć. Taki na pewno będzie donosił na Polaka jako na swojego wroga i zawsze będzie widział co ma Polak do ukrycia, a jak nie ma nic ukrytego, to się coś wymyśli. Nasza rodzina była w podobnej sytuacji, zamieszkiwaliśmy w domu po wywiezionym na Sybir. Nazywali nas pogorzelcami poniemieckimi, ale zawsze było co do jedzenia. Raz gorzej raz lepiej ale nikt nigdy głodny nie szedł spać , bywało podczas wojny nie było mleka. Po wojnie mnie moja matka czasem przypominała, że ja prosiłem żeby do mleka dolała wody, żeby i na dzień następny mleka starczyło, takim dzieckiem zaradnym byłem. Ojciec nasz zawsze aktywny w pracy uprawiał swoją własną ziemię położoną w Sietryszczu jak i tę w Dalidowiczach. Tę ziemię i łąki położone w Sietryszczu jeszcze kilka lat były uprawiane przez naszą rodzinę, aż do czasu utworzenia przez władze kołchozu, potem naszą własność odebrano. Ojciec nigdy nie angażował się w politykę oraz żadne związki o działaniu militarnym, starał się być na uboczu. Mimo to za politykę trafił do ruskiego lagru, ale o tym napiszę jeszcze w późniejszym czasie. Jeszcze podczas wojny, ale kiedy Niemcy już przestali, czy może już nie mieli sił kontrolować tereny Puszczy Nalibockiej. Ojciec Jan Kłaczkiewicz z synem, a moim bratem Feliksem pomału zaczęli na pogorzelisku w Sietryszczu budować nowy dom z drewna. Lasy wtedy jeszcze na pewno były naszą własnością, chociaż tak naprawdę nigdy nie dostaliśmy od władz żadnych dokumentów stwierdzających jednoznacznie, że nas wywłaszczają, lub że nam je zabierają, oni po prostu nie znali własności prywatnej. Narzędzia jakimi posługiwali się do tej budowy, jak na obecne czasy to były bardzo prymitywne . Do nich należały : ręczna piła, siekiera, świder ręczny i hebel a mimo to na jesieni 1944 roku budynek mieszkalny był w surowym stanie gotowy, na biedę można było w nim zamieszkać w zimie. Przykryty dachem, tak zwaną dranką, chyba wcześniej opisywałem jak taka dranka wygląda i jak ją robi się. Na dobrą sprawę w roku 1945 można by było tam zamieszkać lecz ojciec bardzo bał się władz i nie wyobrażał sobie, że może postąpić wbrew zarządzenią władz. Teraz władze radzieckie zakazały powrotu i osiedlania się w puszczy na swoje dobra w uroczysku Sietryszcze w obawie przed polską konspiracją. Część ludzi- pogorzelców była bardziej odważna z tamtych terenów, nie posłuchała zakazu i osiedlili się na swoim i jak się później okazało nic im nie zrobili, chociaż zawsze zapowiadali wysiedlenie. Natomiast ojciec nasz był bardzo bojącym, a na dodatek mieliśmy dom a raczej gospodarstwo w Dalidowiczach, chociaż nie nasz własny, ale mieliśmy. Ojcu zaproponowano kupno istniejącego gospodarstwa po Antonim Mazolewskim i tylko dlatego, że tam mieszkaliśmy w czasie wojny.
43
W 1947 roku Jan Kłaczkiewicz kupuje od władz zabudowania gospodarcze łącznie z domem w Dalidowiczach. Za sumę sześciu tysięcy rubli od Rejonowego Wydziału Finansowego z siedzibą w Iwieńcu. Władze Iwienieckiego Rejonu sprzedali nie swoje gospodarstwo, z prawem użytkowania dziesięć hektarów ziemi ornej bez dzierżawy. Równolegle mógł Jan Kłaczkiewicz uprawiać swoją ziemię w Sietryszczach i też korzystać ze swych łąk. Łąk znajdujących się na terenie Puszczy Nalibockiej w uroczyskach Podłuże, Kamionka-Jeskawo i Kamionka-Staśkowo, Lipniszczyna – tam były łąki stanowiące własność Kłaczkiewiczów. Jeżeli chodzi o dzierżawę za daną ziemię, to zaraz wyjaśniam. Dzierżawę za ziemię państwo radzieckie pobierało może to niejawnie, ale w postaci horrendalnych podatków. Mianowicie na przykład podatek początkowo od owych hektarów był ustalony dla rolnika w wysokości powiedzmy dwie tony zboża. Naiwny rolnik, który myślał, że skoro wywiąże się szybko z obowiązku, będzie miał spokój i będzie miał u władz punkt dodatni, to był w błędzie. Bo co kilka dni zjawiali się nowi urzędnicy niewiadomego stanowiska, stwierdziwszy, że rolnik wywiązał się z wyznaczonych nałogów, podwyższali podatek. Nikt z nich nie przedstawiał się co on reprezentuje i jaki ma do tego uprawnienia. On miał prawo dopisać domiar w postaci następnych dwóch ton a może i więcej. Takie dopisanie, czyli podwyższanie zobowiązania wobec państwa mógł dokonać każdy, to znaczy byle urzędas. Do takich urzędasów zaliczali się sekretarz partii, milicjant- dzielnicowy, nauczyciel ze szkoły miejscowej i wielu innych, których nawet teraz nie potrafię wymienić z funkcji. Dokładnie w pełnym tego słowa znaczeniu , podatek mógł podwyższyć każdy, komu tak w dniu dzisiejszym spodobało się i on nie musiał nawet przed nikim wylegitymować się jaką władzę obecnie pełni. On miał do tego prawo ruskie ustanowione i niepodważalne i bez możliwości odwołania. Decyzję swoją motywował tym, że ty tutaj kułak opływasz w dobrach, a ojczyzna wojną jest wyniszczona. Całe miasta głodują, wszędzie brakuje chleba, robotnicy w naszych fabrykach muszą mieć chleb i zapewnione podstawowe artykuły żywnościowe. Wy kułacy polskie ukrywacie produkty w sposób wrogi dla „Rodziny” to wszystko wystarczało, żeby rolnika zamknąć w areszcie lub więzieniu. Nie wywiązanie się z tych pisanych dodatkowych nałogów podatkowych bezpośrednio groziło co najmniej aresztem a nawet karą więzienia i zsyłką na Sybir. Rolnicy też bardzo szybko zaczęli sami przystosowywać się do istniejących warunków zaczęli ociągać się z omłotem i rozciągali odstawy podatku na raty, żeby nie być już rozliczonym. Były stosowane normalne rewizje w poszukiwaniu ziarna ukrytego, żeby jak najszybciej zmusić gospodarza do odstawy nałożonego podatku. Rolnicy chowali część plonów potrzebnych do wyżywienia własnej rodziny, oraz jakąś rezerwę na materiał siewny na dalszą produkcję bo i to by było zabrane. Te działania były celowe, to była metoda odgórna. Chodziło po prostu o zrealizowanie za wszelką cenę, nie bacząc na późniejsze skutki, stalinowskiego planu powszechnej kolektywizacji. W ten sposób celowy, zmuszało się ludzi dotąd opornych do wstąpienia do kołchozu. Sposób na uniknięcie takich podatków i domiarów był tylko jeden. Podpisać prośbę o wstąpienie do kołchozu, jednak od takiego rozwiązania ludność polskiego pochodzenia zamieszkująca tamte tereny broniła się wszelkimi, możliwie dostępnymi sposobami. Powszechnie wiadomym było, że po podpisaniu akcesu, inaczej mówiąc prośby własnoręcznie napisanej o wstąpienie do kołchozu zakładało się sobie jakby pętlę na szyję, wolny obywatel stawał się automatycznie bezwolny. Kołchoz zabierał wszystko, cały dobytek gospodarza łącznie z jego zabudowaniami do własnego użytku, zostawiali średnio około 40 ha. działkę w około zabudowań. W tym miejscu muszę się cofnąć w czasie do samego końca wojny 1944 r. Zaraz gdy tylko wkroczyły Ruskie wojska, jak już wcześniej opisywałem ,zaczęły tworzyć się władze cywilne. Z byłej tak zwanej partyzantki przeważnie żydowskiej , tak zwanej żydokomuny, która wyszła prosto z lasów. Teraz Żyd był „Jewrejem”, a kto nazwał go inaczej ponosił tego konsekwencje, był ukarany za obrazę obywatela Związku Radzieckiego grzywną lub aresztem. Przejmując wszystko co było do przejęcia, wszystkie urzędy i posady mniej lub bardziej intratne. Pierwszą czynnością radziecką było zlikwidowanie szkoły polskiej istniejącej w jako takiej postaci, a nauczyciele w najlepszym wypadku usunięci z pracy. Gorszy przypadek był zesłaniem na Sybir z całą rodziną , niektórym udało się w pośpiechu „repatriować się” do Polski.
44
Podczas okupacji niemieckiej będący nauczycielami, teraz razem z innymi albo wsadzeni do więzienia albo zostali wywiezieni na Sybir, w najlepszym razie po cichu wycofali się z zawodu i nie przyznają się, że byli kiedykolwiek pedagogami. Pospiesznie utworzono szkoły ruskie, język obowiązkowy rosyjski, obowiązek uczęszczania do szkoły od siedmiu do szesnastu lat. Starszej młodzieży nie było, po przejściu frontu mężczyźni w wieku od 17 do 65 lat zostali powołani do ruskiej armii, i wysłani na wojnę. Widząc co się dzieje, rodzice zaczęli kombinować jakoś wykręcić się od takiego obowiązku bardzo niechcianego. Ze względu na to, że wszystkie akty cywilne nie dostały się w ręce nowej administracji zaborcy. Przed wojną większość aktów urodzenia znajdowała się w archiwach kościelnych, jak również w urzędach stanu cywilnego, które poprzez wojnę nie zawsze przetrwały. Obecnie żyjące proboszcze niechętnie oddawali je władzom rosyjskim ,wręcz odwrotnie – ukrywali. Teraz przy ogólnym spisywaniu ludności pochodzenia polskiego chodziło o daty ich urodzin, młodym chłopcom rodzice umniejszali przykładowo o dwa lata. Sobie starsi mężczyźni po prostu dodawali więcej lat, żeby tylko było powyżej 65 lat, wtedy nie podlegali obowiązkowi wojskowemu. Część mężczyzn po prostu się ukrywała żeby nie iść na wojnę. Przykład w rodzinie Kłaczkiewiczów, młodszy brat Jana, Józef – teraz był starszy o dwa lata. Tacy którzy ukrywali się, byli nazywani normalnie dezerterami i takiego mógł każdy rozstrzelać, dosłownie każdy wojskowy lub NKWD. W podobny sposób od kuli NKWD zginął wujek Adaś Miron- nie zgłosił się na pobór do wojska, i ukrywał się w swoim domu. Przypadek był taki, nie daleko jego domu przejeżdżali NKWD – dziści, on myślał że jadą po niego. Bez namysłu rzucił się do ucieczki w stronę lasu, a oni serią z karabinu zastrzelili jego. Tak jego zostawili na polu, nawet nie podeszli sprawdzić czy jeszcze żyje. Nasz ojciec swoich lat nie musiał zmieniać, chociaż miał dopiero 61 lat, ale na komisji ze względu na potrójne złamanie prawej ręki nie nadawał się do służby wojskowej. Natomiast synowi Feliksowi zmienił urodzenie z 1928 roku na 1930, a córce Zosi z 1931 na 1932, żeby nie wyszło, że urodzili się w jednym roku. Ja byłem za mały, to moja data urodzenia 1939 rok pozostał prawidłowy – bez poprawek. W takiej sytuacji począwszy od roku 1945 musieliśmy uczęszczać do szkoły- cała trójka razem. Nie bacząc na różnicę wieku, różnica była między nami taka, że ja zaczynałem od pierwszej klasy a Feliks i Zosia od trzeciej. W moim przypadku byłem za mały do szkoły, ale chodzili wszyscy, więc chodziłem i ja. Może to było i lepiej, bo gdy w szóstej klasie z powodów właściwie nie całkiem ode mnie zależnych sobie nie poradziłem, to na następny rok byłem ze swoim rocznikiem, ale do tego powrócę później. Podczas wojny, kościoły katolickie były normalnie czynne, ale nauczaniem religii nikt poza rodzicami się nie zajmował, jak również przygotowaniami dzieci do I Komunii św. Po wojnie w roku 1946 w naszej wsi Dalidowicze, starsza pani- podobno z zawodu nauczycielka, pierwsza i chyba jedyna, zaczęła uczyć dzieci religii. Zorganizowała po kryjomu przed władzami w prywatnym domu kurs początkowy nauczania religii i przygotowawczy do pierwszej spowiedzi i komunii. Bardzo miła pani Chanecka, tak się nazywała o ile pamiętam miała nas 16 osób w wieku od siedem do piętnaście lat. Pamiętam mówili ludzie, że ona przed wojną podobno była katechetką, przy jakim kościele czy przy jakiej parafii, nie wiem, jakoś o tym nie pamiętam. Podstaw religii uczyła nas na miejscu w Dalidowiczach, w domu którym ona kwaterowała u państwa Warłyho Aleksander. Natomiast na zajęcia praktyczne prowadziła całą grupę pieszo, chodziliśmy do czerwonego kościoła w Iwieńcu. Tam odbywaliśmy praktyki przystępowania do spowiedzi i jak przystępować do komunii. W Iwieńcu, na zakończenie z tych podstaw religii, nas egzaminował -potem spowiadał sam proboszcz. Po zdanym egzaminie z religii i wyspowiadaniu też komunii udzielał sam proboszcz ks. Kazimierz Kazimierski, gdyż on był w tym kościele sam nie miał żadnych wikariuszy. Był on bardzo wysoki, chyba około 1,90 m wzrostu, nam małym chłopcom wydawał się jeszcze większ. Po spowiedzi i przyjęciu komunii świętej, pieszo przyszliśmy do domu i zamiast świętować tak jak to się dzieje obecnie, ja musiałem pędzić krowy na pastwisko. Proboszcz do swojego użytku miał swojego konia i ładną powózkę, którą wyjeżdżał do chorych parafian. Czasami przyjeżdżał do naszego domu, lubił polować, a ojciec też zajmował się polowaniem, więc mieli wspólne zainteresowanie. Ta znajomość wspólna trwała o ile wiem, ładnych kilka lat, dosyć długo. Co jakiś czas odwiedzał nas w Dalidowiczach, my po mszy prawie co niedziela zatrzymywali się na plebanii na herbacie.
45
Wzajemne odwiedzanie zakończyło się z chwilą kiedy władze zmusiły księży opuścić swoje parafię i wyjechać do Polski. Kościoły obydwa Czerwony i Biały tak ich potocznie nazywali ludzie bo takiego są koloru, w Iwieńcu zostały zamknięte na długie lata przez władze radzieckie. Jakiś czas jeszcze była otwarta w Iwieńcu tylko cerkiew prawosławna. Ja z moją mamą będąc w Iwieńcu zachodziliśmy pomodlić się do cerkwi, moja mama zawsze mnie mówiła, że Bóg jest jeden, i obojętnie gdzie się do niego modlisz. Pamiętam jak wewnątrz pięknie wyglądała ta cerkiew, było dużo różnych obrazów może to były ikony, bardzo pięknie złocone ,bardzo bogaty wystrój. Potem władze radzieckie ją zburzyły, chyba to było pod koniec lat czterdziestych. Kościół Biały tak go nazywali, który też był bardzo piękny, szybko zniszczyli, posługując się właściwie dziećmi, sierotami powojennymi. Przy tym kościele z tyłu kiedyś był klasztor,t eraz w tym budynku poklasztornym utworzyli dom dziecka dla tych sierot. Posłużyli się tymi sierotami i pozwolili im w kościele robić co im się podoba a nawet nakłaniać nieświadome dzieci do niszczenia. Dzieci nieświadomie niszczyli wszystko wewnątrz ,obrazy, figurki ,malowidła, piękne ścienne freski, jednym słowem wszystko, tylko ścian nie rozwalili, bo były za mocne. W późniejszym czasie, kiedy w oknach były powybijane piękne witraże, dziury po oknach zamurowali a wewnątrz powstał magazyn materiałów budowlanych. Niszczyli wszystko co mogło przypominać Boga, chyba tak się go bały. Nie wiem dokładnie, ale było to zimą chyba początek roku 1946, umiera nasza babcia Elżbieta Kłaczkiewicz, zakończył się pewien etap rodzinny. Babcia bywała czasami sroga, nie lubiła kiedy ktoś grzebał w jej rzeczach, ale to była nasza babcia i my ją podziwiali i szanowali. Pamiętam, że babcia miała zawsze nasuszono białego sera w kostkach, wisiał w lnianym woreczku nad piecem, jeszcze się dosuszał. Kiedyś bez babci pozwolenia dobrałem się do tego sera i wziąłem kilka kawałków, kosztowało mnie normalnym laniem. Gdybym poprosił, babcia by mi dała, ale nie lubiła samowoli a tym bardziej, że ja ten ser przehandlowałem w szkole za ołówek. Ledwo wojna się skończyła w roku 1945, dużo Polaków z naszego terenu wyjeżdżało na zachód do Polski, wiadomo było że granice zostały ustanowione na naszą niekorzyść. Ojciec też próbował uzyskać dokumenty na wyjazd, ale robił to bez większego przekonania i zgodnie z jego przewidywaniami dostał odmowę. Ponownie nie ubiegał się, bo jeszcze po cichu liczył, jak kilka innych sąsiadów, że to się zmieni i powróci tam z powrotem Państwo Polskie. Motywacja odmowy jest taka, że Polsce teraz są potrzebni patrioci do budowania nowego ładu. Nasza rodzina była związana z AK, i że nowe władze nie chcą przyjmować takich obywateli. To była oczywiście nieprawda, ruskie po prostu ukrywali naturalną repatriację a po drugie w Polsce wtedy jeszcze przyjmowali wszystkich kogo Ruskie przepuścili. W ten sposób zostaliśmy tam wbrew naszej woli obywatelami Związku Radzieckiego. Muszę przyznać, że ojciec zawsze jednak obawiał się gdzieś wyjechać, liczył jeszcze że będzie korzystał z własnej posiadłości w Sietryszczy, a mimo to bał się tam osiedlić na nowo po wojnie. Wyjechać gdzieś w nieznane a w szczególności przenieść się na ziemie zwane wtedy odzyskane czy poniemieckie, to było dla niego straszne. Te ziemie były jeszcze bardzo długo nazywane terenami poniemieckimi, to znaczy nie pewnymi, mówił, że Niemcy i tak tam kiedyś wrócą. Nawet już i w późniejszym czasie, to znaczy w roku 1958 kiedy jechał do Polski, to nie chciał żeby osiedlić się na terenach zachodnich czyli odzyskanych. Dlatego my tak długo w ciasnocie musieli gnieździć się u siostry Heleny w Żabikowie, i jej też utrudniać życie. O tym chyba jeszcze napiszę w dalszej mojej opowieści, na razie będę pisać o życiu w Dalidowiczach pod władzą radziecką. Gnębienie ludności rolniczej i to nie tylko narodów pochodzenia polskiego nadal trwa różnymi sposobami. Nałogi obowiązkowe na odstawę produktów rolnych dla państwa takich jak: zbożowe,mięsne, mleko, jaja. Chodzą różnego rodzaju kontrolerzy, policzone są dokładnie w zagrodzie gospodarskiej wszystkie żyjące stwory, na kurach kończąc i od każdej sztuki odpowiedni podatek. Kontrole takie są bezustanne ,dzisiaj była ekipa, która policzyła wszystko i spisała protokół, sprawdzili wszystkie dokumenty odstaw zdawałoby się już dobrze. Ależ nie, za dwa dni przychodzi inna ekipa i znowu kontrolują od początku. Sprawdzają ziemię, mierzą tak zwaną kraczką, jak by ziemi tej miało przez noc przybyć, czy może cudownie rozmnożyła się. A przy takiej kontroli gospodyni dostaje rozkaz przygotować obiad dla tych urzędasów i jeszcze trzeba postawić na stół wódkę. Wódka to jest normalny samogon, tego skąd on pochodzi już nie kontrolują.
46
Przez kilka lat takiego terroru Polacy zmagają się, zaciskając zęby starają się dogodzić tak zwanym reprezentantom obcej władzy. Karmiąc i pojąc drani a im lepiej taka kontrola została przyjęta przez gospodarza tym bardziej jego podejrzewają, że coś ukrywa a jeżeli nie przygotuje poczęstunku to jeszcze gorzej. W różny sposób nie poddają się, każdy jakoś po swojemu wywiązuje się z nałożonych podatków , ale wreszcie cierpliwość i możliwość się kończy. Chcąc nie chcąc większe gospodarze radzą się między sobą po cichu jakie mają dalsze możliwości jeszcze, żeby utrzymać stan dotychczasowy. Zaczęli bogatsze gospodarze, a mieszkańcy Dalidowicz dochodzić do wniosku, że dalszy opór jest niemożliwy do wytrzymania. Pięć lat terroru i ucisku gospodarczego przetrzymali z różnym skutkiem dla własnego gospodarstw, teraz trzeba się poddać nie ma wyjścia. To było koniec lata 1950 roku, za zgodą mieszkańców , partyjniacy z Rejonu Iwienieckiego zwołują zebranie całej wsi . Wieś która liczyła około 120 zagród, bogatszych i biedniejszych .Część mieszkańców jest całkowicie biednych, przeważnie małorolnych, mających po dwa -trzy hektary ziemi, tym akurat było wszystko jedno, i tak biedę klepali. Nie będę wspominał tych po nazwisku bo do dziś ich doskonale pamiętam, którzy nie mieli chleba na wiosnę, a do żniw było jeszcze daleko, trzeba było pożyczać. Właśnie ci małorolni chłopi spodziewali się, że po wstąpieniu do kołchozu im się polepszy, byli w błędzie, ale to pokaże czas. Porządek zebrania jest prosty, organizacja kołchozu we wsi Dalidowicze, innych postulatów nie było. Zebranie odbyło się przy ponurej atmosferze ,nie było z czego się cieszyć. Całość mieszkańców, poza kilkoma, podpisało swój akces „prośbę o przyjęcie do kołchozu” o wstąpienie do kołchozu. Znaczyło to tyle, że ziemia, koń z zaprzęgiem ,maszyny rolnicze, stodoła i spichrz przechodzą do wspólnej własności kołchozu. Jedyne to dobro, że skończyły się podatki i domiary i nachodzenie przez byle urzędniczynę i nawet czasami budzenie po nocach – dawaj jeść, stawiaj wódkę na stół. Ci gospodarze, którzy nie wstąpili do kołchozu i tak mieli odebraną ziemię, takiemu przy zagrodzie zostawili 15 ary i z tego miał wyżyć. W te 15 ary wliczał się nawet wjazd na jego podwórze. Tym którzy wstąpili do kołchozu mieli warunek był taki, że do wiosny każdy obecnie już członek nowo utworzonego kołchozu musi przetrzymać konia na własny koszt. Wiosną uprawić dotychczas uprawianą ziemię oraz cały areał we własnym zakresie i swoimi nasionami musi obsiać. Zdawałoby się, że teraz nastąpi trudne ale może spokojne życie. Mimo to, że to był już rok 1950, to władza radziecka cały czas umacniała się i co jakiś czas wynajdywała obywateli, których wysyłała to na Sybir lub do więzienia. Każdy człowiek pochodzenia polskiego na razie nie był pewien swojego jutra, czy czasami nieopatrznie powiedział coś niedobrego na temat władzy. Nigdy nie wiadomo było co jeszcze mogą na niego znaleźć w swoich archiwach pracownicy NKWD. Pod koniec września 1950 roku, jak to było stosowane w zwyczaju władz Związku Radzieckiego a szczególnie stosowanego przez organa NKWD. Zawsze każde zdarzenie nie przyjemne dla ludności musiało być wieczorem, tak i teraz przyjeżdżają NKWD-dziści do naszego domu, zabierają naszego ojca Jana Kłaczkiewicza. Ładują do swojego samochodu koloru czarnego, tak zwanej kibitki, i wiozą do Iwieńca rzekomo na przesłuchanie do swojej siedziby. Ponieważ ojciec do rana następnego dnia nie wraca do domu, ani nie przekazuje żadnej wiadomości i nie wiadomo gdzie jest, więc liczymy że został zatrzymany. Następnego dnia z rana próbujemy dowiedzieć się o co jest zatrzymany, bo co do tego nie mamy najmniejszej wątpliwości. W Iwieńcu, w siedzibie NKWD tyle dowiadujemy się, że ojciec został już odtransportowany do Baranowicz. W tym czasie Baranowicze były województwem naszym. Mnie się wydaje, że to było następnego dnia , a może to było za kilka dni, mój starszy brat Feliks wybiera się szukać kontaktu z ojcem. Pakuje się , matka szykuje paczkę żywnościową dla więźnia i jedzie żeby dowiedzieć się za co zatrzymany i gdzie się znajduje. Żeby dostać się do Baranowicz trzeba szukać okazji, bo jako takiego regularnego połączenia nie było, nie chodziły jeszcze żadne autobusy a nawet ich nie było. Dopiero w roku 1951 były wprowadzone tak nazywane ciężarowe taksi , to znaczy na ciężarowym samochodzie mocowali drewniane ławki i tak przewozili pasażerów nawet do stu kilometrów odległości. Nie pamiętam jak, ale z niemałymi przygodami dostał się do miasta Baranowicze. Okazało się tam, że w Baranowiczach są dwa więzienia, trzeba szukać w którym jest zatrzymany ojciec. System był taki, że informacji strażnicy nie udzielają czy taki człowiek jest w danym więzieniu. Żeby się dowiedzieć trzeba było ustawić się w kolejkę ludzi podających paczki żywnościowe.
47
Kolejka długa posuwa się bardzo powoli, nie ma rady, trzeba czekać. Mój brat Feliks pod wieczór dochodzi do okienka. Zgłasza chęć podania paczki dla Jana Kłaczkiewicza, strażnik pierw idzie sprawdzić. Powraca i oznajmia, że w tym więzieniu takiego osobnika nie ma i nie było. Nocleg w Baranowiczach Feliks spędza na dworcu kolejowym na poczekalni, spać nie może w obawie żeby nie okradli. Raniutko następnego dnia już atakuje drugie więzienie ,powtarza się rytuał z paczką gdyż inaczej niczego nie dowie się. Tu trwało trochę krócej ,wcześniej zjawił się przed więzieniem i był bliżej w kolejce, chociaż niektórzy w kolejce pod więzieniem czekali przez całą noc. Paczka znowu nie została przyjęta, okazało się, że tu faktycznie był ojciec ale został odtransportowany do więzienia w Wołkowysku. Z wiadomością, że ojciec chyba znajduje się w mieście Wołkowysk sam wraca do domu. Na dalszą podróż kolejową trzeba mieć jakiś dokument tożsamości bo to już było inne województwo, takiego dokumentu nie miał jeszcze wcale, oraz zabrakło jemu finansów.Kilka miesięcy później będąc już mężatką, chyba to było w maju lub w czerwcu, w podróż na poszukiwanie ojca wyrusza siostra Zosia – jedzie do Wołkowyska. W Wołkowysku odnajduje więzienie, podaje paczkę żywnościową i dostaje zgodę na widzenie. Po przyjeździe do Wołkowyska, w pierwszym dniu udaje się jej tylko jakoś poprzez ogrodzenie dostrzec ojca przy pompowaniu wody. Rozmowa na widzeniu była bardzo krótka poprzez kraty i jeszcze dalej ojciec nie powiedział, bo nie było jemu wiadomo, za co jest zatrzymany i na jak długo. Trzy miesiące później ojciec przysyła list do domu z konkretnymi wiadomościami. Znajduje się za Uraliem w lagrze dla skazanych w miejscowości Krasnoturyńsk, za przestępstwa polityczne. Powiadamia rodzinę, że jest skazany na karę siedmiu lat pozbawienia wolności za ukrywanie szpiega niejaką Halinę Podbereska w 1940 roku. Wyrok ten został wydany zaocznie przez słynną trojkę polityczną – w skład tej trójki wchodzą sędzia, prokurator, i protokolant bez obecności oskarżonego. To znaczy, że w rozprawie brali udział : sędzia,prokurator i protokolant bez obecności obwinionego i obrońcy. W ruskim prawie nadal osobą o przestępstwie politycznym, lub tylko podejrzanym o takie przestępstwo obrona nie przysługiwała .O tym wyroku ojciec dowiedział się w więzieniu w Wołkowysku po widzeniu z Zosią. Nie mógł zawiadomić o tym rodziny bo jeszcze wtedy nie miał prawa korespondencji. Po wojnie NKWD odgrzebało stare akta z 1940 roku i tych którzy na wskutek wojny wyszli z więzienia, teraz musieli swoje kary odsiedzieć. Szczególnie wyszukiwali tych co w ich rodzinach ktoś działał przeciwko aktualnej władzy radzieckiej, a tu byli tacy dwóch synów i córka .Teraz zostaliśmy znowu bez głowy rodziny, tyle co podpisał „prośbę”o wstąpienie do kołchozu i zaraz go uwięzili .Życie toczy się dalej, innego wyjścia nie ma. Kiedy przyszedł pierwszy list, to było po nowym roku, był to już 51 rok. Po aresztowaniu ojca przez NKWD czyniliśmy próby żeby ojca wydostać z więzienia poprzez tak zwane znajomości. Lonia Filipowicz nasza kuzynka , córka Maryli Filipowicz naraiła niejakiego Adama B., który nie był prawnikiem ale miał rozległe znajomości. W tym czasie i w tym państwie bardzo liczyły się znajomości, bardziej niż dobra znajomość prawa, bo prawo wtedy jeszcze można śmiało powiedzieć, nie występowało dla zwykłego człowieka. Prawem i może nawet ponad prawem byli wyłącznie funkcjonariusze NKWD, im można było wszystko, zawsze byli na prawie. Adam B., miał jakieś znajomości w kręgach NKWD i trochę liczył, że może pomoże w zwolnieniu. Początkowo zaczęli dawać jakieś tam nikłe obiecanki, jednak wszystkie nadzieje spadły na niczym, ponieważ w ruskim prawodawstwie wyrok jest ostateczny. Wydobyć ojca z więzienia nie było można chociażby z tego tytułu, że to już było po wyroku sądowym o czym my nie wiedzieli . Druga trudność to było to, że liczył się jako więzień polityczny , nawet NKWD- dziści bali się zwolnić więźnia politycznego .W trakcie tej próby uwolnienia ojca poprzez Adama B., i częstego pobytu w naszym domu, razem ze swoim bratem nawiązała się znajomość. Jego brat Marian B., przy okazji pobytu w naszym domu i załatwianiu spraw zapoznał moją siostrę Zosię . Bardzo Marianowi nasza Zosia się spodobała , zapragnął z nią ożenić się .Przekazał tę chęć poprzez wspomnianą wyżej kuzynkę Lonię i oczekiwał na jakąś odpowiedź ze strony Zosi lub Matki. Ponieważ wyraźnej odmowy nie było, postanowił działać. Jednego razu kiedy już było wiadomo, że protekcja w celu uwolnienia ojca spełzła na niczym. Do naszego domu teraz bez zapowiedzi przyjeżdżają obaj bracia w swaty do Zosi.
48
Nie wiem jak tu myśleć, czy to jakieś przeznaczenie, a może dalszy ciąg zdarzeń dla panien urodzonych w domu Kłaczkiewiczów, bo ten kawaler też pochodzi z Niwna. Zosia początkowo odmawiała, nie chciała wyjść za Mariana za mąż. Miała w Dalidowiczach po sąsiedzku swojego kawalera w którym się kochała. Jednak za namową matki i tłumaczeniu, że obecny kawaler nie jest tak naprawdę stabilny, było wiadomo, że zagląda do innych panien w Dalidowiczach .W tej sytuacji rezygnuje z niego i ostatecznie wyraża zgodę na małżeństwo z Marianem B. Uzgodniono teraz termin wesela , postanowiono, że odbędzie się tydzień po świętach Zmartwychwstania Pańskiego. Mnie teraz się wydaje, że to była data 25 marca 1951 roku. Ojciec córkę pobłogosławił listownie, inaczej nie mógł tego zrobić. Jego tylko jednym życzeniem było aby nie było nikogo na tym weselu gości z rodziny Józefa Kłaczkiewicza, dalej miał do brata urazę za poprzednie podejrzenie. Przygotowania do wesela idą całą parą , zaproszonych było chyba około sto osób, krewnych oraz sąsiadów. Na dwa tygodnie przed świętami, brat Feliks dostaje powołanie do Armii Związku Radzieckiego. Datę poboru stawienia się przypada właśnie w niedzielę, w dniu wyznaczonego wesela siostry. Na żadne prośby, próby odroczenia lub przesunięcia terminu powołania nie powiodły się , kategorycznie władze wojskowe odmówiły. W trakcie wesela Feliks wraz z kolegami pożegnał się i poszedł do wojska, żałosne było to pożegnanie. Weselnicy byli podpici na pożegnaniu, płakali nie wiadomo było czy z żałości czy może płakała wódka. Zosia wyszła za mąż, było mnie bardzo smutno tego dnia, odprowadzałem ją do Mariana domu do Niwna. W Niwnem była druga część ich wesela,towarzyszyłem siostrze za weselnym stołem. Bardzo płakałem na tym weselu, żałość mnie ogarnęła wielka, żal mnie było rozstawać się z siostrą i bratem jednego dnia. Po weselu z Niwna powróciłem razem z resztą gości naszych, które odprowadzały, Zosię taki był zwyczaj. Teraz na naszym gospodarstwie została mama i ja gospodarz mający niecałe dwanaście lat. Przychodzi wiosna 1951 roku, jesteśmy tylko we dwoje . Teraz mamy i moim obowiązkiem jest obrobić i zasiać te nasze dziesięć hektary ziemi .Część z tego jest już zasiana, ozimina około trzech hektary . Pozostałe to mamy my uprawić we dwójkę,tak było zapisane w umowie przez ojca podczas wstępowania do kołchozu .Niektórzy ludzie doradzali , teraz wiem że to byli dobrzy nasi życzliwi sąsiedzi. Zostawcie, niech uprawia kto chce, ale matka miała obawy, może raczej złudne nadzieje, że może jeszcze kołchoz nie powstanie . Wtedy wszyscy nasi sąsiedzi będą zbierać plony a my będziemy oglądać swoje odłogi nie uprawione. Retorycznie pytam, jaką ma siłę chłopak mając niecałe dwanaście lat, każdy chyba doskonale wie. Ja też wiem bo to ja zaciskając zęby z niemocy i zmęczenia , płacząc kiedy można było tylko w ten sposób ulżyć swojej niemocy i zarazem swojej złości. Orałem pługiem konnym ziemię bardzo kamienistą, kamieni na polu było mnóstwo , co jakiś czas kamienie wybijały pług. Trzeba było konia cofać i odciągać pług do tyłu, żeby to oranie jako tako wyglądało. To wszystko było zatrudne jak na takiego oracza jakim byłem ja. Po zaoraniu moją orkę, bronowałem, potem siałem ręcznie i wszystko inne robiłem z pomocą mojej kochanej mamy, ona też robiła za czworo. Pokonaliśmy wiele trudności tej wiosny,całe pole było na miarę naszych możliwości uprawione i zasiane . Wieczorami, kiedy kładłem się spać to padałem jak kamień, nieraz nie chciało się nawet jeść .Kiedy zaczęły wschodzić zasiewy, to oko cieszyło, patrząc na swoją ciężką pracę z nadzieją, że kiedyś będą plony naszej wspólnej harówki. W naturze tak już jest, że nie ma nic za nic tak się stało i teraz u mnie. Podczas gdy pracowałem w polu nie uczęszczałem do szkoły i z tego tytułu powstały zaległości w nauce. Ponieważ była to wiosna, nadrobić z nauką było nie sposób. System w szkole był taki, że począwszy od czwartej klasy rok szkolny kończyło się egzaminem. Ja ze względu na zaległości, i między innymi na czynniki, można nazwać polityczne ,nie zostałem dopuszczony do egzaminu. Zostałem drugi rok w szóstej klasie, i jak wcześniej pisałem, teraz zrównałem się ze swoim rocznikiem. Po kolei teraz muszę wyjaśnić co mam na myśli – wspomniane czynniki polityczne. Trochę to śmieszne być dzieckiem politykiem w wieku dwanaście lat, ale niestety prawdziwe, w Związku Radzieckim wszystko jest możliwe. Pod koniec roku szkolnego szóstej klasy, dyrektor szkoły razem z gronem pedagogicznym mają obowiązek wprowadzić swoich uczniów do Komunistycznej Organizacji Młodzieży – w skrócie „Komsomoł”. Przynajmniej tak było za moich czasów,możliwe że tak jest do dnia dzisiejszego.
49
Do tej „uroczystości „nauczyciele całą szóstą klasę grupowo prowadzili do Rejonowego Komitetu Komsomołu w Iwieńcu. Tam należało też grupowo dokonać aktu uroczystego wstąpienia do organizacji Komsomoł. Procedura jest następująca , w tym Komitecie każdy uczeń musi opowiedzieć swój życiorys skrócony i powiedzieć dla czego chce aby jego przyjęto w szeregi Komsomołu. Właśnie w tym miejscu stał się dylemat, gdy opowiedziałem swój może nieco krótki życiorys. Zostało mnie zadane pytanie, dlaczego chcę wstąpić do Komsomołu, odpowiedziałem, że ja wcale nie chce tylko mnie zmuszają do tego nauczyciele. Impreza została przerwana, mnie precz wygnali do domu z krzykiem i różnymi epitetami i groźbami. Na tym sprawa się nie kończy, na drugi dzień zostałem wezwany do gabinetu dyrektorki na rozmowę. U dyrektorki zaraz dowiedziałem się, że ja jestem jako antyspołeczny wyrzutek . Wywodzący się z wrogiej narodowości polskiej nigdy nie ukończę tej szóstej klasy ani tej szkoły. Jak towarzyszka dyrektur o nazwisku Ch., – to nie żart, tak naprawdę nazywała się, zapowiedziała tak też się stało. W tym roku nie dopuścili mnie do egzaminu i z tego powodu zostałem na powtórkę klasy. Szóstą klasę jednak ukończyłem ale dopiero za rok .Jednak musiałem poddać się i wstąpić do tego Komsomołu, na moją „prośbę” tak to się nazywało ale cóż takie były układy. Jakby nie mówić władza udowodniła kto tu rządzi, i pod czyje prawa należy się podporządkować. Oprócz tego jeszcze były wyzwiska w postaci „ wy polackie mordy” i temu podobne. Oczywiście to się słyszało od moich tak zwanych „wychowawców”. Te i inne nasze wspomnienia przypominamy sobie przy okazji spotkania z moimi kolegami z tamtych lat. Nie jest nas już dużo, ale kilka osób jeszcze żyje i czasami się spotykamy nawet nieraz przypadkowo ale jest to miłe spotkanie. Powrócę teraz do naszej gospodarki, po ciężkiej naszej wiosennej harówce pola wyglądały wspaniale ale nie było czym się cieszyć. Przyszła dla nas teraz następna, dużo może nawet większa przykrość ,było to kiedy przyszły zbiory plonów . Wtedy okazało się, że plony zbiera już kołchoz , bo teraz jest wszystko nasze – nie moje. To znaczy wszystko idzie do naszego tak zwanego ogólnego dobra. Tylko, że nasze ogólne dobro zostało załadowane na samochody i tyle my widzieli, pojechało w niewiadomym kierunku. Kierunek to można wskazać na wschód, bo tam było zawsze brak wszystkiego a w szczególności żywności i trudno było napełnić. Życie toczy się dalej , trzeba sobie radzić, teraz moja mama uświadomiła, że trzeba było posłuchać tych ludzi, którzy radzili dobrze nic nie robić w polu. Byłby ten sam wynik ale bez nadludzkiej pracy dla dziecka i starszej kobiety. Jesteśmy z matką sami we dwoje, mama musi chodzić do pracy w kołchozie. Praca była mierzona w „trudodniach”, to znaczy, że do dziś nie wiem jak to było przeliczane. Te „trudodni” były zapisywane i rozliczane – na koniec roku dostawało się zapłatę ,najczęściej w postaci ziarna żyta. Dla nas – członków tego kołchozu, na własne potrzeby przy naszych zabudowaniach odmierzono 45 ary ziemi. Na tym skrawku ziemi uprawiamy dla siebie ziemniaki i warzywa .Na początku trzymaliśmy dwie krowy ,kilka świnek i trochę drobiu, to było jako minimum potrzebne do przeżycia. Krowy można było wypasać latem bez ograniczeń na kołchozowych pastwiskach. Gorzej było podczas zimy ,na zimę trzeba było przygotować siana we własnym zakresie, ale nie na kołchozowej łące .To było teraz moje zadanie, trzeba było nakosić i wysuszyć siano. Pomagali nam trochę nasi życzliwi sąsiedzi. W Puszczy Nalibockiej było dużo takich polanek w lesie na których kołchozy nie zbierali siana .Te place czy może polany lub mszary podmokłe, my wykaszali i wykorzystywali dla siebie do przygotowania siana. Jednym takim, można nazwać opiekunem, był mój kuzyn Miron Franciszek – starszy ode mnie o sześć lat .To był syn mamy brata, razem z nim po lasach kosiliśmy i suszyli siano na zimę .Franciszek Miron miał swojego konia, gdyż on nie był przynależny do kołchozu nie wstąpił, został jak to nazywali „adinalicznik”. Jego koniem i wozem wspólnie zwoziliśmy z puszczańskich łączek siano do domów. Jeszcze jeden bardzo pomocny człowiek i bardzo życzliwy człowiek był Aleksander Gwint. Gwint pochodził też z puszczy z uroczyska Nowy Dwór, i ja z nimi razem zaopatrywałam się w siano do naszych krówek .Z tych krówek mieliśmy, można tak powiedzieć, nasze utrzymanie. Matka doiła krowy a z mleka wyrabiała sery i masło, potem te masło i sery sprzedawała na bazarze. Część spożywaliśmy sami, bo z kołchozu nie było żadnego przychodu. Jako przykład podam jaka była sytuacja, cały rok matka pracowała na pracach polowych dla kołchozu, cała ta praca była zapisywana jako „trudodni” przez cały okrągły rok.
50
Po żniwach ze świeżego zboża matka bierze zaliczkowo jeden centnar ( 50 kg) żyta a konto wykonanej pracy. Żyto wzięte zaliczkowo jest potrzebne dla nas na chleb akonto swej pracy rocznej w kołchozie .W tym czasie były trudności żeby kupić chleb gotowy, trzeba było odstać w długiej kolejce i rzadko kiedy można było kupić,więc matka sama piekła chleb do nas . Przy rozliczeniu rocznym tych „trudodni” okazuje się, że zarobiła przez cały rok tylko jedyne czterdzieści dziewięć kilogramów żyta. Zaliczka wzięta okazała się za duża, zostaje jeden kilogram do odrobienia w następnym roku, tyle wartości miała kołchoźnika praca. Czytając moje opowiadania ktoś tu mógłby powiedzieć, że ja za taką zapłatę bym nie robił. Prawda to się zgadza, tylko takie rozumowanie nie było możliwe w związku Radzieckim. Tym kołchoźnikom którzy tak próbowali zrobić, odbierane były te marne kilkanaście ary ziemi. Dodatkowo nakładana była kara za uchylanie się od pracy . Uchylającym się od pracy zajmował się prokurator, mógł ukarać różnie, nawet łącznie z więzieniem. Jednym słowem w Związku Radzieckim praca była obowiązkowa, zawsze o zapłacie dyskusji nie było, zapłacili tyle ile chcieli. To jest przykład jak ceniła się praca człowieka w kołchozie w szczególności ludzi pochodzenia polskiego tu na Kresach. Na to nigdzie nie można było się poskarżyć ,w kołchozie przewodniczący kołchozu był wszechwładny. Ludzie tu czuli się tak prawie jak w więzieniu, o tyle tylko że nie było strażników. Strażnicy właściwie byli tylko niejawnie ,byli takie kanalie donosiciele jak w każdym społeczeństwie. Żeby przypodobać się władzy to potrafili po kryjomu donosić o wszystkim po cichu przedstawicielom władzy, co widzieli, jak i o tym czego nie widzieli. W tym niedobrym czasie tak żyliśmy z moją mamą starając się jakoś pokonywać niedogodności. Dla pocieszenia i rozweselenia nas, siostra moja Zosia z mężem Marianem co jakiś czas nas odwiedzają, jako mile widziani goście. Marian skarży się będąc u nas w gościach, że ja jestem mały szwagier i on nie ma z kim u teściowej nawet kielicha wypić. Żartuje ze mnie, że mogę z nim tylko na jedną łyżkę stołową wódki pozwolić. Dostajemy listy co jakiś czas od ojca i od Feliksa z wojska .Obydwa są na Uralu niedaleko od siebie w obłości Świerdłowskiej. Ojciec jest w lagrze więziennym w miejscowości zwanej Krasnoturyńsk . Syn trochę bardziej na wschód też na Uralu w jednostce wojskowej, tam nie było żadnej nazwy – listy były pisane na numer jednostki wojskowej. Jedyna nazwa którą zapamiętałem była taka, że koszary wojskowe mieściły się nad rzeką Pyszma. Najbliższa miejscowość położona niedaleko jednostki wojskowej w której służbę pełnił Feliks nazywała się Jełańsk. Synowi nie wolno było pod żadnym pozorem odwiedzać ojca, nawet nie może zdradzić się, że ojciec jest w więzieniu i w tej okolicy . Ojciec jest tak zwany „polityczny” mógłby podczas odwiedzin syna zdemoralizować żołnierza ,tak działała polityczna doktryna rosyjska. Najlepiej by było, żeby syn dobrowolnie wyrzekł się swojego ojca skazanego za przestępstwo polityczne, wtedy by był prawdziwym obywatelem Związku Radzieckiego, do takiego postępowania dążyły służby polityczne. Ponieważ Feliks nie mógł pisać listów do ojca, to przez korespondencję z nami dowiadywał się o ojcu, a ze względu na cenzurę wojskową trzeba było pisać umownymi szyframi. Po półtorarocznej służbie w Armii Radzieckiej, jesienią 1952 roku brat Feliks na skutek choroby uszu zostaje zwolniony z wojska do cywila .Teraz jako mężczyzna dorosły, daje w domu nam pewną ochronę i pomoc w gospodarstwie. W kołchozie starszej kobiecie i podrostkowi trudno jest domagać się namiastki swoich praw jakie przysługują. Prawa kołchoźnika niewielkie, jedynie co przysługuje członkowi od kołchozu – udostępnienie konia i sprzętu do uprawiania tych swoich 0.45 ha. ziemi .W rodzinie, która jest bez mężczyzny trudno nawet ten mały przywilej wyegzekwować. Trzeba chodzić i prosić brygadzistę żeby dał konia i sprzęt do obróbki tej ziemi. To wszystko zależne jest od humoru brygadzisty, może nawet trzeba będzie za zezwolenie poczęstować go wódką .W tych rodzinach gdzie jest dorosły mężczyzna jest inaczej, bo ten mężczyzna ma większe przebicie. Muszę teraz napisać o mojej podstawowej edukacji ,do szkoły od jeden do cztery, uczyłem się uczęszczając we wsi Dalidowicze .Czwartą klasę szkoły podstawowej ukończyłem w 1949 roku. Nauczycielami, którzy mnie uczyli byli: Józef Lembowicz i Nina Rożkowa. Teraz ja nie pamiętam dokładnie, które jakich przedmiotów uczyło. Józef Lembowicz pochodził z naszej wsi Dalidowicze, a Nina Rożkowa pochodziła gdzieś z Rosji . Oboje byli przychylnie nastawieni do dzieci, lubiliśmy ich, mile ich wspominam. Czwarta klasa szkoły kończyła się egzaminem ustnym, pytania na karteczkach były napisane przez samych nauczycieli.
51
Trzeba było osobiście wylosować pytania dla siebie i na nie pozytywnie odpowiedzieć, jeżeli kto nie potrafił odpowiedzieć na wylosowane pytania to mógł jeszcze losować po raz drugi, trzeciego losowania nie było – trzeba było powtarzać klasę. Jeżeli pozytywnie zdało się egzamin, dostawało się promocję do piątej klasy. Piąta, szósta i siódma klasa znajdowała się w szkole w miejscowości Kamień – oddalony o dwa kilometry od Dalidowicz. Teraz już każda klasa kończyła się egzaminem, matematyka miała egzamin pisemny a język rosyjski oraz fizyka, geografia i historia zawsze ustny – też na podstawie wylosowanych pytań. Geometria oraz chemia no i oczywiście tematy społeczno polityczne, zawsze były zdawane pisemnie – nie wiem dlaczego. Wszystkie dzieci w każdą pogodę chodziły piechotą do szkoły, chyba nadarzyła się jakaś okazja podjechać z jakimś woźnicą. Odległość do szkoły w Kamieniu od naszego domu było równe dwa kilometry, obecność obowiązkowa przy każdej pogodzie . Tylko w zimie, kiedy mróz był powyżej 25 stopni poniżej zera – zwalniał dzieci od obecności na lekcjach . Często nam zdarzało się zimą, że w naszej klasie woda do picia która była przygotowana i przegotowana w takim kociołku była zamarznięta. Klasy szkolne były ogrzewane, w każdej klasie był kaflowy piec. Codziennie woźny palił w tych piecach, ale ciepło było tylko przy samym piecu .Tak jak wcześniej już napisałem, miałem trudności w szóstej klasie, ale w drugim roku je pokonałem – musiałem okazać skruchę i wstąpić do Komsomołu . Siódmą klasę już ukończyłem bez przeszkód, chociaż przezwiska od dyrektorki „Ty Polacka morda”, ja nigdy nie zapomnę. Zdałem egzamin końcowy pozytywnie, i tym samym ukończyłem siedmiolatkę w 1953 roku. Właśnie w tymże 1953 roku w miesiącu marcu, jeszcze przed końcem szkoły, umiera wielki wódz komunistów Józef Stalin. Komuniści płakali, a my uczniowie cieszyliśmy się, bo były trzy dni wolne od zajęć i to jeszcze w marcu, kiedy topniały śniegi. Było mokro i ślisko – roztopy, chodziło się po kolana w topniejącym mokrym śniegu. Chociaż w duszy cieszyliśmy się, to jednak tej radości nikt nie mógł okazywać, oficjalnie było to niebezpieczne, można było trafić do więzienia. Po śmierci Józefa Stalina całe społeczeństwo teraz wyczekiwało co nastąpi po jego śmierci, jakie będą zmiany. My w naszej rodzinie czekali na amnestię. Zazwyczaj po śmierci tak wielkiego wodza wszyscy byli pewni, że będzie ogłoszona amnestia. W końcu nie wiem jak to długo trwało, ale wreszcie ogłosili. Teraz jest niepewność czy nasz ojciec zostanie zwolniony z lagru, bo amnestia nie miała wcale objąć więźniów politycznych. Straciliśmy jaką taką nadzieję, wiadomości żadnej nie było, listy nie przychodzą. Dopiero w następnym roku, pod koniec czerwca i to całkiem niespodziewanie, następca Stalina Maleńkow zalecił aby wypuścić starszych wiekiem bez określenia kategorii, czy rodzaju przestępstwa. Tak więc w 1954 roku my nie spodziewali się już na wyjście ojca , bo nie było żadnych wiadomości. Ojciec powraca do domu jako nie nadający się w lagrze do pracy, i w ten sposób zrobiło się nas czworo. W tym miejscu muszę wyznać prawdę, że po śmierci byłego wielkiego wodza my mieszkańcy Białorusi odczuliśmy lekkie przynajmniej osłabienie rygoru. Teraz mogę stwierdzić, że to było prawdopodobnie chwilowe tylko zamieszanie na górze, kto teraz obejmie władzę. Kołchozy nadal istniały, nic nie zmieniło się, tak jak przed tym, czasowo trzeba było dostosować się do istniejących warunków. Po wyjściu z wojska, brat Feliks dostał posadę magazyniera zbożowego w kombinacie kołchozowym. Teraz właśnie, w międzyczasie kilka wiosek połączono w jedno i utworzono kombinat. Do takiego posunięcia przetworzenia kołchozu w kombinat teraz zgody mieszkańców nie potrzebowali. Ja po ukończeniu siódmej klasy złożyłem dokumenty do technikum melioracyjnego w mieście Pińsk. Nabór był o ile pamiętam 130 osób, a kandydatów zgłosiło się ponad 600 osób. Egzaminy wstępne trwały cały tydzień i nie dostałem się, miałem słabe wyniki na egzaminie wstępnym. Teraz wiem, że nie miałem szans tam dostać się, gdyż nasza szkoła wiejska nie dorównywała poziomem nauczania szkołom z miast. Do tego technikum kandydaci byli chyba z całej Białorusi, a może i nie tylko. Część kandydatów z wyglądu można było określić na Tatarów, lub mieszkańców dalekiej wschodniej Rosji, tak mnie przynajmniej się wydawali. Wróciłem do domu, na miejscu żeby dostać się do średniej szkoły na nauczanie dzienne nie było szans, było wszystko zajęte. Zapisałem się do tej samej szkoły średniej, ale na wykłady wieczorowe. Szkoła średnia – tak ją tam nazywali, to była dziesięciolatka – po ukończeniu dziesięciolatki otrzymywało się „Atestat Zrełości”. Podłóg naszej polskiej nazwy to było liceum, po ukończeniu w Polsce otrzymuje się świadectwo maturalne.
52
Szkoła ta mieściła się w mieście powiatowym Iwieniec. Odległość do szkoły w Iwieńcu z Dalidowicz to tylko sześć kilometry. Od poniedziałku do soboty codziennie trzeba było pieszo pokonywać tę odległość tam i z powrotem. Jak teraz myślę było to bardzo uciążliwe, a w tamtych warunkach wydawało się, że to jest normalne, szczególnie było ciężko zimą. Śniegi w tamtym czasie na równej powierzchni pokrywały ziemię do około 80 cm., a zaspy bywały od 2.0 do 3.0 metra. Trochę z trudnościami, ale jakoś ukończyłem ósmą i dziewiątą klasę, i na tym zakończyłem edukację w tej szkole. Nie widząc perspektywy co będę robił po ukończeniu tej szkoły. Krótko mówiąc ze świadectwem dojrzałości nie było wielkiej perspektywy. Na dalsze studia nie miałem co się łudzić, rodzice nie mieli, żeby mnie posłać, a i ja sam nie widziałem się jako student. W lecie, po ukończeniu ósmej klasy, podczas letnich wakacji podjąłem pracę w Iwienieckim „Raisojuzie”. Jest to chyba odpowiednik naszego GS lub PZGS. Praca polegała na zaopatrzeniu miasta, rozwożenie towarów i różne inne prace gospodarcze. Była to taka dorywcza praca podczas wakacji dla młodzieży. Kierował tą pracą niejaki A., zwany „Czarny”, normalnie nas takich można powiedzieć dzieci okradał. Nigdy nie było wiadomo, ile każdemu z nas naprawdę należy się, zapłata była podłóg jego widzimisię. Zaprzestając dalszej nauki w szkole po ukończeniu dziewiątej klasy, nie widziałem perspektywy dalszej nauki, bo nie miałbym żadnego zawodu. Chciałem zapisać się do szkoły zawodowej gdzieś przy jakiejś fabryce pod nazwą skrót FZO. Tam brali na stacjonarne nauczanie, wszyscy ucznie dostawali pełne umundurowanie. Od tej decyzji mnie odwiedli moi rodzice, byli przekonani, że tam wychowują na prawdziwych komunistów. Jakaś prawda w tym była, bo mój kuzyn Franek Chimoroda uczył się w takiej szkole, i po ukończeniu był przepojony ideałami komunistycznymi. Teraz, żeby móc zdobyć zawód zapisałem się na kurs traktorzystów w bazie MTS w miejscowości Moskalewszczyna. Po miesiącu już pracowałem jako traktorzysta w firmie obsługującej rolnictwo pod nazwą MTS. Miałem ciągoty do mechanizacji, interesowały mnie silniki spalinowe i w ogóle cała mechanizacja. To była dla mnie bardzo ciekawa dziedzina a zarazem jak dotąd całkowicie dla mnie nieznana. Środek transportu i siła pociągowa w tym czasie jeszcze to był koń, i jeszcze rower zaliczał się do środka transportu. Praca na traktorze była trudna i to bardzo brudna, ale mnie się podobała, pomimo brudu w jakim się pracowało. Te traktory jakimi MTS w tym czasie posługiwał się, to były przeważnie jeszcze całkiem prymitywnej konstrukcji. Technika przestarzała, silniki pracowały na nafcie, do nowoczesności było jeszcze bardzo daleko Pojawiały się pierwsze można nazwać jaskółki, jak „Białoruś” albo DT54, ale one były przydzielane dla traktorzystów starszej generacji z dłuższym stażem. Młodym takich maszyn nie przydzielali i dlatego między innymi tylko jeden sezon tam przepracowałem. Jeszcze jedna sprawa, mianowicie z powodu słabych zarobków za wykonaną pracę – płacili kołchozy bo to dla nich robiliśmy usługi. Jeżeli chodzi o zarobki, to traktorzystom zapłata była wypłacana w zbożu, a te ziarno pochodziło z kołchozu, z kolei który nie zawsze był wypłacalny. Z kołchozu członek, a członkiem kołchozu był każdy kto mieszkał na wsi, nie można było ani się zwolnić ani nigdzie wyjechać lub pójść do innej pracy samowolnie bez zgody przewodniczącego. Powód był bardzo prosty, po wojnie dokumenty z przed wojny były nieważne. Nowych nikt nie dostał, celowo, żeby mieć pełną kontrolę nad ludnością. Władze radzieckie po prostu ich nie wydawały – żadnych dokumentów tożsamości. Bez dokumentów nie można było nigdzie się zameldować ani nawet podróżować. Był to bardzo prosty sposób kontroli ludności, nie pozwolenie na ucieczkę z kołchozu. Jakby nie patrzeć to była ukryta niewola człowieka, każdy kto chciał wyjechać na kilka dni do jakiegoś miasta, musiał mieć zezwolenie od miejscowych władz, przynajmniej przewodniczącego kołchozu. Żeby dostać paszport legalnie, to był tylko jeden sposób, zawrzeć umowę na wyrąb lasu daleko na północy Rosji, lub w głębi kraju na budowach, albo w kopalniach też na północy Rosji. Tylko te paszporty były wydawane na czas określony. Ważność ich kończyła się z końcem umowy, jednak nie dłużej niż dwa lata. Ważność dokumentu wygasała łącznie z wygaśnięciem umowy o pracę. Po wyjściu ojca z więzienia w 1954 r., zaczęliśmy zastanawiać się nad wyjazdem do Polski . Rozpoczęła się niezbyt nagłośniona sprawa łączenia rodzin z Białorusi do Polski, w każdym razie nie można było o tym przeczytać w prasie. To był początek drugiej repatriacji, którą władze tak naprawdę nie ogłaszali, wiadomości rozchodziły się – jeden drugiemu powiedział pocztą pantoflową.
53
Jako pierwszy złożyłem ja Zenon wniosek o wydanie pozwolenia na wyjazd . Po dosyć długim czasie oczekiwania dostałem odmowę bez podania przyczyn. Siostra Helena po odsiadce wyroku wyszła na wolność w 1951 roku. Po wyjściu z więzienia nie miała gdzie właściwie pójść, nie ma ani domu ani pracy, dosłownie niczego. Jakiś czas zamieszkuje kątem u koleżanki z pracy – prawie przypadkowej. Zatrudnia się jako salowa w szpitalu, czasowo może tam zamieszkać w jakimś przyszpitalnym pokoiku. Teraz już odwiedza swoją córkę w domu dziecka, ale nie ma gdzie ją zabrać z domu dziecka, tak mija prawie rok. Przypadkowo spotyka znajomego, byłego więźnia z pobytu w więzieniu na ulicy Młyńskiej w Poznaniu. Odnawia się była znajomość, dowiaduje się, że obecnie on jest rozwodnikiem. Po krótkim czasie znajomości, w 1952 roku wychodzi ponownie za mąż, obecny mąż nazywa się Stanisław B. Po ślubie, wspólnie z mężem odbierają córeczkę Ełżbietę z domu dziecka w Szamotułach, i zamieszkują w miejscowości Żabikowo koło Poznania. W roku 1953 rodzi się im syn, na imię otrzymuje Bronisław. Dwa lata później w 1955 roku przychodzi na świat następny syn, na imię Piotr. Właściwie tak w skrócie przechodzę nad losami ich pożycia małżeńskiego, bo nic tak naprawdę o nich nie wiem.
Jakoś nigdy nie opowiadali o swoich wspólnych sprawach, więc tak pozostanie. Następnego roku, to jest 1956 nabierają odwagi czy śmiałości i przyjeżdżają w odwiedziny na Białoruś do Dalidowicz. Dzieje się to w tym czasie kiedy w Poznaniu trwa protest pracowniczy, u nas oczywiście nic o tym nie można było niczego dowiedzieć się, prasa radziecka to przemilczała. Wielka radość była nasza – po tak długiej rozłące cieszymy się na to spotkanie. Helena miała swoje obawy, czy jeszcze na terenie Związku Radzieckiego nie będzie prześladowana .Obawy były płonne, nic takiego się nie stało, nie wiadomo czy sobie władze odpuściły, czy to już poszło w zapomnienie.
Pobyt ich u nas przebiegł w jak najlepszej atmosferze, bez żadnych incydentów. Podczas pobytu u nas dużo naopowiadali o życiu w Polsce Ludowej, i przy tym zachęcali jeszcze bardziej nas do wyjazdu do Polski. Ja sam zaraz po odjeździe siostry złożyłem prośbę o wydanie dokumentów i zezwolenie na wyjazd do Polski. Teraz organa Milicji, bo to one tam rządziły , odmówiły kategorycznie. Teraz motywacja w uzasadnieniu była taka, że samej młodzieży nie zezwolą na wyjazd, jeżeli chcemy wyjechać, to tylko z całą rodziną W tej sytuacji odwrotnie, czyli natychmiast złożyli prośbę od całej rodziny i czekamy na wynik. Po zaprzestaniu pracy jako traktorzysta, a chcąc się wyrwać od kołchozu, w czerwcu 1956 roku podpisałem roczną umowę o pracę przy wyrębie lasu tam na Białorusi.
Siedziba tego przedsiębiorstwa, jako główna dyrekcja, była w mieście Mołodeczno – naszym obecnie województwie. Sam zakład produkcyjny, czyli filia, czy może baza, mieściła się w miejscowości Kleciszcze w Puszczy Nalibockiej. Po podpisaniu umowy otrzymałem dwieście rubli bezzwrotnie na zagospodarowanie, nie wiem na pewno, ale myślę, że te pieniądze były później po cichu z zarobków odebrane. Tak przypuszczam, bo w państwie radzieckim nie było nic za darmo. Ta miejscowość Kleciszcze jest oddalona od Dalidowicz o około dwadzieścia kilometrów. Zamieszkałem tam z kolegą w robotniczym hotelu bezpłatnym,wyżywienie we własnym zakresie albo w zakładowej stołówce odpłatnie.Więc żywiłem się różnie, jak to młody chłopak nie zawsze po ciężkiej pracy – bo do takiej należała, jeszcze była chęć do gotowania jedzenia. Do pracy rano codziennie samochodami rozwoziły brygady drwali do oddalonych połaci leśnych. Każda brygada miała na swoim wyrębie agregat prądotwórczy, na takiej przyczepie do przewożenia z jednego wyrębu na drugi. Każda taka brygada miała po cztery zespoły- po czterech ludzi . Każdy zespół składał się z motorniczego, czyli pilarza i trzech pomocników. Piły w brygadach były elektryczne – napędzane za pomocą agregatu prądotwórczego przez rozciągnięte przewody po całym wyrębie. Po zakończeniu dnia, codziennie był pomiar wykonanej pracy przez brygadzistę osobno każdego zespoły. Na koniec pracy dziennej, ludzie byli zwożeni do siedziby przedsiębiorstwa – do miejsca zamieszkania. Po pracy obiad i odpoczynek dla pracowników, w siedzibie przedsiębiorstwa był klub gdzie można było pograć w warcaby lub karty. W soboty wieczorem i niedziele były zawsze organizowane potańcówki w tym klubie. Co drugi tydzień, do klubu przyjeżdżało kino objazdowe oczywiście z wojennymi filmami, ale jak nie było lepszych to i takie były przez nas mile widziane. Pracowników którzy chcieli, co drugi tydzień w soboty rozwozili po wsiach w których na stałe zamieszkiwali, nawet aż do sześćdziesiąt kilometrów odległości.
54
W niedzielę wieczorem zwozili z powrotem, transport ludzi odbywał się samochodami z przyczepą do przewozu drewna- dłużycy. Może tu ktoś pomyśleć, że ja zmyślam, otóż nic z tych rzeczy, opiszę jak to było możliwe. Było to tak, na samochód i przyczepę o jednej osi układało się warstwę długich belek długości około dziesięć metry – grubości chyba 20×20 jako pomost. Na takim pomoście siadały pracownicy i jechali do swoich wsi, okryci tylko swoimi czapkami i kufajkami. Nieważne, czy to była zima czy lato, a nawet mogły być opady atmosferyczne. Nikomu o zdrowotność tych ludzi się nie rozchodziło, to była ich sprawa każdego indywidualna, żeby nie przeziębić się.
Podczas pobytu w Kleciszczu i pracując w lesie – trochę zmężniałem, ciężka praca kształtowała fizyczny wygląd młodego osobnika jakim byłe ja. Było tam dużo młodzieży w podobnym wieku, ja gdy podpisywałem umowę miałem niecałe 17 lat. Tam, też tak naprawdę zakochałem się po raz pierwszy w dziewczynie o dwa lata starszej ode mnie .Ta dziewczyna miała na imię Melania, ona też pochodziła z puszczy a konkretnie z uroczyska Koźliki. Mieszkała ze swoją matką w takim jakby hotelu, budynek – czworak na cztery rodziny, należącym do kołchozu nalibockiego, pracowała w oborze jako dojarka krów.
Teraz po czasie stwierdzam, że to była prawdziwa miłość. Na tę miłość moja matka miała na początku odmienne poglądy od moich, i była przeciwna tej znajomości. Ja osobiście w domu o tej znajomości nikomu nic nie opowiadałem, nie byłem z takich co chwalą każdą znajomością, ale dobrzy ludzie donieśli. Takim był – mój teraz już nieboszczyk, kuzynek Franek Miron – on w tym czasie też tam pracował i uważał, że trafiłem w złe towarzystwo. W tym Kleciszczu przepracowałem okrągłe dwa lata i cztery miesiące, pewno byłbym pracował dłużej jeszcze. Na moje szczęście władze teraz wyraziły zgodę na wyjazd. Zawiadomienie przyszło, że paszporty można odebrać w oddziale milicji w Iwieńcu, po rocznym oczekiwaniu. Narada rodzinna, uradzono, że ja jako najmłodszy i jeszcze samotny mam zbierać się i jechać bo najbardziej o tym wyjeździe marzyłem. Mam jechać w nieznane i szybko napisać list, jak tam właściwie jest. Pozostali, jeżeli się zdecydują, to do końca kwietnia 1958 roku muszą wyjechać, bo potem paszporty będą unieważnione. Ruskie dawali taki krótki termin na decyzję, albo jedziesz albo zostajesz . Zwolniłem się i rozliczyłem wszystko, żebym nie mieli jakichś do mnie zastrzeżeń w pracy. Przy tym rozliczeniu kierownictwo firmy w osobie pani technolog próbowało odradzać mnie, żebym nie wyjeżdżał bo nie wiem co mnie tu czeka. W końcu ta pani na stanowisku technologa widząc, że odradzanie nic nie daje, szyderczo powiedziała po rusku „nu dawaj jeżdżaj tam w Polszczy dla tiebia warata barankami zabroszeny” to znaczy: ” jedź, tam na ciebie czekają wrota obwieszone obwarzankami”. Jednak moje postanowienie było stałe i jednoznaczne – wyjeżdżam , niech się dzieje wola nieba z nią się zawsze zgodzić trzeba, przyznaje, że trochę strachu miałem. Muszę w tym miejscu jeszcze fakt zaznaczyć, że z chwilą gdy otrzymaliśmy dokumenty, to moja matka miała ze mną rozmowę. Prosiła mnie żebym zrezygnował z wyjazdu, bo ona też się bała tego wyjazdu, a w szczególności teraz rozstania się z dorobkiem całego życia. Mówiła, żebym ja z nimi – to znaczy rodzicami został, a niech jedzie Feliks ze swoją rodzinką .Powiedziała nawet takie zdanie, że jak zostanę, to mogę dalej utrzymywać bliskie stosunki z dziewczyną, której dotychczas nie akceptowała, a nawet ożenić się z nią. Wysłuchałem ale nie zgodziłem się, ponieważ z tą dziewczyną już się rozstałem na dobre .Później już w Polsce matka powiedziała mnie, że dobrze zrobiłem, że wybrałem wyjazd. Po załatwieniu swoich spraw i odebraniu paszportu, spakowałem co do mnie należało, a przyznaję że tego co moje było niewiele i w drogę. Nasze stosunki domowe były tak przez ostatnie lata tak rozchwiane, że teraz dochodzę do wniosku, że były jakieś nienormalne. Moje wyjście z domu było, jak teraz sobie uświadamiam, to było bardzo dziwne nienormalne, nie było między nami więzi rodzinnej. Wychodziłem na wyjazd za granicę, nie było wiadomo czy jeszcze kiedy zobaczymy się. Wyszedłem, i nikt ze mną nie pożegnał się, ani ja rodziców, ani też oni mnie nie uścisnęli. Wyszedłem jakbym szedł do sąsiada przez ulicę, nawet nie pamiętam czy bratowa chociaż wstała z łóżka, gdyż to było nad ranem . Do Iwieńca zawiózł mnie brat Feliks koniem na saniach , przed wejściem do autobusu obaj podaliśmy sobie ręce na pożegnanie. Z Iwieńca jechałem autobusem do Baranowicz, tam przesiadka na inny autobus i do Brześcia.W Brześciu musiałem przenocować na dworcu kolejowym. Bagaż jaki miałem oddałem do przechowalni, trochę obawiałem się, żeby mnie w nocy nie okradli, byłem pierwszy raz na tej granicznej stacji, a chyba trzeci raz w ogóle na stacji kolejowej dotychczas w życiu.
55
Rano, dnia następnego odbyła się odprawa celna i pracownik bagażowy zawiózł moje rzeczy do pociągu, tam poczęstowałem go samogonem i wtedy sam zjadłem chyba pierwszy posiłek od wyjazdu z domu. Jeszcze tego dnia, to jest 08-03-1958 roku przekroczyłem granice i znalazłem się w Polsce Ludowej. Po przekroczeniu granicy Polski, razem z pozostałymi skierowany zostałem na wstępny punkt repatriacyjny do Białej Podlaski. Tutaj na pierwszym punkcie był obiad dla „repatriantów”, cała grupa „repatriantów” była przebadana przez lekarza, łącznie z prześwietleniem klatki piersiowej. Zrobiono nam zdjęcia do pierwszego dokumentu, który tutaj zaraz otrzymałem. Pierwszy dokument polski – Kartę Repatriacyjną oraz jednorazowy zasiłek w postaci trzysta złotych polskich . Pieniądze te były dane na potrzeby własne, nie wiem jakie, ale miałem teraz własną kasę, ale nie wiedziałem co za to mogę kupić. Z duszą na ramieniu załadowałem się do pociągu w Białej Podlasce bezpośrednio jadącego do Poznania, bilet miałem darmowy, w pociągu był tłok – ludzie jechali na stojąco w korytarzu. Jechali również tacy handlarze, dopytywali się co wieziemy, czy mamy co na sprzedaż, chcieliby odkupić, ale ja nic nie chciałem sprzedać – obawiałem się zostać oszukanym. Do Poznania przyjechałem 9-03-1958r o godzinie 5.30 na dworzec Poznań Główny. Tu na mnie czekał szwagier Stanisław Baer, załadował moje nie wielkie bagaże do ciężarówki lublin, i powiózł do swojego domu, krótko mówiąc do Żabikowa gdzie mieszkali. Bardzo mnie dziwnie pokazał się Poznań, na pierwszy rzut mojego oka, co prawda nigdy nie byłem w dużym mieście .Wydawało się jakbym przejechał na inny kontynent globu ziemskiego, tu wcale nie było zimy. Dlatego tak mnie dziwnie to się wydawało, bo wyjeżdżając z Dalidowicz dnia 07-03-1958 roku była tam w pełni zima. Śniegu było w dniu wyjazdu na metr a zaspy dochodziły do dwóch metry i więcej. W samym Brześciu było trochę mniej, ale gołej ziemi nie było widać. Nocą pociąg jechał, to nie zauważyłem, że im bliżej Poznania to było mniej leżącego śniegu. Już w samym Poznaniu nie było go wcale, tu była w pełni wiosna – czarna ziemia. Trochę muszę zawrócić, bo za bardzo wybiegłem do przodu o sobie, a opuściłem rodzeństwo to znaczy siostrę Zosię. Siostra, zanim ojciec powrócił z wiezienia dochowała się córeczki – Hela dała jej na imię, urodzona w1952 roku, i synka Józefa – tak ma na imię urodzony w 1954 roku. Brat Feliks ożenił się w 1954 roku z Teresą z domu Łynsza i też w roku 1955 urodził się im syn, na imię Czesław. Obecnie Teresa teraz była znowu w ciąży z następnym dzieckiem. Na wyjazd do Polski trochę miała opory bratowa Teresa, jej się wcale nie dziwię, ona wyjeżdżała sama jedna ze swojej rodziny. Jej ojciec były zatwardziały komunista, był temu przeciwny, cały czas próbował zniechęcić zięcia. Nawet kiedy ja z Polski napisałem list i opisałam niewiele, bo co można przez tak krótki czas miesiąca zobaczyć, i poznać jakie życie to jest. Łynsza do mojego ojca powiedział, że na pewno Helena dała mnie wódki i nie wiem co piszę, tak dobrze na pewno tam nie jest. Jednak całe te przekonywanie teścia nie znalazły podatnego gruntu. Feliks był nieustępliwy, powiedział że on jedzie do Polski, ma dosyć tego kołchozu. Teraz więc to widząc, Łynsza w obawie żeby nie rozbić małżeństwa zaprzestał namawiać Feliksa. Miesiąc później rodzice łącznie z Feliksem i jego rodzinką wysprzedali inwentarz żywy i wszystko co można było sprzedać. Resztę wydali za darmo. 10-04-1958 roku zjawili się w Żabikowie, w mieszkaniu B., to znaczy siostry Heleny i szwagra Stanisława. W czasie kiedy przyjechali do domu B., to mnie nie było byłem w pracy. Tego dnia ja pierwszy dzień byłem w pracy w przedsiębiorstwie PPTH w Poznaniu przy ulicy Ogrodowa. Było mnie trudno porozumieć się w pierwszym dniu. Wiedziałem z opowiadań przedtym od moich rodziców, że będąc dzieckiem tylko i wyłącznie mówiłem po polsku. Jeszcze za czasów okupacji miałem elementarz w języku polskim gdy chodziłem do szkoły. Teraz, po tylu latach braku w ogóle jakiejś komunikacji w języku polskim, były braki w słownictwie polskim. Począwszy od roku 1945 teraz natomiast, była szkoła tylko i wyłącznie język rosyjski . Potem praca i wszystkie urzędy na języku ruskim doprowadziły, że ja teraz nie umiałem prawie ani jednego słowa poprawnie wypowiedzieć. To był efekt rusyfikacji, teraz trzeba było uczyć się języka ojczystego od nowa a szczególnie gwary poznańskiej W pracy, z mojej wymowy były śmiechy, było też przedrzeźnianie, Poznaniacy wyzywali mnie od Ruska, ale ja uparcie uczyłem się zdanie po zdaniu – było coraz łatwiej. Po roku, mało kto odróżniał mój akcent od poznaniaka rodowitego. Pisania uczyłem się trochę dłużej, prawdę mówiąc do dziś popełniam błędy w pisowni.
56
Na szczęście moje, że komputer jest ode mnie trochę mądrzejszy i on poprawia moje niedociągnięcia. Jak już wcześniej wspomniałem, dnia 10-04-1958 roku poszedłem ze szwagrem do pracy w firmie której on pracował. Firma była transportowa, zaopatrująca miasto w żywność – zostałem zatrudniony jako ładowacz. Początkowo na takim małym czeskiej produkcji samochodziku bagażowym marki skoda, kierowcą na tym samochodzie był niejaki Franciszek Woźniak, w sumie wesoły i fajny facet. Początkowo mnie wyśmiewał, szczególnie moją mowę, tymczasem ja uczyłem się, i z czasem zaprzyjaźniliśmy się, jednak on chyba po pół roku zwolnił się. Na tym etacie ładowacza na różnych samochodach z różnymi załogami firmy, przepracowałem półtora roku. W trakcie tego ostatniego roku, w międzyczasie ukończyłem kurs kierowcy samochodowego. Od października 1959 roku zacząłem pracować jako kierowca samochodu ciężarowego. Pierwszy mój samochód we firmie to był star 21, prawie nowy, ale mnie nie podobał się, trochę trudno jego prowadziło się, był trochę taki toporny i jak na młodego kierowcę był trudny w prowadzeniu. Na moje szczęście w firmie PTHW był związkowcem pan Pokutniow. Pokutniow miał też zabużańskie korzenie, utrzymywaliśmy z nim towarzyskie stosunki. To on pomógł mnie zmienić samochód na marki lublin 51 – ten samochód mnie lepiej odpowiadał, lżej się prowadził, był lepszy chociaż nienowy. Ta praca trwała do końca września 1960 roku, bo na dzień 12-11-1960 roku dostałem powołanie do wojska . Tym samym powołaniem byłem niemile zaskoczony, i trochę zdziwiony, bo na Białorusi mnie odrzucili jako niezdolny do służby w czasie pokoju z powodu żylaków jakich nabawiłem się podczas pracy w lesie. Dnia 12-11-1960 roku musiałem zameldować się w jednostce wojskowej, celem odbycia zaszczytnego obowiązku służby wojskowej. Teraz na razie zostawię wojsko, o tym będę jeszcze pisać trochę później. Kilka razy miałem takie pytanie, dlaczego siostra Zosia została na Białorusi sama jedna z rodziny, nie wyjechała do Polski . Otóż wyjaśniam, trzeba pamiętać, że nikt chyba tak bez namysłu nie porzuca swojego dobytku i wyjeżdża, dopóki jako tako mu się wiedzie – tak było i u Zosi z Marianem. Kołchoz w Niwnie gdzie oni mieszkali, był na razie w dosyć względnie dobrej sytuacji na tamte czasy. Był wypłacalny, mieli dobrego gospodarza przewodniczącego, był dobrym gospodarzem i „trudodni” były dobrze płatne, to jest jeden powód. Drugą rzeczą, która im właściwie przesądziła o wyjeździe, to nastawienie samego Mariana. Jest to tak, jeżeli ktoś uwierzy w głupią propagandę, a tak było ze szwagrem Marianem, on uwierzył swojemu byłemu przewodniczącemu kołchozu, który miał na niego wpływ. To wszystko zadecydowało, a więc tak na gwałt ich nic nie zmuszało do opuszczenia stałego miejsca zamieszkania i szukania chleba. Mimo tych dosyć jako takich warunków, to chociaż Zosia chciałaby podążać za rodzinką. Marian, jej mąż nie był entuzjastą na wyjazd, stanęło na jego, i tu był jego osobisty błąd. Popełnił ten błąd pomimo to, że jego siostra od wojny mieszkała w Polsce, i pisała listy jak jej żyje się, mimo to był innego zdania. Dopiero później okazało się, że popełnił wielki błąd, ale teraz było już za późno naprawić, nie dało się, granice zostały zamknięte. Pozostając na Białorusi, dla polepszenia warunków mieszkaniowych, z rodzinnego domu od matki w Niwnem wyprowadzili się do wsi Dzierażno. Kupili tam dom i kompletną gospodarską zabudowę wiejską, po właśnie wyjeżdżających do Polski właścicielach. Krótko potem, po zamknięciu granicy z Polską, bardzo się zmieniło życie na Białorusi i w całym Związku Radzieckim. Wtedy właśnie nastąpiły złe czasy w Związku Radzieckim, było to podczas wielkiego kryzysu za czasów kiedy u władzy był Chruszczow Nikita. W Związku Radzieckim była w tym czasie taka bieda, niczego nie było. Chleba prawdziwego jako takiego, można śmiało powiedzieć, że nie było, to coś, co było w sprzedaży jako chleb było pieczone z mąki owsianej i kukurydzianej, i jeszcze nawet nie wiadomo z czego. Na nowym siedlisku urodził się im drugi syn dostał na imię Ryszard. Żeby mogli jako tako przeżyć posyłaliśmy im z Polski dosyć często paczki żywnościowe, i nie tylko w tym mąkę, makarony ,cukier i inne drobne produkty żywnościowe, a nawet bieliznę osobistą i skarpety. Równocześnie matka Stasia, co rok jeździła tam do nich, to zawsze zawoziła różne potrzebne rzeczy do przeżycia, z tą pomocą jakoś przetrwali najgorszy czas biedy. W tym to czasie najbardziej szwagier Marian zrozumiał swoją błędną decyzję. Teraz już tego nie można było zmienić, odwrócić ani w żaden sposób naprawić, pozostało tak żyć dalej, nie było na kogo teraz zwalić winę ani naprawić błąd. Muszę się przyznać, że nam w Polsce też niearaz zaczęło się pięknie układać.
57
Prawie pół roku byliśmy uziemieni w ciasnym mieszkanku B., na poddaszu, bez żadnych wygód, tylko że na Białorusi mieliśmy jeszcze gorsze warunki. Woda w studni, ubikacja, latryna za chlewikiem, tylko to była nasza własna decyzja. Nie chcieliśmy zgłosić się na punkty repatriacyjne, które były na ziemiach odzyskanych. Ojciec nasz miał obiekcje co do ziem poniemieckich, nie chciał za nic tam zamieszkać, na ziemiach które były przed wojną niemieckie.mPrzykro mnie wspominać takie rzeczy, ale to prawda i muszę z przykrością to zapisać. Ojciec nasz w wielkim rozgoryczeniu, z braku dla nas mieszkania, w gniewie zaczął posądzać swoją córkę Helenę, że ona nas celowo sprowadziła dla swojej korzyści. Wtedy wyszło całkowicie na jaw, że on tak naprawdę to nie chciał jechać do Polski. Wysłał mnie pierwszego, bo ja byłem największym zwolennikiem wyjazdu. Myślał, że może Feliksa razem z teściem Łynszą przekabacą na swoje i zostanie na Białorusi, taki miał plan, ale nie wyszedł .Kiedy jednak Feliks zadecydował, że chce jechać, nie było rady, z oporami zgadzał się na wysprzedaż dobytku, i przyjechał do Polski. Teraz, kiedy przyjechał i tu nie od razu zaczęło się układać, więc z natury niecierpliwy, zaczął wymyślać różne rzeczy. Że Hela celowo zwabiła nas, abyśmy jej wybudowali dom, a przynajmniej pomogli przy budowie. Powstało to z tego, bo w tym czasie Helena rozpoczęła budowę swojego domu, a ja z Felkiem pomagaliśmy w robieniu pustaków. To były bzdury, wymysły starego człowieka ,a może dawne żale do córki za wcześniejsze nieposłuszeństwa podczas wojny. Zmienił zdanie dopiero, kiedy pojechał do swojej siostry Julji Burdukiewicz do Popielewa, tam go oddali do sanatorium w Połczynie Zdroju .W tym sanatorium wyleczyli ojca z zaawansowanej gruźlicy, nabytej w ruskich lagrach na Uralu, wtedy poczuł się lepiej i wtedy naprawdę zmienił zdanie. Wtedy sam przyznał, że gdyby pozostał na Białorusi to z pewnością gruźlica by go wykończyła. Tylko w stosunku do mnie zawsze od jakiegoś czasu miał nie uzasadnione pretensje, ale to zaczęło się dużo wcześniej. Pomijam to na razie, jeszcze o tych stosunkach będę pisać w dalszej mojej opowieści. W maju 1958 roku mieszkając u B., Teresa urodziła drugiego syna – na imię dała jemu Albert –Ryszard, poczęty na Białorusi, a jako pierwszy Kłaczkiewicz urodzony w Polsce powojennej. We wrześniu 1958 r., Feliks wystarał się o przydział mieszkania w nowym bloku w miasteczku Szamotuły przy ulicy św. Stanisława. Mieszkanie to składało się z trzech pokoi oraz kuchnia osobno, ubikacja i łazienka. W tym mieszkaniu wszyscy razem zamieszkaliśmy, ojciec Jan, mama Stasia i ja Zenon, i rodzina Feliksa z Teresą i dziećmi Czesławem i Albertem, przeżyliśmy do października 1960 roku. Mieszkając w Szamotułach zimą 1959 roku dowiedziałem się, że tworzy się z inicjatywy mieszkańców Spółdzielnia Mieszkaniowa w mieście Szamotuły. Zapisałem się zaraz na członka tej Spółdzielni, pracowałem i składałem pieniądze na udziały do otrzymania mieszkania. Blok był już budowany dosyć szybko, w 1960 roku w październiku otrzymaliśmy klucze do naszego mieszkania po wpłaceniu określonej sumy. Teraz ojciec znowu dał upust swojemu niezadowoleniu w stosunku do mnie. Zażyczył sobie aby to on został właścicielem nowego mieszkania, bo jeżeli nie, to on nie będzie przeprowadzał się do tego mieszkania. Mama powiedziała do mnie, zgódź się dla zaspokojenia ambicji ojca. Mnie było właściwie wszystko jedno ,dla mnie ważne było otrzymać to mieszkanie, wprowadzić się tam i rozdzielić się z brata rodziną. Mieszkanie wspólnie w takim jednym mieszkaniu zaczynało być uciążliwe.Kiedy dwie gospodynie kręcą się w jednej kuchni, i ta młodsza zaczyna się robić jakaś ważna czy może wykazywać, że to ona jest gospodynią. Zgodziłem się na wszystko ja, i tak już na 12-10-1960 roku miałem powołanie do wojska. Czekało mnie darmowe mieszkanie w Gorzowie Wlkp. na ulicy Chopina na całe dwa lata. Z mojej obserwacji wynikało, że tak naprawdę chociaż nie chętnie, ale teraz muszę się przyznać, że zachowanie ojca wobec mnie było jakieś nie bardzo przychylne już po powrocie ojca z więzienia. Jakoś nie dobrze nam się układają stosunki , w najlepszym razie można by wyrazić, że stosunki między nami były chłodne. Miał do mnie jakieś nie uzasadnione pretensje, może dlatego, że dorosłem podczas jego nieobecności, właściwie do dziś nie wiem o co, i już na pewno nie dowiem się. Przyznaję się, że ja także nie byłem bez winy, pozwalałem sobie często używać alkohol, bywało też wypicie za dużo. Jednak nigdy nie byłem tak pijany abym nie przyszedł do domu o własnych nogach, i nigdy nie wszczynałem żadnych burd ani nie wdawałem się żadne młodzieńcze bójki.
58
Tylko ojcu nie chodziło o alkohol, jemu chyba bardziej chodziło o bezwarunkowe posłuszeństwo, na które ja nie zawsze godziłem się. Ostatnimi czasy było tak , czy miał rację, czy nie zawsze jemu ją przyznawałem, starałem się unikać sprzeczki, tak było i teraz.Wiedziałem, że życie doświadczyło ojca bardzo mocno, ale taki widocznie był jego los, ja na to nie miałem żadnego wpływu. Tak jak już wcześniej o tym bez entuzjazmu wspomniałem, od 12 października1960 roku zostałem żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego na dwa lata. W wojsku bywało ze mną różnie, były w tym czasie wzloty i upadki, po prostu jak to w wojsku, było różnie. Byłem młody, jak wszyscy żołnierze czasami głupota uderzała do głowy, jednak nigdy nie zasłużyłem na jakąś większą karę. Całe pełne dwa lata w spokoju zaszczytnie odbywałem służbę jako kierowca samochodowy w drużynie gospodarczej na Szkole Podoficerskiej. Pełniąc ten zaszczytny obowiązek nigdy nie doszło do tego, żebym miał zasmakować chociażby aresztu . Żadnych innych kar poza postawieniem mnie na baczność, i odczytać porządny opierdol od szefa .Wyróżnień też specjalnych nie było, poza nagrodą dodatkowego wyjścia na przepustkę na miasto w zwykle dni. Jednak szczycę się tym, że dosłużyłem się odznaki wzorowego kierowcy oraz stopnia starszego szeregowego na koniec służby. Chociaż te wyróżnienia też zostało mnie nadane, oraz odznakę wręczono już po cywilnemu, kiedy odchodziłem do rezerwy. Ja jednak osobiście uważam, że byłem dosyć dobrym żołnierzem. Przykro mnie, że dowództwo nie miało szczęścia, żeby mnie nadzielić odznaczeniami w mundurze. Nie było odpowiedniej okoliczności, zawsze były jakieś przewinienia drobne i uchybienia regulaminowe. Regulaminowe urlopy, które każdemu żołnierzowi przysługiwały odbywałem zawsze odwiedzając dom swoich rodziców i co nieco pomagając urządzić mieszkanie. Na miarę funduszy jakie były do dyspozycji, a były one bardzo skromne. Rodzice mieli rentę najniższą jaka w tym czasie istniała, nie pamiętam tych sum ale naprawdę były one znikome. Matka trochę dorabiała u różnych ludzi gdzie się dało,najwięcej w gospodarstwie ogrodniczym we wsi Mutowo. Nigdy nie skarżyli się, że nie mają co jeść, trochę pomagał do utrzymania starszy brat Feliks. Odchodząc do wojska dostałem jakąś odprawę, która przysługiwała poborowym. Zostawiłem mamie, żeby zasilić ich budżet Jednak ona zawsze kiedy zjawiałem się na przepustkę czy urlop, to mnie dawała parę groszy z tego skromnego kapitału. Tak można powiedzieć w dużym skrócie przebiegało życie moich dalszych i bliższych przodków, i potem jeszcze mała część mojego osobiście bytowania.Bywały wzloty i drobne upadki, jednak zawsze staraliśmy się być przede wszystkim dobrymi ludźmi i dobrymi Polakami .Bywały też czasy, kiedy nie było wiadomo czy to wszystko człowiek będzie zdolny podźwignąć, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Nieraz pamiętam, moja mama mówiła, że tych przeżyć wystarczyłoby na kilka pokoleń a te trudy były dane jednemu pokoleniu. Po przeżyciach moich osobiście, bardzo jeszcze młodego człowieka na terenie Związku Radzieckiego,wyobrażałem sobie, że już nigdy nie spotkam żadnej nieprawości w naszej Polsce. Jednak przeliczyłem się i to bardzo,stosowanie prawa według zasady widzimisię, jest tak samo stosowane w naszej ojczyźnie. Podam tylko jeden niewielki przykład, który był zastosowany na mojej osobie i moich blisko spokrewnionych ze mną. Tutaj w Polsce, chyba najbardziej mnie zabolało, kiedy Wojewoda Wielkopolski odmówił naszej rodzinie wypłacenia rekompensaty za mienie pozostawione poza granicami naszego państwa .Uznał, że mienie, które mój ojciec pozostawił na terytorium obecnie należącego do Białorusi, że już nie było jego własnością, bo władze radzieckie prawnie przejęły ten majątek na użytek kołchozów. W ten sposób Wojewoda Wielkopolski usankcjonował bezprawie, zaliczył działanie Sowietów do działań prawnych, ale cóż, widziałem dużo w życiu sposobów interpretowania obowiązującego prawa. Można by uznać, że Wojewodzie Wielkopolskiemu podoba się układ jałtański i siłą robienia z Polaków obywateli Związku Radzieckiego. Można by uznać że Wojewodzie Wielkopolskiemu podoba się układ Jałtański i siłą robienia z Polaków obywateli Związku Radzieckiego. Następnie to Minister Skarbu Państwa, tak samo na moją próbę o zmianę decyzji Wojewody podtrzymuję decyzję Wojewody i stwierdza, że jakoby nacjonalizacja w ZSRR odbyła się zgodnie z prawem i już opuszczając ZSRR w 1958 roku ojciec nie był właścicielem bo należał do kołchozu. Potem Sąd Administracyjny w Warszawie również potwierdził, że bezprawie taksamo uznaje za dobre prawo. Na szczęście nie wszyscy nasi Wojewodowie w kraju byli tego samego zdania. W Województwie Dolnośląskim i Lubuskim nazwano to bezprawie po imieniu, takim samym repatriantom przybyłym w latach 1957- 59 rekompensatę wypłacono, a przecież mnie się wydaje, że w Polsce obowiązuję jedno prawo. Z tego można wnioskować, że każdy urzędnik może stosować wybiórczo jak jemu się podoba petent. Próbowałem w miarę moich skromnych możliwości i wiedzy opisać to, o czym dowiedziałem się od moich już nie żyjących rodziców, oraz to co opowiadali mói starsi bracia i siostry, jak i to czego byłem naocznym świadkiem. Jak to moje opisywanie spraw będzie interpretowane przez czytających nie wiem, ja tylko nie chciałem, żeby te wydarzenie nigdy nie zostały zapomniane. Jestem chyba ostatni z rodu Kłaczkiewiczów, który popróbował opisać jako tako dzieje swoich przodków i swoje również. Jestem już w podeszłym wieku, i uważałem, że czas podzielić się swoimi wspomnieniami również i o sobie.
Zenon Kłaczkiewicz
8 komentarzy
Tadeusz
10 maja 2013 o 18:20Przyznaję, że czytałem z zapartym tchem. Tym bardziej, że strony i miejscowości tu opisane były mi znane, żeby nie powiedzieć – bliskie z powodów rodzinnych. Najstarsza siostra mojego Taty, Katarzyna Ciechanowicz, wyszła za mąż za Antoniego Makasia i mieszkali przed wojną właśnie w Sietryszczach, gdzieś w Puszczy Nalibockiej. Pamiętam jak Mama opowiadała, że aby odwiedzić Ciocię Katarzynę, oczywiście podróżując wozem konnym, trzeba było pokonać siedem brodów (mostów nie było) na trasie Wazony – Sietryszcze. Pamiętam słowa Taty, opowiadającego, że w Rudni była „fabryka żelaza” (tak to nazywał) założona przez Radziwiłłów. Mój, nieżyjący już, kuzyn Janek, syn Cioci Katarzyny, wspominał opisany tu przypadek z czasów okupacji o podpaleniu grupy ludzi w bani i ucieczce dwóch z nich. Wspominał też, że w czasie akcji oczyszczania okolic Sietryszcz z partyzantki, ich samych uratowały pszczoły. Niemcy, przeszukując zabudowania, znaleźli maskę przeciwgazową i to był dla nich wystarczający dowód współpracy lub przynależności do partyzantki. W czasie przygotowań do egzekucji mieszkańców, ktoś z domowników przewrócił umyślnie kilka uli z pasieki tuż przy zabudowaniach, a rozjuszone tym pszczoły skutecznie wzbudziły panikę wśród Niemców, dając miejscowym czas na ucieczkę w głąb puszczy.
Barbara
15 października 2013 o 06:57Szanowny Panie Zenonie,
niech mi będzie wolno, z całego serca podziękować za świadectwo życia i wprowadzenie nas w klimaty epoki, która nie zupełnie odeszła z naszymi najbliższymi Kresowianami.
Z wyrazami szacunku
serdecznie pozdrawiam
Barbara córka Wandy Mikuckiej z Iwieńca.
Jerezy Roman
14 maja 2014 o 21:48Wspaniała opowieść. Ojciec mój Wincenty Roman urodził się w 1912r, pochodził z Dalidowicz i czasami coś wspominał o życiu swoim i najbliższej rodziny. Wspomnienia były chyba bardzo trudne i rzadko do nich wracał. W tych wspomnieniach pisze Pan na stronie 30 wspomnienie o moim wujku Witoldzie Romanie, został mocno pobity przed domem w Dalidowiczach, a potem zabity, nie wiem do tej pory gdzie. Jeszcze raz dziękuję za tą opowieść, szkoda że nie dożył tego mój ojciec i Mama Helena Brymarz z Iwieńca – rocznik 1921. Jerzy Roman.
Alfred łynsza syn Stanisława z Dalidowicz
29 listopada 2014 o 21:17Po wielu latach z wielkim wzruszeniem czytam o Dalidowiczach i tamtych ludzi. Ja sie tam urodziłem w 1943 roku ochszczony w Iwieńcu i zabrany przez Niemców z rodzina na roboty przymusowe do Niemiec . Bylismy gdzieś za Dortmund miejscowosć Najmhiusten Po wojnie rodzice szukali w Polsce miejsca gdzieby sie osiedlić na stałe znależli Swieradów Zdrój bo w poblizu w Czerniawie byli już siostra ojca Stefania z łynszów wyszła za Bolesława Żyłkiewis\cza , tam też przebywał brat Bolka Wincenty i Rodzina Bibików prowadzili młyn . Byłem dawno temu w Dalidowiczach z swoja rodzina oraz u chrzestnej matki Stefani Popławskiej zona Konstantego Popławskiego .Tak on był wybitnym muzykiem i zasłuzył sie Białorusi w Mińsku A jadwiga ich córka tez jest muzykiem śpiewała w zespole Pieśniary potem Wierasy Potej wizycie kontakt z nimi sie urwał nie wiem czemu? a chetnie bym tam pojechał jeszcze przed smiercia zobaczyć Dalidowicze , wziaść garstke rodzinnej ziemi aby posypali mój grób .Mam już 72 lata i czas pomysleć o takim suwenirze do grobu Mama moja pochodziła też z tamtych stron nazywała sie OLECHOWSKA miała brata Stanisława i w 1956 roku przyjechali do Polski jako Repatryjanci zamieszkali w Częstochowie
Alexandra
7 grudnia 2015 o 20:33Dzień dobry,
a jakie jest Pana pokrewieństwo z Konstantym Popławskim. Konstanty to brat mojej prababci. 🙂
Pozdrawiam,
Ola
Jan Dzierbunowicz
29 kwietnia 2015 o 17:18Dziękuję Panie Zenonie za piękne opowieści Swojego życiorysu-jak bardzo żałuję,że nie byłem zainteresowany w młodości wspomnieniami moich rodziców=pochodzili z tamtych terenów (Derewno,Niwno).Przemykają mnie tylko w myślach m.in. nazwy Stołpce,Naliboki,Iwieniec,Lida……Ja urodziłem się już tutaj po powrocie rodziców <>a będąc dzieckiem nie interesowały nas zbytnio opowieści rodziców=o ile bym teraz miał pytań do nich .Niestety odeszli już .W Połczynie,Popielewku mamy z Panem wspólnych znajomych-o ile wyraża Pan życzenie to proszę podaję tel.957460667 Jan Dzierbunowicz (gdy poda Pan swój to będę dzwonił .Pozdrawiam serdecznie.
Wojciech Karlik
19 lutego 2016 o 12:51Dla mnie szczególnie interesujący był opis funkcjonowania kołchozu. Niektórym (szczególnie zachodnim lewicowcom) wydawało się, że to był taki dobry pomysł, że rolnicy umawiali się, wspólnie gospodarowali, a potem dzielili się plonami.
A autor książki napisał prostą prawdę jak było. Po prostu przyjechały samochody ciężarowe, załadowali zboże i zawieźli gdzieś w sobie wiadomym kierunku. I tyle kołchoźnicy z tego mieli. I taka jest prawda o sowieckiej gospodarce rolnej.
Barbara
8 maja 2020 o 06:54Odszedł do Pana
dnia 19 lutego 2020 r.
Autor jakzże bliskich nam wspomnień
Niech Dobry Miłosierny Bóg
przyjmie do Królestwa Niebieskiego i niech raduje się z innymi świętymi.
Amen
Rodzinie
składny serdeczne wyrazy współczucia
sercem i duchem Kresowianie
potomkowie z ziemi iwienieckiej