Po katastrofie szwedzkiego potopu, nie mniej rujnującej wojnie z Rosją oraz wojnie domowej z lat sześćdziesiątych XVII wieku Rzeczpospolita pogrążała się w marazmie. Prawda, odbudowa gospodarki przyniosła na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych złudne prosperity, jednak z pokolenia – mowa o wszystkich warstwach społecznych – wyniszczonego dekadami wojen uformowała się inercyjna masa podatna na demagogię, a anarchizacja życia politycznego i społecznego sprzyjała bezsilnemu poddawaniu się hermetycznemu sarmatyzmowi.
Krótko mówiąc, kryzysowi umysłowości w drugiej połowie XVII wieku towarzyszyły hipokryzja i dęta moralność. Proces ten pogłębił kataklizm wojny północnej. Sytuację piętnował Szymon Starowolski już w połowie tego stulecia, a jego konstatację można bez ryzyka przesady odnieść do pokolenia po wojnie północnej. „My grubi Sarmatowie – pisał – nie znając się na drogich perłach nauk wyzwolonych, jednym słowem filozofię błazeństwem, a filozofy i wszystkie ludzie uczone żakami, bikami, dominami, rybałtami, a ludzi dobrych, cnotliwych błaznami zowiemy, tych jeno grzecznymi rozumiejąc, co utracają, piją, huczą, znieważają drugich i zabijają niewinnych. O dusze tcze nieba, a pełne ziemie!”.
Rzecz jasna zanik zainteresowania szlachty nauką i szeroko pojętą wiedzą był wynikiem procesu kształtowania się jej mentalności – by tak rzec – w warunkach oblężonej twierdzy, co jest typową reakcją w momentach kryzysów ustrojowo-społecznych. Z kolei wzrastająca rola Kościoła katolickiego wpłynęła na jej religianctwo i zunifikowanie obrazu wzorowego szlachcica jako obywatela katolika. Oczywiście wiązało się z tym podkreślanie wyjątkowości jego i całej społeczności szlacheckiej Rzeczypospolitej jako najdoskonalszej w najlepiej zorganizowanym państwie.
To przekonanie doskonale współgrało z narracją Kościoła Katolickiego, który tłumaczył klęski spadające na kraj, w zależności od kontekstu, agresją wrażego świata innowierców lub karą boską za grzechy, a jako jedyny ratunek wskazywał wierność Bogu, Matce Boskiej i jedynemu pośrednikowi między nimi a światem doczesnym – czyli sobie. Nadając tej narracji formę chrześcijańską majoryzował w ten sposób przestrzeń publiczną i prywatną. W tym sensie był to zupełny odwrót od idei państwa świeckiego, którym Rzeczpospolita skądinąd nigdy nie była, jednak w XVI i pierwszej połowie XVII wieku republikańskiej części szlachty udawało się powstrzymywać zakusy zdominowania przez Kościół katolicki wszystkich dziedzin życia społeczno-politycznego, w tym prawa.
Religijność polskiej szlachty nie wpływała jednak na jej moralność. Wśród pokolenia wojny północnej dominowała religijność obrzędowa i związana z nią znieczulica społeczna, degrengolada moralna i obojętność na krzywdę innych ludzi.
Wielka wojna północna okazała się katastrofą dla Rzeczypospolitej. Przerażające – choć do dziś całościowo niezbadane – straty demograficzne, gospodarcze i kulturalne niejako wymusiły na Kościele katolickim zmianę taktyki edukacyjnej, a więc rozwój sieci szkół kościelnych i zakonnych przy zachowaniu poziomu nauczania wedle jezuickiej szkoły humanistycznej, i jednocześnie swego rodzaju umasowienie owej edukacji z jedną gruntowną korektą – folkloryzacją katolicyzmu. Projekt był o tyle łatwy do przeprowadzenia, że kataklizmy wojny północnej stosunkowo łagodnie obeszły się z substancją majątkową i personelem Kościoła katolickiego, a i państwo za panowania Wettynów nie ważyło się przeszkadzać, a z czasem wspierało moralno-mentalną odnowę pokiereszowanego społeczeństwa pod batutą duchowieństwa. Wystarczy wspomnieć, że czasach saskich dobra kościelne rozrosły się do ok. 20 proc. wszystkich dóbr ziemskich, a wzrost ten odbył się przede wszystkim za sprawą ekspansji majątkowej zakonów. Sprzyjał temu również regres umysłowy i ekonomiczny szlachty, która ze względów emocjonalnych, ale też praktycznych, garnęła się do kościelnych i zakonnych placówek edukacyjnych, a hojnymi nadaniami budowała potęgę kleru.
Dobrym przykładem rozrost szkół jezuickich w Rzeczypospolitej w latach 1700-1770. Trzystopniowe kolegia jezuickie, teoretycznie bezpłatne i publiczne, były najbardziej popularne wśród szlachty. Inna sprawa, że funkcjonariusze Societatis Jesu, obecni w Rzeczypospolitej Obojga Narodów właściwie od jej zarania, dysponowali najbardziej rozbudowaną siecią szkolną, a i jej rozwój w pierwszej połowie XVIII w. był imponujący. Przypomnijmy – na początku osiemnastego stulecia w Rzeczypospolitej funkcjonowało 46 kolegiów jezuickich, a siedem dekad potem już 66 (wzrost uczniów z 10 200 do 16 400, a kadry nauczycielskiej z 246 osób do 417 osób). Wyraźnie też widać, że celując w najzamożniejszego klienta, czyli magnaterię i bogatą szlachtę, jezuici położyli nacisk na organizację kolegiów pełnych, czyli szkół pięcioklasowych łacińsko-greckich z trzyletnim kursem filozofii i czteroletnim kursem teologii, w których liczba uczniów w tym okresie wzrosła z 4 tys. do 8,5 tys. W kolegiach niepełnych (szkoły pięcioklasowe łacińsko-greckie z kursem filozofii) wzrost liczby uczniów w tym czasie był wyraźnie skromniejszy – z 4 tys. do 5 tys. Z kolei w kolegiach zwykłych (szkoły zasadnicze pięcioklasowe łacińsko-greckie z trzema klasami gramatyki, jedną klasą poetyki i jedną klasą retoryki) wzrost liczby uczniów był najmniejszy – z 2,2 tys. do 2,9 tys.
Wprawdzie w końcu XVII wieku jezuici próbowali odświeżyć tzw. Ratio Studiorum – przepisy dotyczące rozkładu zajęć i programu nauczania – poszerzając program o historię, geografię, matematykę, fizykę, teologię pozytywną opartą na studiowaniu Biblii – jednak wojna północna uniemożliwiła tę ambitną reformę.
Od lat trzydziestych XVIII wieku alternatywą edukacyjną dla szkolnictwa jezuickiego – choć nie konkurencją – próbowali stać się pijarzy. Jeden z nich, Stanisław Konarski, po studiach we Włoszech, Francji i Niemczech oraz praktyce politycznej u boku Stanisława Leszczyńskiego podjął w latach czterdziestych trud przeszczepienia na polski grunt nowoczesnego szkolnictwa. Opierał się na doświadczeniach ze swoich europejskich peregrynacji naukowych. Rozumiejąc, że oświecenie pokolenia wojny północnej to walka z wiatrakami, w ramach założonego przez siebie w Warszawie Collegium Nobilium, ekskluzywnej szkoły dla synów magnackich, podjął trud wykształcenia najpierw elity rządzącej, a w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zabrał się do reformowania systemu edukacyjnego szkolnictwa pijarskiego. Jednak potencjały szkolnictwa jezuickiego i pijarskiego dzieliła przepaść. Przypomnijmy – między drugą połową XVII wieku a latami osiemdziesiątymi następnego stulecia, pijarzy zdołali powiększyć swoją sieć kolegiów z 11 do 27, zaś szkół z dziewięciu do 29.
Można więc powiedzieć, że na powszechną edukację szlachty nie miało to większego wpływu. Jak dotychczas produktem schematycznego kształcenia, opierającej się na łacinie i retoryce, pozbawionego głębszej refleksji i racjonalizmu, były rzesze krasomówców, kompilatorów i wierszokletów. Nieliczni absolwenci z olejem w głowie jedynie potwierdzali tę regułę.
Bogatą paletą propozycji, odpowiadającą gustom średniozamożnej i masom ubogiej szlachty, dysponowało wiele innych zakonów: przybyli do Polski za Sasów marsowi misjonarze św. Wincentego à Paulo, paradoksalnie nieźle wykształceni kapucyni różnych obserwancji, a zwłaszcza zakonnicy żebrzący – franciszkanie konwentualni, dominikanie, bernardyni i reformaci. Ich działalność w praktyce realizowała ideę folkloryzacji sarmackiego katolicyzmu, bo ostre reguły większości z tych zakonów nie wykluczały jednak prozy życia, w której obok modlitw był czas na swawole za sytym i trunkowym stołem. Słowem, wedle bernardyńskiej maksymy: „Pana Boga chwal, sztukę mięsa wal! W pełen kielich dmuchaj, przełożonych słuchaj”.
Rzecz jasna centralnym punktem życia religijnego była obrzędowość, która po wojnie północnej często przyjmowała karykaturalne rozmiary i charakter. Sprzyjało temu odświeżenie kultu wielu świętych, a przede wszystkim nadanie specjalnej rangi kultowi maryjnemu. Przypomnijmy – w 1717 roku uroczyście koronowano obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na królową Polski. Szło za tym zagęszczanie, często ponad miarę, sieci kościołów parafialnych i klasztornych, któremu towarzyszyła swego rodzaju indywidualizacja obrzędowości, bo wśród możnych i bogatszej części szlachty popularną była praktyka budowania prywatnych kaplic pałacowych czy dworskich. Masy szlacheckie sarkały, bo bezczelna hipokryzja karmazynów biła po oczach, a i władze kościelne były wobec tego krytyczne – wszak prywatnie nie godzi się chwalić Pana, ponadto parafie są stratne na ofiarach i kolektach.
Inną sprawa była osobliwa gorliwość i zapał uczestników kolektywnego kultu. Przykładem zachowanie wiernych szlachciców podczas Podniesienia, policzkujących się się wzajemnie albo bijących głowami o podłogę lub o ławki. Można domniemywać, że ów zapał wzmagał się szczególnie podczas liturgii Męki Pańskiej. Swoją żarliwość uzewnętrzniali również w głośnych modlitwach i wokalizacjach, które – jak zauważył Urlyk Werdum – były po prostu wyciem.
Karierowicze i proteusze uprawiali natomiast coś, co można określić bigoterią polityczną. Adam Moszczeński opisał wyścig tych co obrotniejszych do łask królowej Marii Józefy, żony Augusta III, skądinąd wielkiej bigotki: „Ci, którzy chcieli uzyskać interesowanie się królowej do dostojeństw i urzędów, uczęszczali do kościołów, na nabożeństwo, gdzie królowa bywała, tamże wzdychaniem gorąco się modląc, głośnym biciem czoła o ziemię i policzkowaniem się pewni byli zwrócenia królowej na siebie, a stąd zyskania jej protekcji, bo miała zwyczaj pytać się o tych, co taką grali rolę: co to za jedni?”.
Krajobrazu owej bogobojnej krainy dopełniały tzw. karawaki, krzyże morowe mające chronić przed zarazą i nieszczęściami, przywleczone do Rzeczpospolitej z Włoch i Hiszpanii w drugiej połowie XVII wieku, a po wojnie północnej rozpropagowane po wsiach i miasteczkach. Były to krzyże o dwóch belkach poprzecznych, na których umieszczono siedem małych krzyżyków i kilkanaście liter. Przed najróżniejszymi kataklizmami miały chronić także pokuta i umartwianie się. W okresie Wielkiego Postu Koronę i Litwę wzdłuż i wszerz przemierzały kondukty pokrwawionych biczowników, a szlachta, ta bogobojniejsza, przeżywała go, zakładając włosienice. Drugą stroną medalu był utylitaryzm w pojmowaniu i celebracji obrzędów. Przykładów można mnożyć, jednym z nich jest zachowanie księcia Karola Stanisława Radziwiłła „Panie Kochanku”, który – jak wspominał kasztelan Marcin Matuszewicz – upiwszy się, szedł do kaplicy, a „tam tedy godzin ze dwie lub więcej śpiewał godzinki, różaniec i inne pieśni nabożne, że się aż zawrzeszczał i wytrzeźwił”.
Dekady po wojnie północnej to również czas wzrastającej popularności kultu maryjnego i świętych, których propagacją trudniły się szczególnie rozrastające się zakony. Do sanktuariów i klasztorów w kraju i za granicą szlachta pielgrzymowała grupowo albo indywidualnie, z czego, poza strawą czysto duchową dla pątnika, wymierne korzyści czerpały Kościół, zakony i rzesze świeckich przedsiębiorców. Przykładem wzrost popularności sanktuarium w Kodniu i koronowanego w 1723 roku tamtejszego obrazu Matki Boskiej. Zresztą w XVIII wieku w Rzeczypospolitej koronacje wizerunków Bogurodzicy nabrały rozpędu i stan ten trwa do dziś.
Ekspansja kultu maryjnego i świętych w warunkach religijnego analfabetyzmu wiernych i kleru sprzyjała też rozwojowi zabobonów i magii, które żywiły nie tylko personel kościelno-klasztorny, ale różnej maści szarlatanów – szafarzy cudownych dewocjonaliów, podejrzanych pustelników, uzdrowicieli i religijnych samozwańców. Szlachta i chłopi modlili więc do świętych w intencji urodzaju, ochrony przed dolegliwościami, chorobami i klęskami elementarnymi, a modlitwom przebłagalnym towarzyszyły żarliwe, ale jałowe treściowo, kazania, i często jawnie pogańskie obrzędy, tyle że usankcjonowane przez Kościół. Matuszewicz wspominał wrażenie, jakie wywarło na nim kaznodziejstwo ks. Obłoczymskiego (Owłoczymskiego): „Wielkie miałem zbudowanie z kazań dziwnie gorliwych, a tak ze wszelkich sił i głosu mówionych, że cale o zdrowiu jego wątpić potrzeba było, aby mógł długo tak wielkiej wystarczyć pracy. Widziałem podczas jego kazania ludzi wszystkich płaczących, a drugich ryczących od płaczu”.
Co ciekawe, nastroje części szlachty były antyklerykalne. Panów braci niezmiennie raziło uprzywilejowanie kleru, wyrażające się w zbyt niskim opodatkowaniu na potrzeby państwa, szczególnie wobec zubożenia kraju po wojnie północnej, wystawny tryb życia, wręcz sybarytyzm, hierarchii kościelnej, oraz duże uprawnienia sądownictwa kościelnego. A także – co nie mniej ważne – obciążenia fiskalne na rzecz kleru, zwłaszcza dziesięcina.
W XVIII wieku na urzędach biskupich zasiadali wyłącznie potomkowie najbogatszych rodzin, którzy, w większości bez studiów teologicznych i zasług dla Kościoła, nie przejmując się obowiązkami swego stanu, dbali wyłącznie o pomnażanie majątku. Byli to właściwie kościelni magnaci, trybem życia często nieróżniący się od tych świeckich. Kompetentnie opisał to ks. Jędrzej Kitowicz, w latach czterdziestych XVIII wieku związany z dworem biskupa poznańskiego Teodora Czartoryskiego. „Mówią pospolicie, że suknia nie ma nic do obyczajów; oj ma i bardzo wiele! – pisał – Skoro duchowni zaczęli nosić niemiecką suknię, zaczęli powoli dyspensować się od pacierzy i od służby ołtarza; na końcu panowania Augusta III wielu już było biskupów, którzy rzadko, ledwie kilka razy w rok, do służby ołtarza przystępowali; ordynacje czyli święcenia księży, i sakrament bierzmowania na sufraganów, a rządy diecezjalne na audytorów spuściwszy, sami się rozrywkami, publikami i chwytaniem dworskich faworów zatrudniali”. Dodajmy, że największym problemem nie było opilstwo i obżarstwo. Dla szlachty o wiele większy ciężar gatunkowy miało łamanie celibatu i związana z tym głupota w postaci ostentacyjnego prowadzania się, zwłaszcza hierarchów, z kochankami. Zresztą ówczesny kler, właściwie na wszystkich poziomach, odnosił się do wstrzemięźliwości seksualnej – by tak rzec – ambiwalentnie. Owszem, śluby kapłańskie to poświęcenie całego siebie Bogu, ale w wymiarze praktycznym różnie z tym bywało i nie każdy duchowny był ochotny do dźwigania krzyża męczeństwa wstrzemięźliwości seksualnej.
Ogólnie rzecz biorąc, kwestia stosunku państwa do Kościoła, również w zakresie jurysdykcji papieża i jego reprezentanta w Rzeczypospolitej – nuncjusza – nabrała ostrości właśnie w pierwszej połowie XVIII wieku. Przykładem konflikt z 1726 roku między sejmem a mieszającym się w sprawy wewnętrzne Rzeczypospolitej nuncjuszem Vincenzo Santinim. Posłowie zażądali wówczas od papieża jego odwołania; spór przerwała śmierć Santiniego w 1728 roku. Jego następca Camillo Paolucci ugodową polityką doprowadził w 1737 roku do zawarcia we Wschowie konkordatu, który regulował kwestię obsady wyższych godności kościelnych. Do ponownego zaostrzenia konfliktu między szlachtą a klerem doszło w latach pięćdziesiątych XVIII wieku. Co ciekawe, przeciwko nadmiernej wszechwładzy sądów konsystorskich wystąpiła szlachta czerska i liwska z ultrakatolickiego Mazowsza, która wywalczyła zniesienie zależności od sądów kościelnych w sprawach majątkowych. Konflikt przyjął jednak wymiar ogólnokrajowy, w następnych dekadach w ślady braci z Mazowsza poszły kolejne województwa. Nie mniej ciekawy jest fakt, że do tego sukcesu walnie przyczynił równie bogobojny katolik, jeden z sygnatariuszy konkordatu ze Wschowy, marszałek wielki koronny i administrator Warszawy Franciszek Bieliński, który mimo nacisków Augusta III i prymasa Adama Komorowskiego, nie tylko przeforsował zlikwidowanie w rozmiarze lokalnym dziesięciny i wspomnianej jurysdykcji sądów kościelnych, ale stanowczo przeciwstawił się samowoli jezuitów w Warszawie.
Opr. TB
fot. Polska szlachta w mundurach wojewódzkich w XVIII wieku, anonim, Wikipedia
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!