– Za wielką armią Andersa wędrowała mała armia wielkich artystów, których wojenne losy porozrzucały po Sowietach, a generał zabrał ich ze sobą na „wielką drogę”, która zaczęła się we Lwowie – mówi Sławomir Gowin w rozmowie z „Kurierem Galicyjskim” przy okazji koncertu we Lwowie (18 maja) poświęconego Irynie Jarosewycz, czyli Irenie Anders.
– Chusteczki zawsze jest lepiej zabierać do kabaretu, bo czy ze śmiechu, czy ze wzruszenia, łzy się mogą pojawić. Nie spodziewam się, żeby akurat na tym koncercie ktoś „boki zrywał”, tym bardziej, że my w ogóle nie jesteśmy najśmieszniejszym kabaretem na świecie. Przygotujmy się zatem na łezkę wzruszenia.
No właśnie, romantyczna miłość – rozumiem, a wojna? Koncert odbędzie się w rocznicę bitwy pod Monte Cassino, trudno uznać to za wydarzenie rozrywkowe.
– Podobnie jak prawykonanie „Czerwonych maków”, bo przede wszystkim na jubileusz 75-lecia tej pieśni się powołujemy. Staram się zawsze podkreślać, że za wielką armią Andersa wędrowała mała armia wielkich artystów, których wojenne losy porozrzucały po Sowietach, a generał zabrał ich ze sobą na „wielką drogę”, która zaczęła się we Lwowie. Także dla naszych bohaterów, generała i dziewczyny, bo kiedy Bogdańska za tzw. pierwszych sowietów śpiewała z „Tea Jazzem” Henryka Warsa na scenie dzisiejszego Teatru „Woskresinnia” „Kiedy znów zakwitną białe bzy”, to Anders ciężko ranny leżał całe tygodnie na gołym betonie w „Brygidkach”, a więc parę kroków dalej. To jest okrutna przewrotność wojennych losów.
Oboje w końcu opuścili Lwów, żeby jednak spotkać się na tej „wielkiej drodze”.
– Tak, jego wywiozło NKWD do Moskwy, ona za „łaskawą” zgodą NKWD wyjechała wraz z zespołem Warsa na tournée po kraju, który był tak wielki, że gotów był stać się ojczyzną ludzkości… Ale nie o tym chcemy opowiadać przede wszystkim. Bohaterskie armie, prędzej czy później, odbierają hołdy i ordery. O armiach artystów czasem się zapomina. Dlatego, świadomi przecież, że przypada rocznica bitwy, zwracamy uwagę także na rocznicę pieśni. Przede wszystkim jesteśmy kabaretem, nie jest naszą rolą tworzenie akademii.
Ale „Czerwone maki” uważa się nieomal za hymn, nie miałeś obaw włączając je do koncertu kabaretowego?
– Nie. Chociaż spodziewam się, że ten i ów może się dąsać. Fakty – w dodatku, jak dziś lubi się podkreślać: fakty historyczne – są takie, że wraz z wojskiem wędrowali artyści, których zadaniem było dostarczać żołnierzom rozrywki lub, mówiąc górnolotnie, wzmacniać ducha bojowego. Późniejsze losy tej pieśni nie przekreślą przecież okoliczności jej powstania, ani tego kto ją pierwszy śpiewał. A był to m.in. Gwidon Borucki – znakomity artysta z uzdolnionej żydowskiej rodziny i Iryna Jarosewycz – utalentowana Ukrainka ze Lwowa. Muzykę skomponował Alfred Schütz, a słowa napisał Feliks Konarski. Wszystko to pod wodzą generała Andersa, stojącego na czele armii, której nie dane było wracać do domu ani tą samą, ani najkrótszą drogą. A śpiewano na włoskiej ziemi przed śmiertelną bitwą, którą Polacy toczyli z Niemcami, w przekonaniu, że giną tam za wolność własnego kraju… Tak wojna potrafi zmielić los i wyobraźnię – bo któż mógłby to wszystko przewidzieć. „Czerwone maki” odegrały wiele ról w historii, także powojennej i nikt nie myśli nicować je na szansonetkę, ale można za ich pomocą budzić różne sentymenty i my, nie grając przecież dla żołnierzy, chcemy widzieć w tym utwór przede wszystkim sentymentalny. Życząc sobie zarazem, żeby się żołnierzom piosenki, jako bojowe motywatory, już nie przydawały.
Ale „Maki” mają zabrzmieć po ukraińsku.
– To prawda, nasz przyjaciel Andrzej Karpiński przetłumaczył je na język ukraiński. W tym też widzimy pewną istotną symbolikę, jak w miłosnej historii „Dziewczyny i generała”. Uprzedzę twoje pytanie dodając, że nie ukrywamy tego, informacja o „Makach” po ukraińsku jest na plakacie i nikt się tym ani nie zdziwił, ani nie oburzał. Ponieważ dzisiaj modne jest mitologizowanie opinii internautów, to posłużę się przykładem z facebooka, który świetnie wpisuje się w ewentualną dyskusję. Ktoś napisał w komentarzu następującą uwagę: Czerwone Maki po ukraińsku? Dziwne… To polska, święta pieśń. A gdyby tak Mazurek Dąbrowskiego w języku suahili?” My odpowiedzieliśmy na to, że „nie widzielibyśmy nic złego w tym, żeby ludzie posługujący się suahili poznali polski hymn lub inne ważne utwory w tym języku. My po prostu uważamy, że język, nawet obcy, nie hańbi świętości, natomiast może ją w jakimś sensie przenosić między ludźmi”. Taki mamy pogląd na życie artystyczne, można powiedzieć, że to nasze credo i „Czerwone maki” po ukraińsku z tego płyną.
Zawędrowaliśmy daleko w tej rozmowie, a tymczasem…
– Tymczasem wracajmy na scenę – tam zabrzmi wiele różnych piosenek, poza „Makami”. Będą spolszczone utwory Bohdana Wesołowskiego, będą oryginalne piosenki kabaretu, będą nieco mniej znane utwory z „Wielkiej drogi”. Nie chcę opowiadać tu wszystkiego. Zapraszam do teatru.
Rozmawiała Anna Gordijewska
Tekst ukazał się w nr 9 (325) 17-30 maja 2019 „Kuriera Galicyjskiego”
Profil Kabaretu Czwarta Rano na Facebooku tutaj.
Na zdjęciu: Irena Anders, leftthisyear.blogspot.com, Wikimedia Commons, CC
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!