(W 1861 r., przodkowie p. Ernesta Jukes, wyjechali “za chlebem” do Kanady z Gross Gandern – dzisiejszy Gądków Wielki powiat Sulęcin województwo Lubuskie. Współcześnie wioska zamieszkiwana jest przez ludność z Kresów, w tym także z okolic Iwieńca i Nalibok. Tłumaczyła z angielskiego Emilia Karlik)
Ponad sto pięćdziesiąt lat temu w małej wiosce na północy Europy pewna podekscytowana pruska rodzina przygotowywała się do wyemigrowania do Kanady. W owych czasach, będący u władzy królowie i książęta byli w posiadaniu całych wsi, takich jak ich Gross Gandern (dzisiejszy Gądków Wielki) w Brandenburgii.
Mieszkańców uciskano na różne sposoby, w tym w kwestiach religijnych, a nawet ograniczano ich prawo do wyrażania własnych opinii. Podatki wciąż wzrastały i wydłużono okres przymusowej służby wojskowej. Przyszłość naprawdę wyglądała ponuro.
Trzy pokolenia wykształconej rodziny czytały o tym, jak amerykański kapitalizm szybko przerastał cierpiącą europejską gospodarkę. Dowiadywały się, że wyrażanie własnych opinii i większość wolności obywatelskich były na porządku dziennym. Zmiany socjalne w ich kraju następowały po prostu zbyt wolno. Rodzina podjęła najważniejszą decyzję, która miała okazać się niezwykle ciężka dla każdego z jej członków.
Opuszczenie swojej małej ojczyzny, przyjemnych ceglanych domów i brukowanych ulic otoczonych lasem i pobliską rzeką, wcale nie było łatwe. Jednak w typowy stoicki sposób rodzina sprzedała lub oddała niemal cały swój majątek, aby udać się w swobodną podróż i zacząć życie od nowa w dalekim kraju zwanym Górną Kanadą. Narzędzia leśne i rzemieślnicze, nawet róg myśliwski używany przy polowaniu i niestety wiele książek, zabawek i narzędzi ogrodniczych… wszystko to należało pozostawić za sobą.
W kilka kufrów i przenośnych pudeł ostrożnie zapakowano wybrane przedmioty, takie jak posłanie na podróż, menażki z wodą, garnki i sztućce, kilka leków, peklowane mięso, ziemniaki, jak również ciepłe ubrania, kapelusze…. I oczywiście rodzinną biblię. Członkowie rodziny wiedzieli, że nie są sami, gdyż rocznie emigrowało ok. 10 000 osób. Nie wszyscy wyjeżdżali w poszukiwaniu lepszych perspektyw, niektórych dosłownie wypędzano z ich rodzinnych stron. Przybywali oni na tereny dzisiejszego Ontario, na niedrogie ziemie hrabstwa Bruce wzdłuż rzeki Saugeen River. Inni, których znali, udali się do hrabstwa Renfrew i osiedlili się wzdłuż rzeki Madawaska River. Wcześniejsze doświadczenia tej rodziny sprawiły, że byli oni pionierami w wycinaniu lasów oraz w produkcji przedmiotów z drewna na terenach niedaleko Hanoveru, Neustadt i Ontario. Był to wielki teren pełen lasów, wody i skał.
Aby jeszcze bardziej utrudnić cały plan, dziesięć miesięcy przed wyjazdem z Frankfurtu będąca głową rodziny Louise została zmuszona do podjęcia jeszcze jednej ciężkiej decyzji. Jej siostra zmarła po swoim mężu, zostawiając trojkę dzieci. Trzynastoletnia Johanna, jedenastoletni Carl i mały dwuletni Friedrich zostali pasierbami i także wyruszyli w podróż. Proszę sobie wyobrazić transkontynentalny rejs małym stateczkiem, „między pokładami”, rodziny składającej się z jedenastu osób, z czego osiem to dzieci! Jedna trzecia tych, którzy udawali się w tę niebezpieczną podróż, to rodziny z dziećmi… niektórym niestety nie udawało się przeżyć.
Mój prapradziadek Johann Christian Jucksch, 61 lat, aktywnie pomagał rodzicom, Louise, 39 lat i Johnowi, 31 lat, przy ich dzieciach w wieku 10, 8, 5 i 4 lat oraz przy dwuletnim maluchu i sprawiał, że były one zadowolone i ułożone. Przygotowywał je do ciężkiej podróży. Na szczęście, dzieci łatwo dostosowują się do nowych warunków. Tak przy okazji, ośmiolatek to mój dziadek Ernst, na którego cześć zostałem nazwany. Trudnił się on snycerstwem i stolarstwem artystycznym, projektował również meble.
Jako że w ich rodzinnych stronach nie wybudowano jeszcze sieci kolejowej, rodzina wynajęła duży wagon towarowy, który, po zapłaceniu dolara za każdy funt bagażu, zawiózł ją z całym dobytkiem do ogromnego portu w Hamburgu. Udało im się tam załatwić pokoje z łazienką, jak również bilety na statek, do których dołączona była woda i pokruszone drewno na opał do gotowania na pokładzie. Przepłynęli kilka dni, nosząc swoje najlepsze ubrania i uczestnicząc we mszy świętej. Mężczyźni w zielonym lodenie i skórzanych kamizelkach wyróżniali się spośród większości mieszczan na pokładzie. Przed nimi rozciągał się rozległy Atlantyk i pewnego dnia pomyślą o tym jak o życiowej przygodzie.
Tydzień pierwszy: sprzyjająca słoneczna pogoda, zabawy z dziećmi na pokładzie. Ciągłe kolejki do kuchni i toalet. Po godzinie 22 gasną wszystkie światła.
Tydzień drugi: pogoda na zmianę wietrzna i spokojna. Częste objawy choroby morskiej. I tak nadszedł 29. dzień rejsu. Wszyscy szybko dojrzewali. Starsze dzieci pomagały młodszemu rodzeństwu, śpiewały, czytały, utrzymując swoje zamiłowanie do poezji i muzyki ciągle tak samo żywe. Także inni pasażerowie pomagali sobie wzajemnie podczas tych długich dni i nocy.
W końcu, podczas pewnego wschodu słońca, oczom ich ukazała się cudowna ziemia, gigantyczna zielona wyspa zwana Nową Fundlandią. Pierwsza wzmianka o jej zasiedleniu dotyczy czasów Wikingów – roku 987. Była ona również nazywana Wyspą Świętego Brendana na cześć irlandzkiego mnicha, który miał ją odwiedzić na 500 lat przed narodzeniem Kolumba. Jeszcze tego samego dnia podróżni płynęli potężną Rzeką Świętego Wawrzyńca, której zamglone brzegi były ledwie widoczne.
Kilka dni później statek dopłynął do starego miasta portowego Quebec, niegdysiejszej stolicy francuskiego terytorium w Ameryce Północnej. Poddawszy się badaniom lekarskim i otrzymawszy pokoje rodzina postanowiła przespacerować się po wielkim mieście. Było ciepło i słonecznie, wszyscy byli razem w Kanadzie. Rodzinę łączyła teraz większa niż kiedykolwiek miłość i siła. Przepełniało ich nieznane dotąd szczęście.
Mimo że nie było z nimi starych przyjaciół, którzy mogliby zaoferować wsparcie, przybysze wiedzieli, że sobie poradzą. Przekonanie to było wystawione na próbę, jako że podróż pociągiem 350 mil na zachód wzdłuż Rzeki Świętego Wawrzyńca ogromnie się opóźniała. Czasami, gdy pociąg się zatrzymywał, dzieci wysiadały i biegały wśród stokrotek. W miastach Dolnej Kanady podekscytowani, ale i zasmuceni, oglądali wystawy sklepowe, gdyż wiedzieli, że mogą sobie pozwolić jedynie na chleb i mleko i może jeszcze na ser cheddar, który wydawał im się aromatyczny i dodający energii.
Nareszcie dotarli do Górnej Kanady. Z pokładu widzieli Fort Henry w Kingston, jako że wsiedli na parowiec pasażerski, który miał przemierzyć 200-milowy dystans jeziora Ontario. Rejs statkiem był wygodny i opłacalny, gdyż pozwalał na dotarcie coraz bliżej zamierzonego celu. Proszę sobie wyobrazić radość, jaka odmalowywała się na twarzach naszych bohaterów, gdy widzieli sady brzoskwiniowe, winnice i jabłonie, a nawet melony na horyzoncie Półwyspu Niagara, gdzie zrobiono przerwę, aby część pasażerów mogła wysiąść w mieście St. Catharines. Klimat był znacznie łagodniejszy, niż się spodziewali.
Na pewno byli pod podobnym wrażeniem, gdy usłyszeli muzykę orkiestrową w Hamilton. W wielu miastach odbywały się wówczas w niedzielne popołudnia koncerty w muszlach koncertowych oraz pochody różnych zespołów. Rodzina musiała ponownie wsiąść do pociągu udającego się na zachód, aby przebyć jedynie krótką nocną podróż do następnego miejsca odpoczynku. Wszyscy poczuli ogromna ulgę, gdy dotarli do Berlina (dzisiejszy Kitchener). Tutaj skosztowali prawdziwego kanadyjskiego śniadania składającego się z kiełbasy, jajek i naleśników z syropem klonowym. Co więcej, wreszcie mogli poczytać gazetę w swoim ojczystym języku. Czuli się, jakby byli w domu.
Nie wszystkie miasta miały wówczas połączenia kolejowe lub wodne i dotrzeć do nich można było jedynie powozem konnym. Imigranci zapoznali się z najnowszymi mapami i dowiedzieli się, że podróż na północ do celu ich podróży, Hanoveru, wozem typu conestoga potrwa kilka dni i będzie bezpieczna. Co ciekawe, problemy związane z rdzennymi mieszkańcami kontynentu praktycznie nie istniały w Kanadzie. Broni używano jedynie do polowań na obficie występujące jelenie wirginijskie oraz bażanty. Kraj ten jest do dnia dzisiejszego ostateczną granicą dzikiej przyrody i naturalnego piękna.
Członkowie społeczności Normanby z serdecznością przywitali przybyszy, najpierw w wiejskiej chacie, a później w miasteczku. Wzajemny szacunek i wsparcie, okazywane w miejscowym kościele oraz w sali spotkań, wpływały na rozwój społeczności. Oczywiście nie chodziło tylko o dzielenie się swoimi umiejętnościami, w grę wchodziły ich serca i umysły, które miały pomóc im odnieść sukces w tym nowym, bogatym kraju. Długa podróż miała się ku końcowi.
Surowa etyka pracy, umiłowanie rodziny oraz błyskawiczna nauka angielskiego pozwoliły im awansować w społeczeństwie, podobnie jak wszystkim nowym obywatelom, którzy przybyli przed nimi. My wszyscy jesteśmy imigrantami i teraz, siedem pokoleń później, ciągle jesteśmy dumni z bycia Kanadyjczykami. Doceniamy, że dzielni imigranci zbudowali ten wspaniały kraj od morza do morza. Odczuwam dumę i cieszę się z faktu, że moi przodkowie ukończyli tę niezwykłą podróż. W przeciwnym razie nie pisałbym tego dla Was.
Ernest Jukes
BRAVE IMMIGRANTS
By Ernie Jukes ofCampJ
It was over one hundred and fifty years ago, in a small north European village that an excited Prussian family was preparing to emmigrate toCanada. In those days ruling kings and knights could own whole municipalities such as their Gross Gandern, (today’s Gadkow Wielki) inBrandenburg. Inhabitants were restricted in many ways, including religion or even voicing an opinion. Taxes kept going up and compulsory military service was lengthened. The future looked bleak indeed.
Here three generations of a close, educated family had read how capitalism in the new world was rapidly out growingEurope’s suffering economy. They learned how self expression and most freedoms were common place. Social change at that time in their countries was simply too slow in coming. They had just made a major decision for their growing family…tough as it was going to be on each and everyone of them.
Leaving their heimat in their quaint village with its pleasant brick buildings and cobblestone streets, surrounded by forest and a nearby river was not going to be at all easy. However in typical olden time stoicism they sold or gave away virtually all their worldly possessions to travel light and start life anew in a far off land calledUpper Canada. Gone were the forester and carpenter tools and the fine old organ and art materials. Even the bugle horn used in hunting and sadly the many books, toys, and gardening tools…were all left behind.
A few steamer trunks and portable boxes were carefully packed with selected items such as bedding for the voyage, water canteens, cooking pots and cutlery, a few medications, some cured meats, potatoes, as well as warm clothing and hats …and of course the family bible. They knew they would not be alone as 10,000 others were leaving annually. Not all pulled away by opportunity, but because they were literally being driven out of their native lands. Some came to what is nowOntariofor the cheap lands inBruceCountyalong theSaugeenRiver. Others they knew went toRenfrewCountyto settle along theMadawaskaRiver. This family’s previous experience would make excellent pioneers to clear woodlands, or produce things from wood in their chosen areas near Hanover, andNeustadt,Ontario. This was a big region of forest and water and rocks.
To make their planning even more difficult, just ten months before they would load the wagon from Frankfurt the matriarch Louise was forced to make another huge decision. Her sister died after her husband, leaving three more children to join them. The emmigration authority allowed Johanna age 13, Carl age 11 and little Friedrich age 2 to become step children and also make this huge move. Can you imagine setting off on a transcontinental ocean voyage on a small ship, “between decks”, with a family now of eleven and eight of them children! Apparently over a third of those taking this perilous journey were families with children…some unfortunately did not survive the trip.
My Great Great Grandfather Johann Christian Jucksch, age 61 actively assisted the parents, Louise age 39, John age 31, to keep their youngsters age 10, 8, 5, 4 and another wee 2 year old…contented and orderly, preparing them for their gargantuan move. Fortunately kids adjust well to new situations. During the long months ahead they all expressed hopeful dreams, often while very weary…but rarely discouraged. By the way…the 8 year old was my Grandfather Ernst, whom I was named after. He became a wood carver, a cabinet maker and furniture designer.
Since the railroad had not been built yet in their homeland area they had hired a large freight wagon which carried the whole family and all their goods for a dollar (Cdn.) per 100 pounds all the way to the giant seaport ofHamburg. Here they had wisely arranged rooms with bath and their ship’s passenger tickets which included water and split firewood for cooking while aboard. They sailed in a few days wearing their best clothes, following church service. The men in their loden green and leather vests stood out amongst the many urban passengers. The vast Atlantic lay before them and then or today this would be considered “an ardouress adventure.”
Week One: Favourable sunny weather with much time on deck playing games with children. Always a line up for the stoves and toilets. Lights all out by 10pm.
Week Two: Presented stormy alternatives with calm and cooler conditions. Much sea sickness. Difficult to air bedding. And so it went on the 29 day Spring Crossing. They all matured quickly, the older children a great help to their younger siblings, singing and reading kept their love of music and poetry alive. Fellow passengers also helped one another through those long days and nights.
At last during a morning sunrise, there off their bow was wonderful land. A gigantic bright green island they calledNewfoundland. Its first record of settlement was by the Vikings in 987AD. It was also called Brendan’s Isle after an Irish monk who visited there about 500 years beforeColumbuswas born. Then later in the day they were traveling up the mighty St. Lawrence hardly seeing its misty shores in the distance.
In a few more days they finally arrived at the old port city ofQuebec, at one time it was the capital of French North America. Following their health check and obtaining rooms they decided to take turns having a walk about the grand old city. It was warm and sunny, they were inCanadatogether. The family had bonded with even more love and strength than ever. There was a new happiness taking place.
In spite of the support of old and new friends now gone they knew they could make the best of anything…no matter what. Well this would be put to the test as the train ride of 350 miles along theSt. Lawrence Rivergoing west would be full of delays. Sometimes when stopped the kids would get off and run amongst the daisies. In Lower Canada (Quebec) towns they could glimpse in shop windows with excitement but sadness too in that they could only buy bread and milk or perhaps some new cheddar cheese they found flavorful and energizing.
At long last they were inUpper Canada. They could seeFortHenryatKingstonfrom the dock as they boarded a passenger steam boat to travel the 200 mile length of hugeLakeOntario. Water travel was comfortable and economical too as they moved ever closer to their goal. Imagine their delight to see peach orchards, vineyards and apple trees, even melons in season, right to the horizon in theNiagaraPeninsulawhen they paused to let off passengers near St.Catharines. It was a much milder climate than they had anticipated.
We believe they would also be impressed to hear band music when they docked atHamilton. Most large centres had Sunday afternoon band shells and marching bands in those days. At this terminus the family once again boarded another train going west, traveling only a short distance overnight to their next rest stop. They all felt relieved when they arrived atBerlin(nowKitchener). Here they were treated to a real Canadian breakfast of sausage, eggs and pancakes with maple syrup and they could finally read a newspaper in their own language. It was like being home.
Not all cities were connected yet to a transportation line of train or boats, but were serviced by horse drawn coach. They soon became oriented with fresh maps and the knowledge that their destination north toHanoverwould be made in a few days safely by Conestoga wagon. Interestingly few of the native Indian problems professed by other North Americans seemed to exist inCanada. The notion of guns was only for hunting the plentiful white tail deer or pheasants. Today this country is still the world’s last frontier for wildlife and natural beauty.
Their fellow settlers inNormandyTownshipshared everything as they welcomed them initially into a country home and later into town. This mutual attitude of respect and support in their local church and meeting hall generated more development. Of course it was not only the shared trades and talents of the community but also their hearts and minds that would make them successful in this new rich land. Their long brave quest was near completion.
Their strict work ethic, high family goals and rapidly learning English advanced them tremendously as it did all new citizens that had come before and since. We ALL are immigrants and now 7 generations later we are still proud to be Canadian. We recognize that brave immigrants like them have built this great country from sea to sea to sea. I certainly am proud that my ancestors accomplished this remarkable journey and joyous too or I wouldn’t be writing this for you.
Ernest Jukes
2 komentarzy
na haluksy
16 listopada 2015 o 09:29Artykuł tematycznie dobrze opisany to dla mnie najważniejsze, Naprawdę dziękuję.
na haluksy http://www.goldentop.pl/pl/URODA/aparat+hallu+forte+na+haluksy.html
Ernest Jukes
13 grudnia 2020 o 20:47I would like to hear from Stanislaw and Emilia Karlik and anyone else interested in repatriating this 88 year old man with his homeland.