Granica polsko-ukraińska chyba nigdy nie była miejscem cieszącym się dobrą passą. Kto choć raz miał okazję przekraczać przejście drogowe wspomina niekończące się kolejki, długi, a często wydawało się, że sztucznie wydłużany czas oczekiwania na odprawę, obcesowe traktowanie podróżnych. Ale chyba dotąd nie było na granicy tak źle, jak od 6 listopada bieżącego roku, gdy rozpoczął się na niej protest polskich przewoźników.
Żądają oni między innymi przywrócenia zezwoleń dla przewoźników z Ukrainy, które zostały zniesione w 2022 roku, po czym stan ten przedłużono do czerwca 2024 roku, oraz zawieszenia licencji dla firm, które powstały po wybuchu pełnoskalowej wojny. Kością niezgody jest to, że ukraińskie firmy przewozowe nie muszą spełniać wymagań takich, jak te zarejestrowane w Unii Europejskiej i dzięki temu mogą zredukować koszty działalności, a co za tym idzie zaoferować konkurencyjne, niższe stawki za transport.
Za sprawą protestu po obu stronach granicy wyrosły wielokilometrowe kolejki – szacuje się, że stoi w nich około 4000 samochodów, a czas oczekiwania na wyjazd z Polski na przejściu w Medyce wyniósł blisko 130 godzin. Kolejka w Dorohusku ciągnie się przez niemal 30 kilometrów, choć podawane są informacje, że może być nawet o dziesięć kilometrów dłuższa. Zarazem wraz z narastającymi problemami rośnie też dezinformacja.
Według oficjalnych danych transporty z pomocą humanitarną i wsparciem dla wojska przepuszczane są bez kolejek, ale w mediach bez trudu można znaleźć wzmianki o zablokowaniu wjazdu cystern z paliwem oraz samochodów przewożących ładunki nadzwyczajne. Podawane są dowody na to, że warunki, w jakich przebywają kierowcy, urągają ludzkiej godności, brakuje coraz częściej paliwa i prowiantu, dostępu do sanitariatów, lecz rozbieżne są informacje na temat śmierci dwóch Ukraińców. W przypadku jednego ze zgonów polska policja zapewnia, że nie można tego faktu łączyć bezpośrednio z protestem, gdyż miał on miejsce 70 kilometrów od granicy, nie mniej nawet jeżeli tak było, to sytuacja tych, którzy utknęli w kolejkach, jest z każdym dniem coraz trudniejsza.
Protest generuje także potężne problemy finansowe. Jak informowała Federacja Pracodawców Ukrainy, straty strony ukraińskiej na 22 listopada sięgają ponad 400 milionów euro, ponadto każdego dnia strajku polskich przewoźników jedna firma traci przeciętnie milion hrywien. To ogromne kwoty dla kraju, który wciąż walczy z rosyjskim najeźdźcą i ponosi rosnące koszty wojny. Ponadto brak uzgodnień z Unią Europejską i Polską przekłada się na utrzymanie stabilności sektora energetycznego. Jest ona zagrożona nie tylko ze strony Rosjan, ale i dlatego, że przez polską granicę przepływa blisko 30% zaopatrzenia w tej dziedzinie, a każda stojąca w kolejce cysterna to dla Kijowa ogromny problem.
Prócz tego ponoszone są straty niewymierne, jakimi są pogarszające się relacje polsko-ukraińskie, a porozumienia nie ułatwiają próby zbudowania na tej sytuacji kapitału politycznego.
Krzysztof Bosak, lider Konfederacji, pisze na swoim profilu w mediach społecznościowych, że „Protest przewoźników jest tylko reakcją na złośliwe i destrukcyjne działanie państwa ukraińskiego”. Jest to także pretekst do politycznych walk wewnętrznych, gdyż administratorzy profilu Konfederacji twierdzą, że „Blokada granicy z Ukrainą przez polskich przewoźników to chyba pierwszy od bardzo dawna przejaw asertywnej postawy Polski wobec Ukrainy. To, czego nie chciał i nie potrafił zrobić rząd, zrobili zwykli Polacy”. Z wielu stron padają zarzuty pod adresem rządu Mateusza Morawieckiego o pasywność, brak zainteresowania tak ważną sprawą, a wręcz o wspieranie Ukraińców kosztem własnych obywateli. Obóz władzy natomiast przerzuca odpowiedzialność na Unię Europejską, a premier Morawiecki przyznaje, że problem może rozwiązać dopiero nowy rząd, na który Polska niecierpliwie czeka.
Polacy oskarżają także o zaistniałą sytuację bezpośrednio Ukraińców, mówiąc o manipulacjach związanych z elektroniczną kolejką, gdzie polskie numery samochodów mają być zastępowane ukraińskimi, przez co kierowcy odprawiani są, ale z kwitkiem. Pojawiają się doniesienia o „szturmie na polską granicę” i hasłach głoszonych przez ukraińskich kierowców, życzących śmierci Polakom. Ukraińcy z kolei zwracają uwagę, że organizatorem blokady granicy jest Rafał Mekler, właściciel firmy transportowej, ale przede wszystkim „przedstawiciel oddziału prorosyjskiej partii Konfederacja Wolność i Niepodległość w województwie lubelskim”. I właśnie wątek rosyjski jest przez wiele osób silnie akcentowany, bo też trudno nie zauważyć, że na blokadzie granicy państwa, w którym trwa wojna, najbardziej korzysta Moskwa.
W tej sytuacji nie dziwi, że przy okazji kryzysu przewozowego wróciła również sprawa rewizji granic. Ta wydumana kwestia jest co pewien czas przypominana przez Rosję, a choć oczywistym jest, że nikt nad Wisłą nie spieszy się do odebrania sąsiadowi ziemi, to budzi ona wciąż ogromne emocje tak w Polsce, jak i w Ukrainie.
Głos w sprawie sytuacji na granicy zabrał mer Lwowa Andrij Sadowy, nazywając blokadę „haniebną”. Ponadto zarzucił tym, którzy „blokują dostawy towarów humanitarnych dla kraju, który już drugi rok broni swojej niepodległości i bezpieczeństwa Europy” umniejszaniem znaczenia „gigantycznego wkładu” Polski w zwycięstwo Ukrainy w wojnie z Rosją. Jego słowa wywołały oburzenie byłego posła Konfederacji Michała Urbaniaka, który uznał je za manipulację i stanął w obronie polskich interesów, ale szerszym echem odbił się komentarz Kai Godek, działaczki pro-life i aktywistki antyaborcyjnej. Zareagowała ona na wpis Sadowego stwierdzeniem, że „Lwów powinien wrócić do Polski. Dostaliście go od ZSRR całkowicie bezpodstawnie”.
Co prawda Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jacek Siewiera przypomniał pani Godek, że „Wszelkie twierdzenia postulujące zmianę granic uznanych przez wspólnotę międzynarodową, godzą w najbardziej żywotne interesy bezpieczeństwa Rzeczypospolitej”, a posłanka Lewicy Anna Maria Żukowska dodała, że „Polska tak samo bezpodstawnie dostała m.in. Szczecin, Koszalin, Słupsk, Gdańsk, Olsztyn, Elbląg, całe Mazury, Zieloną Górę, Gorzów, Wrocław, Opole, Gliwice, Wałbrzych”, ale nie uspokoiło to nastrojów. Godek odpowiedziała, że „nie ma znaku równości pomiędzy powrotem polskich ziem do Polski, a ograbieniem Polski z Kresów”, a Ukraińska Republika Radziecka powstała tam, „gdzie wcześniej odbyła się krwawa czystka etniczna na Polakach”.
Taka retoryka wykorzystywana jest przez rosyjską propagandę i każda próba nagłośnienia podobnych wypowiedzi w Polsce bez wątpienia spotyka się z aprobatą na Kremlu. Niezależnie od tego, czy taki ukłon w stronę Moskwy jest zamierzony, czy jest to tylko skutek uboczny czyichś słów, efekt jest zawsze ten sam – podsycane są nastroje antyukraińskie i budowana jest narracja, w myśl której Polskę i Ukrainę więcej dzieli, niż łączy. Jeśli zestawimy taką wypowiedź z niechęcią wobec ukraińskich przewoźników to mamy gotowe zarzewie konfliktu, który może rozprzestrzenić się poza środowiska bezpośrednio zainteresowane przewozami.
Należy przy tym pamiętać, że to rosyjscy politycy nie raz sugerowali możliwość dokonania podziału terytorium Ukrainy między dwa państwa, Polskę i Rosję, a sam Putin twierdził, że Lwów to polskie miasto. Warto sobie również przypomnieć, że swego czasu Aleksander Dugin powiedział, że Rosjanie muszą przejąć kontrolę nad środowiskami skrajnymi, a do takich zaliczają się niewątpliwie niektóre grupy antyaborcyjne oraz politycy, tak prawicy, jak i lewicy, choć zapewne nie tylko. I nawet, jeśli w praktyce pomysłu Dugina nie zrealizowano, to głosy sugerujące rewizjonizm są co najmniej niepokojące. Choć wydaje się, że spór przewoźników można rozwiązać, że wystarczy do tego wola polityczna i rozsądne negocjacje, to podgrzewanie go i dokładanie doń kolejnych elementów jest już grą nie tylko przeciwko własnemu państwu, ale i sąsiadowi. Do tego grą korzystną dla Kremla, a jej prowadzenie jest o tyle łatwiejsze, że społeczeństwo polskie jest już zmęczone wojną. Dlatego niedawno prawa rolników, a obecnie firm transportowych, stają się pożywką dla antyukraińskich nastrojów i narastającej niechęci.
Wołodymyr Zełenski podkreśla, że jego kraj musi w problematycznej kwestii prowadzić „bardzo wyważoną politykę” i „trzeba dać sąsiadom trochę czasu”. Trudno się tu z prezydentem nie zgodzić, bo oba państwa potrzebują teraz spokoju i rozmów, a przede wszystkim wyciszenia emocji. Może wtedy Polacy zrozumieją, że jeśli chcą odzyskać Lwów, to jest to możliwe. Odzyskamy go w sposób symboliczny, jeśli nie będziemy musieli spędzać wielu godzin na polsko-ukraińskiej granicy i będziemy mogli swobodnie podróżować do tego miasta tak ważnego dla polskiej, ale i ukraińskiej historii. I to powinno nam wystarczyć.
Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 22 Kuriera Galicyjskiego, 30 listopada – 18 grudnia 2023
2 komentarzy
rafal
13 grudnia 2023 o 23:41symbolicznie to puknij się kobieto w ten pusty czerep
Wronq
13 lipca 2024 o 23:39Jak można stawiać znak równości między rabunkiem a reparacjami… bo tym w istocie mogłyby być Ziemię Odzyskane w sytuacji braku rabunku Kresów (a teraz w sytuacji ich zwrotu). Wówczas autentycznie moglibyśmy uznać ze doszło do zadość uczynienia ze strony Niemiec.
To raz. Po zwrocie Kresow.moglisbysmy również zacząć rozmawiać na temat odszkodowania od byłych republika radzieckich…