Dorastanie pod rosyjskim zaborem na Ziemi Pierszajskiej. Młodość i dorosłość w II RP i we Francji. Wojna, niewola i czasy PRL-u. Wspomnienia o Grzegorzu Suchockim, spisane po jego śmierci.
Grzegorz Suchocki urodził się w 1902 roku w m. Mniszany k.Pierszai / dzisiejsza Białoruś – ok.50 km od Mińska/. Była to mała wioska położona w lasach. Nazwa ma pochodzić od mnichów, którzy w minionych wiekach tam przebywali. W lesie pozostały po nich „ jamy”.
Wg. informacji zawartych w Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, Mniszany – wieś i folwark nad bezimiennym dopływem Lucynki w zachodniej stronie powiatu mińskiego, w 2 okresie polic. rakowskim, gm. i par. kat. Pierszaje. Wś ma 18 osad pełnodziałkowych folw., od 1856 r. dziedzictwo Suszczyńskich, ma 14 włók obszaru, miejscowość falista, dość leśna. T.VI, str.554.
Jest to Ziemia Pierszajska, która znajdowała się w zaborze rosyjskim. Ojciec Michał Suchocki był wyznania katolickiego, a matka Ewa zd. Wojna / Woyna / prawosławnego. Miał trzech braci: Jana, Mikołaja, Włodzimierza i dwie siostry Annę i Wierkę.
Uczęszczał do szkoły przez dwie zimy, czyli przez dwa lata. Nauka odbywała się tylko zimową porą, szkoła była rosyjska. Przed rozpoczęciem lekcji zawsze modlili się za całą carską rodzinę. Po rosyjsku, po kolei potrafił wymienić wszystkich członków rodziny, życząc im zdrowia i wszystkiego najlepszego od Pana Boga.
Rodzice czasami zanosili do szkoły produkty spożywcze / jajka, słonina /, które były pewną formą zapłaty dla nauczyciela. W dzieciństwie i w okresie dorastania „czasami figlował”. Pewnego razu „ukradł” mamie świeże jaja, które sprzedał. Za uzyskane pieniądze kupił korki – kapiszony, które schował gdzieś na strychu. Po ujawnieniu tego faktu, mama się zdenerwowała, nie było jajek ani pieniędzy. Deptane przez nią korki wybuchały pod jej stopami, a ona przestraszona uciekała w podskokach. Grzegorz śmiał się dyskretnie.
Oprócz nauki musiał pomagać rodzinie, matka wysyłała go do pracy do bogatych chłopów. Ok. 1916 r., sołtysem w Mniszanach był p. Duszkiewicz, wtedy Grzegorz był na służbie u p. Hrynkiewicza. Zetknął się tam z różnego rodzaju wierszykami i rymowankami na temat wydarzeń obyczajowych i świątecznych społeczności wiejskiej np. ożenku czy Świąt Wielkanocy. Zauważył, że gospodarz ukrywał zeszyt z wierszykami za obrazem. Podkradał stamtąd zeszyt i uczył się tekstów na pamięć. Wielkanocna rymowanka:
„Otwórz, otwórz pani gospodynia,
winszuja winem zielonym.
Twoja krówka ocieliła się,
Winszuja winem zielonym.
Twoja owieczka okociła się,
Winszuja winem zielonym.
Raba kurka zniosła jajka,
Winszuja winem zielonym.
W czasie Świąt Wielkanocnych w Mniszanach, Pohorełce i innych wioskach na Ziemi Iwienieckiej dzieci „ chodziły w żaki”. Deklamowały wtedy wierszyk:
„Ja mały żaczek,
Boży robaczek ,
W szkole nie bywał,
Rózgi nie widział,
Skaczę jak żaba,
Daj jajko baba…”
W 1995 roku do rodziny w Polsce przyjechał krewny urodzony w Starzynkach k. Iwieńca, który znał wierszyk. Będąc chłopcem na radzieckiej Białorusi, na Wielkanoc „chodził w żaki”. Kiedy żaki nazbierali malowanych jajek, gromadzili się w grupach i odbywało się” tłuczenie”. Czyje jajko było silniejsze i stłukło inne , trafiało do rąk „zwycięzcy”. Żak zwycięzca wracał do domu i oddawał jajka domownikom, które wspólnie spożywali. Zwyczaj ten przywieziono do Gądkowa Wielkiego na Ziemi Lubuskiej. Żona Grzegorza Emilia, stukając skorupką o zęby wyszukiwała najmocniejsze jajka, które dawała wnukom.
Wiosną na Ziemi Lubuskiej nowogródzkie dzieci spuszczały sok z brzozy. Były i przesądy – zabobony. Kiedyś Grzegorz „odpędzał strach”, od pięcioletniego wnuka Stasia, który czegoś się przestraszył. Jako najstarszy z rodu – tylko taki mógł to zrobić, trzymał wnuka za rękę, coś mówił lub się modlił i przelewał wodę przez skobel kłódki, w kuchni byli tylko oni dwaj.
Czasami recytował po białorusku następujący wiersz:
Raz prijszło się mnie u wielikom horodie pobyć,
A i wioski swojej miłoj ja nie mog nijak zabyć,
Jak ja dołgo nie pobaczu pole,wioski i swój ług,
Żal ahornie jak nie płaczu tut ja ciełom tam mój duch,
Daść Boh świata,w cerkwu schodzisz,
Z cerkwy prijdziesz addychniosz,
U pole schodzisz,tam pobrodzisz,nie jak tak i ożywiosz.
A jak tut nijakij horod,wsio rowno jak stupu u nas szto kuciu tołkuć,
Oszałamiać czieławieka ,noczoj i to spać nie daduć.
Skolko szumu,skolko hruku ja działlusie jak tu żyć,
Po kamieniach hetym bruku za hrahi adny chadzić.
Raz w teatru zapisałsie,za bilet dwa złote dał,
Tolko złości tam nabrałsia,jab tych bab pawybijał,
Gdzie ich wstyd,nogu w goru zadzirajuć,
Wot kab był tam nasz Działchit.
Tolko raz tam było chwacko,
Wyszoł prostyj czełowiek i wot kak raz nasz Jacka,
Pazdaroł jego Boh wiek.
Wot ja hlanuł zaśmiejałsia, badaj jeho parahi uziął.
A jak hulać on pobrałsia,prosto boki padarwał.
Zawsze identyfikował się ze wsią, mówił, że miasto nie jest dla niego. Wspominał, że ludziom prostym trudno jest przyzwyczaić się do życia w mieście i o tym jest deklamowany przez niego wiersz. Zdarzało się, że np. w wielkich miastach mieszczuchy wylewały wiadra z wodą lub pomyjami na głowę patrzącego do góry chłopa ze wsi.
Na służbie u p. Hrynkiewicza pasał krowy w okolicy wioski Lucynka i nawiązał kontakt z „lucińskimi panienkami”, które nauczyły go czytać i pisać po polsku. Miał ładny – kaligraficzny charakter pisma. Syn Ksawery opowiadał, że ojciec rzeźbił panienkom różne figurki z drzewa, odwdzięczając się w ten sposób za naukę. Długo nie można było zweryfikować tego faktu. Dopiero w grudniu 2006 r. p. Stanisław Plewako z Warszawy poinformował, że znalazł ciekawy artykuł autorstwa p.Ryszarda Rudzika p.t.:”Wincenty Dunin Marcinkiewicz postać polsko – białoruskiego pogranicza”.
Z artykułu dowiadujemy się, że „W.D.Marcinkiewicz równolegle z pracą literacką prowadził działalność oświatową wśród ludu białoruskiego. Założył m.in.szkółki dla dzieci włościan w Lucynce oraz mieszczan w Mińsku. Ten typ aktywności społecznej kontynuowała w latach siedemdziesiątych jego córka”. Sprawa jest jasna, Grzegorz „ pobierał naukę” u córki Dunin -Marcinkiewicza, ale kim była druga „panienka”? W taki sposób wiedza o „lucińskich panienkach” dotarła na Ziemię Lubuską aż pod granicę z Niemcami.
W latach 1919 – 20 przez Nowogródczyznę przetoczyła się wojna. Bogaci chłopi byli przeciwko bolszewikom. Biedota różnie, generalnie wojny nikt nie akceptował, ludzie pragnęli spokoju, czekali na Polskę.
W 1924 r., został powołany do odbycia służby czynnej w Wojsku Polskim. Skierowano go do jednostki podhalańskiej w Drohobyczu i Samborze. Pojechał tam pociągiem przez Warszawę i Przemyśl. Opowiadał, że w wojsku czasami naśmiewano się z prostych, wiejskich chłopaków. Zdarzało się, że czasami nie mieli oni nawet butów, wtedy niektórzy z przełożonych sugerowali, aby ” taki delikwent” z Nowogródzkiego wszedł na drzewo i zrobił sobie łapcie z kory lipowej.
Niekiedy ludność ukraińska była wrogo ustosunkowana do wojska polskiego. W jednej z wiosek ukraiński chłop nie pozwolił żołnierzom nabrać wody z jego studni. Wtedy rozgniewany polski oficer kazał wziąć wodę siłą i rozlokować się na jego podwórzu i w stodole.
Grzegorz obiektywnie oceniał uzbrojenie ówczesnego wojska polskiego. Mundury były przerobione przeważnie z austriackich, a karabiny to „podarunek armii zaborczych”.
Po służbie wojskowej powrócił w rodzinne strony. Ok. 1927/28 był w Mniszanach sołtysem. Nie był rygorystyczny w ściąganiu podatków, niektóre można było odpracować i dlatego biedna społeczność wioski akceptowała jego tolerancję, cieszył się u niej szacunkiem i poważaniem.
Nie wiadomo w jakich okolicznościach poznał przyszłą żonę Emilię Adamowicz. Do wioski Pohorełka k.Iwieńca przyjechali swaty i zaraz odbyło się wesele. Jako prawosławny, przeszedł na katolicyzm, na weselu był obecny prawosławny pop.
Brat Emilii Antoni miał wtedy 10 lat i z wesela niewiele pamięta. Przypomniał sobie (ma 89 lat), że „na weselu była muzyka – akordeon, skrzypce i cymbały”. Jako wiano siostra otrzymała konia, którego po dwóch dniach rodzina przyprowadziła z powrotem. Po ślubie, Grzegorz pracował w u bogatego ziemianina, dlatego koń nie był mu potrzbny. Na początku małżeństwa oboje z żoną mieszkali u rodziców żony (ojciec Kazimierz Adamowicz, matka Franciszka zd. Orłowska z m. Pokucie k. Iwieńc).
Ok. roku 1929 – 30 wyjechali do Francji, gdzie w rejonie Lille, Grzegorz pracował w kopalni węgla kamiennego. Tam urodziła się córka Janina, ale Emilia za żadną cenę nie chciała mieszkać we Francji. Wspominała, jak Francuz sprzedawał ryby, które woził wózkiem razem z żabami. Nie kupowała ryb, ponieważ bardzo się brzydziła. Nie mogła się przyzwyczaić do życia w innej kulturze. Z malutką córeczką Janiną na rękach, via Warszawa i Wilno wróciła z powrotem do Polski. Grzegorz przyjechał kilka miesięcy później. W czasie pobytu we Francji poznał trochę język francuski.
Po powrocie wystarał się o pracę w magistracie w powiatowym m. Wołożyn, gdzie najpierw zamieszkali na Poniziu, a później wynajmowali mieszkanie od p. Dolinkiewicza przy ul. Krzywej. Do jego obowiązków należał m.in. nadzór nad stawami hodowlanymi i zielenią miejską. Wspomina się w rodzinie, że w Wołożynie sadził aleję drzew, która prowadzi w kierunku Mińska.
W szabasową sobotę, rozpalał ogień w bóżnicy dla wołożyńskich Żydów, który następnie roznosili do swoich mieszkań. W zamian za usługę dawali mu macę, którą przynosił do domu swoim dzieciom. Maca była w kształcie prostokątów z dziurkami, posmarowana jajkiem, była smaczna. Przypuszczać można , że czynność „rozpalania ognia” była uzgodniona z magistratem.
Dwójkę swoich dzieci: Janinę i Ksawerego uczył w domu pisać i czytać, aby w szkole było im łatwiej. Na ścianie pokazywał napisane na papierze literki i kazał zapamiętywać. Jedną z jego czynności, którą wykonywał w pracy, było stróżowanie przy budowie nowej szkoły powszechnej. W Wołożynie na dziedzińcu pewnej posesji stał miedziany, ciężki koń. Niektórzy mężczyźni usiłowali go podnosić, ale nie wszystkim się to udawało, on potrafił go dźwignąć. Niestety, zachorował na przepuklinę i musiał być operowany w miejscowym szpitalu. Wołożyński chirurg przeprowadził ją profesjonalnie, przepuklina nigdy się nie powtórzyła.
W czasie pracy, czasami spotykał się z p. Herbichem, który miał w Wołożynie swoją piekarnię. Kilka lat później spotka się z nim ponownie, na Ziemi Lubuskiej.
W miasteczku było kino, gdzie chodził z dziećmi m.in. na film pt. Paty Patachon. Latem 1939 roku Janina i Ksawery Suchoccy pojechali na kolonię do m. Nowojelnia k. Nowogródka. Zawdzięczali to ojcu, który miał stałą pracę i stałe dochody.
Kiedy w 1939 r., wybuchła wojna z Niemcami, z polecenia władz administracyjnych roznosił karty powołania do wojska. Po dostarczeniu powołania dla pewnej rodziny żydowskiej, wszyscy płakali. Wkrótce sam został zmobilizowany, i stawił się w jednostce wojskowej w Wilnie. Po krótkiej walce i załamaniu się oporu, z kolegą udawał się do domu.
W okolicy Wiszniewa, ok. 12 km., od Wołożyna, Sowieci wzięli ich do niewoli. Dziwili się, że dobrze mówił po rosyjsku, niektórzy uważali, że po rosyjsku potrafią mówić tylko oficerowie. Z punktu zbiorczego w Mołodecznie, polskich jeńców wojennych przewieziono do Kozielska, gdzie wszystkich zakwaterowano w pomieszczeniach poklasztornych.
W czasach PRL-u, o przeżyciach z tym związanych niewiele mówił. Wspominał czasem, że Sowieci przeważnie w nocy przesłuchiwali Polaków. Patrzyli na ręce – jak były spracowanie i z odciskami to kwalifikowali do klasy robotniczej, jak były czyste i pulchne do burżuazji.
Córka Janina zapamiętała słowa piosenki, którą Polacy śpiewali w Kozielsku. Treść na pewno jest nieskładna , może ktoś potrafi dokonać sprostowania i uzupełnienia?
A Ty ojcze Generale,
Ja przed Tobą się użalę,
Gdy wiatr szumi pod Uralem,
Tam stanęła woda Wieprzem,
Niech płynie, a nie ciecze,
A kolega nóżki swe wlecze,
W pińskich błotach czajka ginie,
Sikorskiego krzywą szablą,
Mała bawi się dziecina,
Młody ułan leży w grobie,
Matka czeka swego syna.
Wielu Polaków wywieziono z Kozielska do Krzywego Rogu na Ukrainie. Podczas dłuższego postoju na jednej ze stacji, spotkał ubranego w skórzaną kurtkę mężczyznę o wyglądzie Kazacha, który zaprosił go do stacyjnej stołówki. Tam zafundował kilka talerzy zupy z których po odlaniu wody „zrobił się jeden talerz ”. Kazach powiedział, że kiedy zauważył polskich żołnierzy, postanowił upamiętnić śmierć swego syna, który we wrześniu 1939 roku poległ gdzieś w Polsce ?
W Krzywym Rogu Polacy pracowali w kopalni rudy żelaza. Sowieci nie traktowali ich jak jenców wojennych, dlatego zbuntowali się i zażądali przestrzegania konwencji genewskich. Za karę wszystkich wywieziono w rejon Archangielska na północy Rosji.
Opowiadał o dramatycznym epizodzie, który mógł mieć miejsce w czasie jazdy pociągiem z Krzywego Rogu do Archangielskiej Obłasti w 1940 r. Nie dość, że w wagonach byli zaryglowani „na amen”, to jeszcze co pewien czas sołdaty biegali po dachach i uderzając młotkami sprawdzali czy deski nie są pęknięte i czy ktoś nie próbuje ucieczki. W czasie jazdy o głodzie i chłodzie, od czasu do czasu dawali żołnierzom wiadro wody do picia i coś marnego do zjedzenia. W pewnym momencie w składzie pociągu zapalił się jeden z wagonów. Żołnierze krzyczeli, stukali i łomotali, ale maszynista się nie zatrzymał, ludzie spłonęli w wagonie – upiekli się żywcem.
Po przybyciu na miejsce, jego adres był następujący: Archangielskaja Obłaść, Ustwienskoj Rajon – sieło Mieżoch. Wszyscy Polacy pracowali przy budowie dróg i wycince lasów. Było ciężko, ludzie ” padali jak muchy”. Surowy klimat i złe wyżywienie dopełniały swego. Mężczyźni znosili to lepiej, kobiety i dzieci licznie umierali. Najwięcej umarło polskiej inteligencji z Wilna.
Kiedyś, z przymusowego sowieckiego obozu pracy uciekło kilku Polaków. NKWD wszczęła alarm i pościg. Po kilku godzinach sowiecka grupa pościgowa z psami przyprowadziła „tych biedaków”. Zorganizowano apel, na którym kilku uciekinierów wystąpiło przed frontem jeńców nawołując do niepodejmowania prób ucieczki, ponieważ stamtąd nie można uciec.
W obozie zaczął się szerzyć szkorbut – wypadały zęby, odpadały uszy i nosy. Aby temu zaradzić, Sowieci przysłali „komisję lekarską”, która zaleciła picie wywaru z chojny ugotowanego w beczkach na otwartym ogniu. Grzegorz prawdopodobnie przeżył dzięki piciu zaleconego przez komisję wywaru.
Nazwisko: | Suchocki |
Imię: | Grzegorz |
Imię ojca: | Michał |
Data urodzenia: | 1902 |
|
W czerwcu 1941 r. wraz z agresją Niemiec na ZSRR wszystko się zmieniło. Reżim zelżał, ”poszła informacja”, że tworzy się Wojsko Polskie, teraz Polacy i Rosjanie są koalicjantami.
Zwolniony z obozu zdążał do Wojska Polskiego. Jeden z sowieckich oficerów powiedział mu wtedy:- „Ty Suchocki i tak od nas nie uciekniesz, my w Polsce będziemy” ! Opowiadał, że zmierzając do wojska, czasami jechał, czasami szedł pieszo, kiedyś po obudzeniu się zauważył, że spał na cmentarzu. W pobliżu była rosyjska wioska i szkoła z której przybiegły dzieci, które chciały aby dał im guzika z polskim orzełkiem. Zapytał wtedy dzieci: ”A coż wy mnie dacie?” Dały mu kromkę chleba i z zaineresowaniem oglądały polskiego orzełka. Wskazywały na gwiazdki na skrzydłach sugerując, że „ w Polsze toże byli nasze”. Grzegorz pozytywnie oceniał postawę prostych Rosjan i dzieci, którzy byli wrażliwi na ludzką krzywdę.
Jak wynika z Indeksu Represjonowanych, do Armii gen. Andersa stawił się 04.09.1941 roku. Nie poszedł z armią dalej, ponieważ ciężko zachorował. Wyleczył się dzięki lekarce – Rosjance, która zaleciła mu jeść dużo czosnku oraz podarowała dwie koszule.
W m. Tokmak w Kazachstanie pracował przy zbiorze buraków cukrowych. Życie Kazachów było inne niż Europejczyków, mieszkali w jurtach i jedli wysuszone końskie mięso. Nie tolerowali kradzieży, cenili ludzi dobrej pracy. Zdarzały się kradzieże, głód jest często sprawcą nieprzewidywalnego działania. Kiedy pewnego dnia usiłował ukraść z kołchozowego pola kilka buraków, uniemożliwił to Kazach, z którym wdał się w szamotaninę. Udało mu się silnie go popchnąć, a gdy się przewrócił zdołał uciec. W „buraczanym kołchozie” egzystencja Polaków się poprawiła. Mieszkał tam w jednej jurcie z Polakiem Szymańskim, który był baptystą.
W Tokmaku spotkał policjanta Kasko z Wołożyna. Pamiętał jak w Wołożynie chodził po ulicach i patrolował miasto. Przebywała tam również polska rodzina Wilków, matka umarła a ojca zamknęli w więzieniu za to, że ukradł trochę kukurydzy. W rodzinie było pięcioro dzieci, najstarsze w wieku 14 lat. Rodzina otrzymywała paczki z Czerwonego Krzyża, zdarzyło się jednak, że złodzieje ich okradli. Co się stało z rodziną Wilków z Tokmaku, czy przeżyli?
Z Kazachstanu trafił do Riazania do formującego się Ludowego Wojska Polskiego. Zaszeregowano go do II Dywizji im. Jarosława Dąbrowskiego. Przed wysłaniem na front, Polacy przechodzili intensywne ćwiczenia. Dowodzący Wojskiem Polskim Rosjanie, nie dawali wiary oficerom i podoficerom przedwojennym, wielu zdegradowali do szeregowca. Instrukcje i rozkazy były napisane w języku rosyjskim. Czasami dowódcy prosili Grzegorza o tłumaczenie z języka rosyjskiego na polski.
Z czasów szkolenia i intensywnych ćwiczeń opowiadał o następującym zdarzeniu. Kiedyś w czasie ćwiczeń powiedział starszemu żołnierzowi, aby na komendę „padnij” nie padał w kałużę ale obok, żeby się nie zamoczyć. Za to, na drugi dzień został wezwany do oficera politycznego, który pytał :- „Suchocki, co wy tam wczoraj w czasie ćwiczeń mówili” ? Zagroził, aby sytuacja taka się więcej nie powtórzyła. W wojsku byli tzw. „syszczyki” – donosiciele, którzy informowali oficerów politycznych o niepożądanych zachowaniach żołnierzy. Nawet w czasie odpoczynku podczas ćwiczeń, osobnicy ci przemieszczali się dyskretnie od grupy do grupy „nadstawiając ucha co się mówi”?
W Riazaniu widział założycieli Związku Patriotów Polskich: gen. Zygmunta Berlinga i Wandę Wasilewską. Żołnierze Ludowego Wojska Polskiego mieli na czapkach wycięte z konserwy orzełki. Po przeszkoleniu ruszyli na front i w czasie ofensywy dość długo „stali na Smoleńszczyżnie”. Informowano tam żołnierzy o Katyniu, o tym, że „Niemcy zabili polskich oficerów”. Rosjanie w Katyniu usypali kopiec z piachu i postawili krzyż przy którym odprawiono mszę. W składzie delegacji żołnierskiej uczestniczył w tym wydarzeniu.
Pytany ok. roku 1970, co wtedy żołnierze myśleli, kto dokonał zbrodni ? Odpowiedział, że mordu katyńskiego dokonali Sowieci i żołnierze polscy, dobrze o tym wiedzieli!
Jednym z jego przełożonych w wojsku był kapitan Lola, najprawdopodobniej zruszczony Polak ? Był to dobry człowiek i opowiadał o nim tylko pozytywnie.
Wraz z całym frontem, dywizja zatrzymała się na Wiśle. W Warszawie Powstanie, na niebie widać kłębiące się czarne dymy. Polacy „stojąc na Saskiej Kępie”, rwali się do walki i chcieli iść z pomocą powstańcom. Sowieci rozkazali, że „kto się ruszy, kula w łeb”.
W ramach tzw. ”dopełnienia” wcielano do dywizji młodych Warszawiaków, którzy często przedzierali się z zachodniego brzegu. „Panie Suchocki będziemy Niemców bić”, powiedział jeden z nich. Na drugi dzień już go nie było, padł w walce. Upadło także Powstanie Warszawskie. Żal !
Kiedy ruszyła ofensywa styczniowa 1945 roku, w Warszawie nie było już Niemców. Dlaczego Sowieci kazali rzucać granaty do piwnic? Tam mogli się chronić powstańcy, którzy się ukrywali przed Niemcami ?
Szlakiem bojowych walk przez Polskę, dywizja zatrzymała się w Kamieniu Pomorskim. Zakwaterowali na plebanii koło katedry, Niemcy ostrzeliwali się z wyspy. Nie zwrócili uwagi na wiszący na ścianie portret Hitlera do którego żołnierz sowiecki oddał serię z karabinu maszynowego. W Kamieniu chodził po ulicach osamotniony cielaczek, chodził i porykiwał za matką. Dla Grzegorza był symbolem tęsknoty za minionymi latami, za rodziną i domem i dlatego o tym wspominał.
Żołnierze penetrowali piwnice i dożywiali się pozostawioną tam żywnością – przeważnie kompotami i mięsem w słoikach. Stamtąd polska dywizja weszła do Niemiec i zakończyła szlak bojowy w Oranienburgu za Berlinem.
Po zakończeniu działań wojennych, przez niedługi czas pełnił służbę na granicy w Cieszynie nad Olzą gdzie strzegł granicy Polski od południa. Pewnego razu przepuścił mężczyznę, który z walizeczką w ręce przekraczał granicę. Okazało się, że był on narodowości żydowskiej i bardzo prosił o niezatrzymywanie. W Ludowym Wojsku Polskim, tak jak wszyscy Polacy był poddany intensywnej indoktrynacji politycznej. Mówiło się, że Polska otrzyma po wojnie miasto Królewiec. Jego syn Ksawery zapamiętał dwie piosenki, które żołnierze śpiewali w sowieckiej Rosji w czasie wojny:
„Morze nasze morze,
najpiękniejsze z wszystkich mórz,
z wszystkich mórz,
Tyś szumiało wrogom śmiało,
że wrócimy na zawsze już,
że wrócimy na zawsze już.
Pośród burz i armat ryku,
Poprzez ogień krew i stal,
Znów wracamy do Bałtyku,
Do najdroższych polskich fal.
Pęka groźna moc niemiecka,
Pęka lód i taje śnieg,
Taje śnieg,
Od Szczecina do Królewca
Pieszczą fale polski brzeg.
Inna piosenka, jest z okresu kiedy był w Armii Andersa. Treść jest następująca:
„Ty niemiecki narodzie, byłeś dumny waleczny,
Gdy przeszedłeś kraj cały wzdłuż i wszerz,
Lecz za dużo tego złego, stać się musi coś innego,
I położyć wszystkiemu złemu kres,
Niemiec siły swoje zbiera,
Polak krzyczy szwab cholera,
Nie powinien panować już nad światem,
A Sikorski wydał rozkaz,
Czas już przyszedł razem powstać,
I połączyć nas wszystkich brat z bratem.
Ukochany nasz Sikorski, wolno kroczy już do Polski,
My na straży stoimy jako mur i miliony Sikorszczaków,
Będziem dusić tych Prusaków,
Bo za naszą Polskę słabszy szczur.
Nim granicę ustalimy, w Bałtyku się wykąpiemy,
Okryjemy się męstwem i chwałą,
I w Paryżu i w Londynie, żołnierz Polski wszędzie słynie,
A na czele Sikorski z buławą.
A po wojnie, po skończonej, wracaj do swej narzeczonej,
Lub uściśnij swą żonę ukochaną.”
Po zdemobilizowaniu pojechał w swoje strony w Nowogródzkie , teraz na Białoruś. Zabrał żonę Emilię z córką Janiną i synem Ksawerym, i transportem kolejowym wyjechali na Zachód. Była wiosna 1946 r. , w Stołpcach mieli problemy aby wsiąść do wagonu, ponieważ były zajęte przez rodziny z żywym inwentarzem. Po interwencji u kierownika pociągu, wraz z rodziną Jankowskich, Chilickich i Haściłów przyjechali do Rzepina, a stąd do Gądkowa Wielkiego – niemieckiego Gross Gandern. Wszystkie ładniejsze, poniemieckie budynki w wiosce były już zajęte przez przesiedleńców ze Wschodu i z centralnej Polski .
Osiedlili się w budynku przy torach kolejowych. W Gądkowie Wielkim, w zabudowaniach majątku byli jeszcze Niemcy, którzy czekali na ewakuację za Odrę. Miejscowa milicja powierzyła Grzegorzowi karabin, a on zgodził się ich pilnować. Po wyjeździe Niemców, najpierw pracował fizycznie w lesie, a następnie w charakterze rybaka stawów hodowlanych Państwowego Gospodarstwa Rybackiego z Międzyrzecza. Znowu miał stałą pracę i comiesięczną pensję. Pracę swoją lubił, stawy znajdowały się w lesie, oddalone od wioski ok. 3 km. Panowała tam cisza i co najważniejsze, było świeże i czyste powietrze.
Co roku na wiosnę zawoziłem rowerem Grzegorzowi jedzenie, które przygotowywała mu żona Emilia. Przeważnie były to ciepłe bliny zawinięte w serwetę oraz twaróg w śmietanie, kawa lub herbata. Wiosną przebywał na stawach przez całą dobę, pilnował przed kradzieżą karpi – tarlaków, które miały swoje tarło. Na stawach miał permanentne zajęcie: dokarmiał ryby, wykaszał z łódki trzcinę i trawę w wodzie, grodził płoty a jesienią odławiał ryby. Przyjeżdżała wtedy ekipa z PGR w Międzyrzeczu, która wyłowione ryby wywoziła specjalnymi samochodami. Zimową porą stawy pogłębiano, ponieważ nie było w nich wody.
Przy stawach znajdował się piękny poniemiecki pałacyk. Zamieszkał w nim p. Kurdunowicz, który wkrótce gdzieś się wyprowadził. Miał pochodzić z okolic Stołpce – Iwieniec, i podobno w czasie wojny gdzieś koło wioski Siwica zabito mu syna.
Niemcy wydali książkę o Gądkowie Wielkim – Gross Gandern, w której piszą, że okolica nazywała się Neptunswalde. W latach dwudziestych XX wieku mieszkał tam dr Berndt z Berlina, który jeżdżąc bryczką leczył ludzi i propagował beztłuszczowe jedzenie. Często siadywał na drewnianej ławeczce przy drodze i rozmawiał z miejscowymi ludźmi. Za Niemców funkcja stawów była taka sama, także hodowali tam ryby. Dzisiaj pałacyku już nie ma, został zdewastowany i zniszczony, zachowały się tylko fragmenty murów. Pewnego razu, jeszcze za PRL-u, przyjechali nieznani Niemcy i w miejscu oznaczonym naciągniętym drutem coś wykopali, Grzegorza poczęstowali bananem.
W wolnym czasie w zimie, przeważnie robił koszyki, naprawiał sieci rybackie i wykonywał drewniane pudełeczka. Opowiadał, i czasami sobie podśpiewywał. Zapamiętałem popularną rosyjską piosenkę:
Wołga, Wołga mać radnaja,
Wołga Ruskja rieka, Nie widała ty padarka
u danskowo Kazaka.
I z za ostrowa na wstrieczu,
na prostoriecznoj wałny,
wypływajuć razpiesnyje
Stieńka Riazina czałny,
A pa zadi Stieńka Razin
abniaszyś sidzić z kniażnoj,
gorku pieśniu on zawodzić,
swadźbu nowuju śpiewajet
sam wiesiołyj i chmielnoj.
Nie wiem kiedy się jej nauczył, władze carskie nie mogły być zainteresowane popularyzowaniem faktów, które były właściwie skierowane przeciwko nim. Powstanie Stieńki Riazina wybuchło w dorzeczu Donu i na Powołżu w 1670 roku. Początki zaczęły się jednak już w 1667 r. Powstanie miało charakter ludowy, chłopski i było skierowane przeciwko carowi. W 1671 r. Stieńkę Razina wraz z bratem schwytano i po strasznych torturach stracono. Zwalczanie pamięci o powstaniu, paradoksalnie jeszcze bardziej ją wzmacniało.
W czasie śpiewu i „zawodzenia” wyczuwało się u Grzegorza tęsknotę za utraconymi stronami rodzinnymi i za utraconym czasem młodości.
Najbardziej utkwił w pamięci pouczający i przepojony zadumą wiersz o Napoleonie:
Szumieł,garieł pażar maskowskij,
On razstiełałsia pa riekie,
A na ścienach w dali kriemlowskich,
stajał on w biełym siertukie,
I prizadumał sia wielikij,
skriestiwszy ruki na grudi,
On widzieł ogiennoje morie,
On widzieł hibiel w pieredi.
Zacziem ja szoł ciebie Rasija,
Jewropu wsiu dzierżać w rukach,
Ciepier z panikszienoj gaławoj ,
Staju na kriepastnych ścienach.
Wajska wsie sobrannyje mnoju,
Pahibnuć zdzieś średi śniegou,
W palach istlejuć naszy kości,
Biez pagrebieniej i griebou.
Sudźba ihrajeć czieławieku ,
Ana izmiencziewa wsiegda,
To wozniesiosz jejo wysoko,
To brosisz w biezdnu biez styda.
Można przypuszczać, że nauczył się go przed I wojną światową. Wiersz mógł być elementem wzmacniania ducha w obliczu germańskiego zagrożenia Słowian. Mówi o nieprzemijających i bezsensownych ludzkich działaniach. O pysze i pogardzie człowieka dla człowieka.
Wydaje się, że innym elementem wzmacniania ducha w obliczu germańskiego zagrożenia i elementem rusyfikacji narodów podbitych była historia o Susaninie, o której Grzegorz opowiadał. Susanin to rosyjski chłop, który swoim fortelem oszukał Polaków. Zdarzenie miało się rozegrać na początku XVII wieku. Rosja pogrążona była w chaosie po rządach Iwana IV Groźnego. Oddział Polaków zapuścił się w lasy daleko od Moskwy. Szukali Michała Romanowa, który był kandydatem na cara i krzyżował plany króla Polski, który marzył o koronie dla swojego syna. Polacy spytali Susanina o drogę, a ten domyśliwszy się złych zamiarów wprowadził ich na nieprzebyte bagna. W swej wściekłości zabili szablami przewodnika, ale nie mogli znaleźć drogi powrotnej i wszyscy zginęli. Historię tą wyniósł z carskiej szkoły i towarzyszyła mu przez całe życie.
Najistotniejszym pojęciem, które często akcentował był „los człowieka” jako pojęcie filozoficzne. Często się nad tym zastanawiał i mówił, jak niepewna jest przyszłość każdego człowieka?
Inny piękny wiersz, który czasem recytował także dotyczył spraw polskich:
Tam nad brzegiem Elstry
Co pod Lipskiem płynie,
Tam nasz książę Józef nieszczęśliwie ginie.
Elstro,Elstro,Elstro coś nam uczyniła,
Żeś księcia Józefa w nurtach utopiła.
Idź koniu do domu,
Twój pan już bezpieczny,
Pożegnał Polaków na wieki wieczny.
Idzie koń za trumną żałobą okryty,
Nie umarł, nie żyje ani też zabity.
Książę Poniatowski dobrze Niemców kropił,
Tylko, że nieszczęście,
że nam się utopił,
Książę Poniatowski …….
Mógł się go nauczyć przed II wojną światową lub w dywizji na froncie. Oprócz wymienionych piosenek i wierszy podśpiewywał sobie: np.
„Na Podolu biały kamień,
Na Podolu biały kamień,
Podolanka siedzi na nim,
Podolanka siedzi na nim…”
Lub też „Piękna Alfredo…” albo:
„Z tamtej strony Sandomierza
mówi panna do żołnierza,
żołnierzyku chodź pokochać,
Jeszczem nie jadł, Bóg ci zapłać”.
Przypuszczalnie nauczył się piosenek i wierszyków w latach dwudziestych w wojsku, w Podhalańczykach ?
Kiedyś, gdy go odwiedziłem powiedział po białorusku:
„Twaja czistata chwaciła świetłatu, zaniesła na wysatu. Niasi wadu błagadać bo tabie niczaho nie widać”.
Powiedzenie to zrozumiałem następująco: w czasie przędzenia kądzieli, gdy młody chłopak chciał zrobić prządkom kawał, łapał kota, któremu przyczepiał kądziel do ogona. Następnie kądziel podpalał i puszczał kota. Od ognia zapalała się słoma, powstawała panika, wszyscy biegli łapać kota i gasić pożar.
W sowieckiej niewoli w Rosji poznał powiedzonko: – „ Kamu na, kamu nie, kamu kijom pa śpinie.”
Jest to gra słów, która oznacz, że komunizm jednym coś dawał, a innym odbierał, niepokornych karał. Obłudę i zakłamanie ludzie potrafili zdemaskować. Byli jednak bezsilni aby całkowicie przeciwstawić się złu. Grzegorz mówił :”na kakim pieńku siadzisz tamu piesieńki poj”, albo jak mówią białe to wiedz, że jest czarne i vice versa. Innym częstym jego powiedzeniem było np.: „Nie miej sto rubliej, miej sto druziej”.
A propos jego stanu zdrowia. W Gądkowie Wielkim chodził czasami do miejscowego lekarza dr. Ryńskiego, a przy końcu swojego życia był w szpitalu w Torzymiu. Miał dolegliwości związane z paleniem papierosów, miał zwapnione płuca.
W dniu listopadzie 2005 r. odwiedziłem w Gądkowie Wielkim kuzynkę Stanisławę Gacke, która powiedziala, że w lecie 1943 r., podczas blokady Puszczy Nalibockiej, kolaboranci ukraińscy postrzelili ojca Grzegorza, Michała Suchockiego. W wiosce Mniszany zgromadzili ludzi w stodole i podpalili. Spalili kobiety z małymi dziećmi, wiele osób, przeważnie mężczyzn zdołało uciec i się ukryć w lasach i na bagnach. Uratował się jej ojciec Mikołaj – brat Grzegorza. Pamiętała, że Michał Suchocki leżał na drzwiach ocalałych z pożaru, drzwi były dla niego łóżkiem. Nie mógł liczyć na solidną pomoc lekarską i wkrótce zmarł. Został pochowany na cmentarzu w m. Pierszaje na Ziemi Pierszajskiej.
Po wojnie Sowieci wywieźli rodzinę Mikołaja Suchockiego do Karelii, za to, że „tata nie chciał iść do kołchozu”. Tam musieli ciężko pracować, jako młoda dziewczyna nosiła podkłady przy budowie torów kolejowych. Pracowali w nocy, przy sztucznym świetle i muzyce. Zostali zwolnieni dopiero po śmierci Stalina. Wrócili do m. Mniszany i tutaj jej ojciec dalej nie chciał iść do kołchozu. Mając dokumenty, że walczył w Wojsku Polskim, m.in. o Cytadelę Poznańską, jeździł do Moskwy aby uzyskać paszport i wyjechać do Polski. Z trudnościami, ale Sowieci się zgodzili.
W ten sposób na zaproszenie brata, w 1957 r., Mikołaj z żoną Genowefą i córką Stanisławą przyjechali do m. Gądków Wielki na Ziemi Lubuskiej.
W 1958 r. Grzegorz pomógł przyjechać do Polski rodzinom dwóch sióstr żony, Annie Zdanowicz i Malwinie Czepiołko. Na Ziemi Iwienieckiej zamieszkiwały w m. Piotrowo, i m. Kuroczki na Ziemi Iwienieckiej.
Po przyjeździe opowiadali, że Sowieci zabrali chłopom ziemię, inwentarz żywy i narzędzia pracy. Ludzi zmusili do pracy w kołchozach, żyło się źle. Z 10 hektarowego gospodarstwa pozostawiali chłopu 25 arów, aby mógł posadzić dla siebie ziemniaki. Sadzili je przeważnie 1 Maja, ponieważ wtedy mieli wolne i nie szli do pracy w kołchozie. Aby się utrzymać, ludzie z wiosek wozili do Mińska grzyby, i „co kto miał „ , które tam sprzedawali.
W 1988 roku w zimie, na zaproszenie dziadka siostry Anny, odwiedziłem Ziemię Iwieniecką. Byłem w m. Borowikowszczyzna k. Mniszan. W Mniszanach niestety nie byłem, ciocia Anna powiedziała: „- Stasiaczek po co ty tam pójdziesz, tam niczego już nie ma”. Zaraz po wojnie jej brat Grzegorz powiedział , że nie chce mieszkać w ZSRR bo widział co Sowieci robili z ludźmi . Na Białoruś i w swoje strony rodzinne przyjeżdżał trzy razy. Pierwszy raz ok. 1956 r., wspólnie z żoną Emilią. Oboje byli bardzo rozczarowani, szczególnie babcia, która mówiła, że teraz nie chciałaby tam mieszkać, ponieważ wszystko jest inaczej. Władze zabrały ludziom nawet podwórka, które zaorali a ziemię włączyli do kołchozów. Ok. 1971 r. na zaproszenie Anny pojechał tam sam. Dałem mu wtedy zimowy płaszcz aby podarował siostrzeńcowi Tolikowi. Po powrocie opowiadał, że „Tolik powiesił płaszcz w szafie i wstydził się w nim chodzić, ponieważ ludzie by mówili, że ubrał się jak Polak”.
Wiem, że był jeszcze raz na Nowogródczyźnie w latach 1971 – 1976. Rodzina opowiadała, że jadąc autobusem w Mińsku, trzymał się drzwi automatycznych, które przy zamykaniu złamały mu palec. Jego siostrzenica Niurka mówiła , że jej dzieci Sasza i Ala zawsze uważały wujka, za prawdziwego dziadka. Od jej męża Wałodi dowiedziałem się, że dziadek -Grzegorz, w czasie wizyty u nich nie pił wódki, ale palił dużo papierosów.
Należy powiedzieć kilka słów o kolegach Grzegorza w Gądkowie Wielkim. Przyjaźnił się z pochodzącym z Nowogródczyzny p. Harkawym, który miał gospodarstwo rolne i pomagał mu zwiezić siano z łąki czy ziemniaki z pola. Pracując na stawach, lubił porozmawiać z p. Koziołem, który miał w pobliżu łąkę i przyganiał tam swoje krowy. Do Gądkowa Wielkiego przyjeżdżał czasami p. Migdał z m. Skąpe k. Świebodzina, z którym razem byli w Rosji. W wojsku był z nim p. Pietrzak, któremu pomógł wystarać się o rentę – poświadczył w sądzie, że w czasie walk z Niemcami był ranny. W Gądkowie Wielkim kolegował się ze Stanisławem Węgrowskim, który pochodził ze Stołpców.
Jako chłopiec, jeździłem pociągiem z dziadkiem w odwiedziny do rodziny Czepiołków do Sulechowa, i do szpitala w Zielonej Górze gdzie leżał mój chory ojciec. Od tego czasu dziadek i babcia pomagali naszej sześcioosobowej rodzinie w której z rodzeństwa byłem najstarszy. Dawali mi zawsze „parę groszy”, które składałem na książeczkę SKO w szkole podstawowej, a za oszczędzone pieniądze mama kupiła ubranko do I Komunii Świętej.
Kiedy studiowałem w Poznaniu, podarował mi swój pozłacany zegarek m-ki Pabieda, który przywiózł z Białorusi. Dzisiaj wiem, jak trudne to były czasy i zdaję sobie sprawę z faktu dużego znaczenia pomocy dziadka i babci dla wnuków. Dziękuję im za to !
W czasie wakacji po maturze, pracowałem z młodzieżą na koloniach wypoczynkowych w charakterze wychowawcy Gądkowie Wielkim. Kolonia była rozlokowana w budynku szkoły. Poprosiłem dziadka o pokazanie medali, które „zdobył na wojnie”. Chętnie się zgodził. Spotkanie odbyło się w lesie, przy stawach hodowlanych gdzie pracował. Przyprowadziłem tam młodzież, której pokazywał medale i opowiadał niektóre swoje przeżycia wojenne. Był rok 1971., Grzegorz Suchocki z Mniszan zmarł w Gądkowie Wielkim na wiosnę 1982 r.
W czasie działań wojennych otrzymał następujące odznaczenia:
- Order Krzyża Grunwaldu III kl., z dnia 20.07. 1945 r.
- Medal za Warszawę 1939 – 1945, dekretem KRN z dnia 26.07.1945 r.
- Medal, podziękowanie za wyzwolenie Stolicy Polski, styczeń 1945 r.
- Medal gen. Broni Roli Żymierskiego za forsowanie Odry z 17.04.45 r.
- Medal za walki o zdobycie Złotowa, Jastrowa, Frydlandu Pom. i innych miejscowości Pomorza Zachodniego z 11.02. 1945 r.
- Medal za zdobycie miast Zach. Pomorza: Tempelburg,Falkenburg, Dramburg z marca 1945 r.
- Medal Zwycięstwa i Wolności.
- Medal za Pabiedu nad giermaniej w Wielikiej Atiecziestwiennoj Wajnie.
Wykorzystano „dossier” Grzegorza Suchockiego znajdujące się w Indeksie Represjonowanych Ośrodka Karta – wydanie elektroniczne.
Stanisław Karlik
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!