Podróż na Kresy zawsze Polaka ubogaca. Mimo, że niektóre tereny traciliśmy bezpowrotnie już od pierwszego rozbioru, to jednak wszędzie znajdziemy interesujące i wzruszające polonica, które świadczą o wielowiekowym nawet wpływie kultury polskiej w ramach jednej, ale wielonarodowej Rzeczypospolitej.
Inna sprawa to determinacja, z jaką najeźdźca starał się zatrzeć ślady naszej obecności, czy to pod postacią polskich napisów, czy polskiej architektury. Zdarza się nierzadko, że z barwnych dawniej zaścianków pozostały opustoszałe wioski, a alfabet łaciński widoczny jest tylko na cmentarnych krzyżach i pomnikach, różniąc się tak bardzo od cyrylicy. Każdy ślad polskości, nawet najdrobniejszy, stanowi ułamek wielkiej i cudownej mozaiki naszych dziejów, dlatego trzeba go pielęgnować jak najserdeczniej. Napisy zawierają wiele faktów, które budzą wzruszenie. Czasem może to być polskie nazwisko i rok, np. Szyszkiewicz, rok 1893. A czasem krótka historia jakiegoś niezwykłego zdarzenia. Jedna z nich dotyczy kościoła w miejscowości Rubieżewicze.
Dziś leżą one na terytorium Białorusi, w okresie międzywojennym wróciły do Polski po zaborze rosyjskim. Gdy zbliżamy się do Rubieżewicz, to praktycznie z każdej strony już z daleka widać dwie wieże kościoła, który jednak nie jest ani biały, ani czerwony, lecz kamienny. Bo jest to kościół zbudowany z polnego kamienia, równo ociosanego. A swoim stylem zbliża się do neogotyku. Dziś, gdy w świecie zachodnim zamykanych lub sprzedawanych jest tak wiele kościołów katolickich, warto na przykładzie tego kamiennego kościoła pod wezwaniem św. Józefa przypomnieć okoliczności jego powstania.
Informuje o tym tablica umieszczona na ścianie, której treść warto przypomnieć w całości:
«Ten kamień położył Antoni Tur w roku 1866 z napisem, że w tym miejscu będzie zbudowany kościół rzymsko-katolickiej wiary. Trzy razy pieszo chodził do Petersburga z prośbą o pozwolenie na budowę świątyni. Za zbieranie po wsiach podpisów ludzi pod prośbą był zesłany na Syberię wraz z rodziną. Po powrocie z zesłania w roku 1905 przyniósł od cara pozwolenie z uwarunkowaniem, że kościół ma być dużych rozmiarów i wybudowany w ciągu 3 lat. Potomkowie 1997».
Tekst ten wymaga kilku dopowiedzeń. Carat prowadził walkę z polskością, walcząc z Kościołem katolickim, czego przejawem było zamykanie świątyń katolickich, zamiana ich na cerkwie albo wręcz zakaz budowania nowych kościołów. W tym wypadku to właśnie car zarezerwował sobie przywilej wyrażenia zgody lub odmowy na postawienie nowego kościoła. Odległość z Rubieżewicz do Petersburga w linii prostej wynosi około 800 km. Tę drogę, która w sumie musiała liczyć ponad półtora tysiąca kilometrów, przebył pan Antoni mimo ciągłej odmowy trzykrotnie. Nie zraziła go nawet groźba kary, jaką było zesłanie na Syberię i to wraz z rodziną. Co więcej, gdy taka kara go w końcu spotkała, nie złorzeczył ani na los, ani na cara. A gdy w końcu wrócił z zesłania, był nieustępliwy i poszedł ponownie do Petersburga. Poszedł i otrzymał wreszcie pozwolenie. Ale na tym nie koniec trudności. Car, z iście wschodnią premedytacją, obłożył pozwolenie takimi warunkami, aby trudno je było wypełnić: kościół miał być duży i zbudowany jak na ówczesne czasy bardzo szybko. Zrealizowanie takiego przedsięwzięcia wymagało nie tylko fachowców, ale i funduszy, a tam mieszkali przecież ludzie bardzo biedni, dostatecznie już wyeksploatowani przez carat. Im większy kościół, tym dłużej trwa budowa i tym większe są koszty. A jednak udało się, kościół stanął, piękny, duma mieszkańców po dziś dzień. Co więcej, w okresie komunizmu, gdy czerwony carat walczył z religią, to również na Białorusi zamykano kościół po kościele, aby katolicy nie mieli gdzie się modlić. Na całą tę republikę sowiecką czynne były tylko dwa kościoły katolickie, jednym z nich był właśnie kościół w Rubieżewiczach, świadek codziennych mszy i wielkich uroczystości. A dlaczego ten lub wiele innych kościołów zbudowanych na początku XX wieku na terenach zaboru rosyjskiego nawiązywało do gotyku? Dlatego, że w razie prób aneksji kościoła na rzecz prawosławia trudniej było taki kościół przerobić na cerkiew, bo dla każdego byłaby widoczna kradzież. Stąd właśnie i na Białorusi, i choćby na Lubelszczyźnie, spotykamy duże kościoły neogotyckie w małych miejscowościach budowanych w początkach XX wieku.
Podróż na Kresy nie ma kresu, coraz więcej śladów, coraz więcej pamiątek. Polskość ciągle tam żyje.
Przywracanie Kresów
Pojęcie Kresów odnosimy do tych ziem, które dziś znajdują się głównie na terenie Ukrainy, Białorusi, Litwy i Łotwy. Są to odrębne państwa formalnie niepodległe, o własnym języku i własnej kulturze. Ale przez długi czas toczyło się tam intensywnie życie polskie w ramach nieistniejącego już dziś państwa zwanego Rzecząpospolitą Obojga Narodów. Gdy mowa o Kresach, to mowa właśnie o tych ziemiach, które w odmiennych warunkach geopolitycznych pozostawały nie tylko pod wpływem polskiej kultury, ale były ostoją, centrum i wręcz sercem polskości – przez wiele pokoleń i kilka wieków. Dopiero zdradzieckie ciosy, zwane rozbiorami, a wymierzone Rzeczypospolitej przez trzech zaborców: Rosję, Prusy i Austrię, doprowadziły do upadku wielkiego państwa i stopniowego niszczenia jego Kresów.
A choć w roku 1918 Polska odzyskała niepodległość, to nie była to już dawna Rzeczpospolita, nie były to już cale Kresy, bo zmniejszone o 1/3 pierwotnego terytorium. A wreszcie, gdy po II wojnie światowej powstał PRL, było to już państwo pozbawione Kresów, które zostały wchłonięte przez Związek Sowiecki, spadkobiercę carskiej Rosji. Odbieranie Polsce Kresów przebiegało nie tylko w wymiarze czysto fizycznym, jako odbieranie ziemi, by wcielić ją do innego państwa; było to również odbieranie ludzi i odbieranie kultury. Ziemię odbierano Polakom pod różnymi pretekstami, mogła to być kara za udział w powstaniu albo coraz wyższa kontrybucja.
A z drugiej strony Polacy nie mogli też nowej ziemi dokupywać, co w sumie prowadziło do zaniku polskiej własności ziemskiej. Redukowanie ilości ludzi sprowadzało się do ich wydziedziczania z posiadanej własności, ich uwięzienia, deportacji lub po prostu mordowania. Był to proces rozpisany w czasie, na lata, a nawet na wieki, ponieważ wówczas nie mógł być przeprowadzony natychmiastowo; za depolonizacją szła rusyfikacja. Już z końcem wieku XIX wuj wielkiego pisarza Józefa Konrada Korzeniowskiego, Teodor Bobrzyński, mieszkający w Kazimierówce (położonej między Bohem i Dniestrem) zauważył, że dla kolonizujących Kresy Rosjan było to «istnym odkryciem Kalifornii», więc by uprawomocnić rusyfikację narzucano natrętną propagandę, że jest to «kraj iskonno russkij» («kraj odwiecznie rosyjski»). Najmocniejszym akordem depolonizacji Kresów w czasie wojny były w sumie cztery wywózki, które rozpoczęły się 10 lutego 1940 roku, a które trwały do czerwca roku 1941. Ich efektem było opuszczenie Kresów przez nawet około milion Polaków. Ale i to nie wszystko. Depolonizacja trwała dalej, także po wojnie, w formie tzw. repatriacji, której ostatnia fala w roku 1959 objęła ponad 200 tys. Polaków.
Nie była to jednak repatriacja, lecz deportacja, bo przecież ludzie ci ojczyznę mieli na Kresach, a nie na terenie PRL. W sumie przez prawie dwa wieki, licząc od pierwszego rozbioru (1772), wyrywano Polaków z ich ojczystych gniazd, by tych, którzy przeżyją, rozrzucić po całym świecie. Chodziło o to, by już nigdy nie stali się kresowym żywiołem polskim, żywiołem zdolnym do walki o te ziemie i dla tych ziem. Niech sobie żyją w Ameryce, w Australii, we Francji, ale na swój prywatny użytek i własne szczęście, z dala od Niemna, Pregoły, Dniepru i Stryja, z dala od Wilna, Nowogródka i Lwowa, z dala od Krzemieńca, Kamieńca i Stanisławowa, i tylu jakże polskich miast i miasteczek, zaścianków, dworków, dworów i pałaców, gimnazjów, akademii i uniwersytetów.
Niech zostanie w nich sentyment, który w kolejnych pokoleniach zgaśnie, wraz z polską mową, obyczajami i kulturą. Tak myślał zaborca, tak myślał Sowiet, tak myślał pozostający na ich służbie zdrajca lub zaprzaniec. A przecież to właśnie Kresy były najbardziej życiodajnym źródłem kultury polskiej, zwłaszcza od czasów, gdy wielkimi krokami zbliżał się upadek państwa i gdy państwo upadło. Wystarczy wymienić największych pisarzy polskich XIX w., jak Adam Mickiewicz czy Juliusz Słowacki, malarzy zainspirowanych Kresami, jak Chełmoński, Juliusz Kossak czy Józef Brandt, kompozytorów, jak Stanisław Moniuszko, naukowców, polityków. Polskość była dla nich albo sposobem wyrazu, albo źródłem aktywności i natchnienia. I to polskość najwyższych lotów, pozwalających na to, by nie tylko zabłysnąć przed swoimi, przed rodakami, ale i przedświatem. Wyrwanie z Kresów dało niezwykły efekt, gdy nastąpiło ogarnięcie całej Polski, całej Rzeczypospolitej w jej historycznym pochodzie, jakże różnym od drogi, jaką kroczyły państwa zaborcze. Właśnie wtedy kresowi Polacy uświadomili sobie, jakim skarbem jest łacińskość, z jej najpiękniejszymi ideałami, na których czele stały wolność i wiara, a które zaborca i okupant deptał z całą mocą posiadanej władzy i z całą skutecznością perfidnego kłamstwa. Wiara z przymusu, posłuszeństwo w złu, poddaństwo aż po utratę godności – to były wyznaczniki cywilizacji niesionych przez zaborców. Sumienie przed rozkazem, dobro przed nakazem, honor ponad wszystko – takie ideały niosła nasza cywilizacja, którymi obdarował nasze państwo i nasze społeczeństwo Kościół katolicki, gdy powstawała Polska przed ponad tysiącem lat, i gdy krystalizowała się unia Polski z Litwą, budowana nie na przemocy i podstępie, ale na prawdziwej miłości, która jedyna «nie działa marnie» (Horodło 1413).
Każdy Polak musi ciągle obcować z Kresami, musi te Kresy odzyskiwać, ponieważ stanowią one istotę i serce polskości. To nie jest tylko przeszłość, dawne dzieje, to jest nasza teraźniejszość i nasza przyszłość. Jeżeli bowiem polskość powstawała na Kresach jako żywa i twórcza część polskości, to nie może tak sobie zniknąć przez nieuctwo czy niedbalstwo. Mickiewicz nie zniknie z naszej świadomości tylko dlatego, że jakiś państwowy urzędnik skreśli go z listy lektur. Nie takie rzeczy już się działy, bo przecież w czasie zaborów choćby za posiadanie jego wierszy groziła zsyłka na Syberię. Mickiewicz musi w nas trwać pod postacią słów i obrazów, pojęć i wyobrażeń, scen i postaci – gdy wkraczamy w jego świat, wkraczamy w nasz świat, budujemy nasz świat, stajemy się Polakami – również kresowymi, choćbyśmy nigdy na własne oczy Przeładowanie repatriantów wraz z ich dobytkiem z wagonów kolei szerokotorowej do wąskotorowej. 1946 r. nie widzieli Wilii ani Wilejki, ani setek tak malowniczych rzek i rzeczułek, jakie tylko na Kresach możemy spotkać. Ale właśnie poprzez arcydzieła naszej literatury już tam jesteśmy, stajemy się Kmicicem i Skrzetuskim, Zagłobą i Wołodyjowskim. Na tym polega wielkość polskiej kultury, że posiada w sobie tę ożywczą siłę, której starczy na wiele pokoleń, na wiele lat i wieków. Ale przecież dziś nie musimy ograniczać się tylko do wyobraźni. Są miejsca, które można odwiedzić, są ludzie, których można spotkać. O ile bowiem w czasach Związku Sowieckiego wyjazd na polskie Kresy był rzeczywiście problemem, to dziś do wielu miejsc można pojechać. Można pojechać do Wilna, by pokłonić się Pani Ostrobramskiej i Chrystusowi Miłosiernemu, można odwiedzić majestatyczny Nieśwież, z jego cudowną architekturą i przyrodą. Można zajrzeć do Zaosia i Nowogródka, do Lidy i Grodna i do tylu miejsc, w których polskość, choć tak bardzo okaleczona, jest ciągle żywa. Żywa dzięki ludziom, którzy dbają o zachowanie języka polskiego i polskich pamiątek, jakie cudem ocalały, nawet jeśli będzie to cmentarny krzyż z polskimi napisami, nawet jeśli będzie to tylko kamień tam, gdzie nie został kamień na kamieniu.
Kresy muszą w nas być obecne, jako wielkie dziedzictwo kultury polskiej, dziedzictwo ciągle twórcze, dziedzictwo wielkiego ducha, który rozpoczął swoją wędrówkę przed ponad tysiącem lat i nadal trwa, nadal kroczy. Musimy łączyć nasze siły, Polacy z całego świata, by to dziedzictwo istniało nadal, bo dzięki niemu przetrwa też i Polska. Wyjątkową rolę w tej pracy mogą i powinny odegrać instytucje państwowe, takie jak Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy Stowarzyszenie «Wspólnota Polska». Nie chodzi tu o działania wprost polityczne, bo ich skutek może być odwrotny do zamierzonego. Chodzi raczej o to, by odpowiedzieć na potrzeby kulturalne tych Polaków poza obecnymi granicami, którzy nadal w polskości dostrzegają swoją tożsamość, a także drogę do ocalenia najcenniejszych wartości, jakich miejscowa kultura związana z inną cywilizacją nie jest w stanie zaspokoić. Warto też pamiętać, aby do naszych rodaków mogła dotrzeć autentycznie polska kultura z Polski, a nie dziwactwa czy wręcz wynaturzenia, które w ramach walki z polskością były udziałem wielu tzw. twórców finansowanych przez poprzedni rząd. Praca czeka nas olbrzymia, ale warto ją podjąć, bo polskość jest skarbem bezcennym.
Piotr JAROSZYŃSKI Magazyn Polski na uchodźstwie nr 10 (październik 2019)
fot: vedaj.by
2 komentarzy
Kamil
10 października 2019 o 09:50Drobna polemika do pięknego artykułu: Rzeczpospolita nie była wielonarodowa, był tam jeden Naród Rzeczypospolitej, Naród Szlachecki, to właśnie o rozszerzenie tego pojęcia rozbiła się Rzeczpospolita, przez chciwość magnaterii i gnuśność jej klienteli.
Kamil
10 października 2019 o 09:53Rozbiła się: nie była przygotowana na starcie z militarnym absolutyzmem jak to ujął Christopher Dowson.