Myślę, że prawie wszyscy dorośli Polacy, w tej dzisiejszej Polsce, wiedzą, że gdzieś w okolicach Mazur jest Kanał Augustowski. Kto nie wiedział – miał okazję dowiedzieć się w 1999 roku, gdy statkiem „białej floty” po tym wodnym szlaku popłynął Ojciec Święty. O tym, że ów znany Kanał zmierza ku Niemnowi i że jedna czwarta jego część leży poza granicami dzisiejszej Polski wie już mało kto. Zaryzykuję, że niemal nikt! Kto zresztą wie, co to właściwie za rzeka ten „Niemen”. Aha, był taki film fabularny, grał Zakrzeński, ale gdzie to było?
Po roku 1944-45 Niemen stał się rzeką „zagraniczną”. Do tego stopnia, że gdy scenarzysta wspomnianego wyżej filmu Andrzej Radowicz, opracowując wizję artystyczną, zwrócił się do centralnego archiwum dokumentacji twórczości ludowej w Warszawie z pytaniem o melodie i piosenki nadniemeńskie „Ty pójdziesz górą, Ty pójdziesz górą, a ja doliną…”, uzyskał odpowiedź: „zagranicznego folkloru nie prowadzimy” (!?). Pewnie na takie „dictum” na grodzieńskim cmentarzyku przewróciła się ze zgrozy Pani Eliza! Niemen – Adamowa „rzeka domowa”, Józefa Piłsudskiego „Szary Rycerz” czy Wincentego Pola „Puszczy Obywatel”, opisany zaledwie pobieżnie (z powodu choroby) przez Władysława Syrokomlę i tylko na jednym odcinku (Grodno-Kowno) przez Zygmunta Glogera, wymaga opowieści odrębnej i zapewne nie tylko! Jeszcze nie raz, przypominając kresowe peregrynacje wrócę do tego „Ojca wód litewskich, …Wilii Oblubieńca”.
Począwszy od lewobrzeżnego Grodna, wzdłuż rzeczki Łosośnej, a następnie brzegu niemeńskiego do granicy z Litwą rozciąga się niezwykły zakątek. Nazywam go „Trójkątem Sopoćkińskim” jako że jego centrum stanowi miasteczko Sopoćkinie, które jako jedyne na całym obszarze byłego ZSRR (jak to cudownie brzmi!!!) ma kilka ulic opisanych także po polsku! Są to ulice: Jana Pawła II i Gen. Józefa Olszyny – Wilczyńskiego.
Do niedawna na północ od Sopoćkiń (do granicy z Polską jest w linii prostej około 8-10 km) jedynym nie-Polakiem był leśniczy narodowości białoruskiej. O tym regionie mój grodzieński przyjaciel, artysta malarz Rysiek D. powiada:
– Julian, my też mieszkamy w Polsce, tylko z drugiej strony…
W Trójkącie Sopoćkińskim ponad 95 proc. mieszkańców to Polacy. Ukazują to nawet (bez oszustwa!?) mapy w atlasie „narodów ZSRR”. Granicy z Polską na tym odcinku strzegą także, w sowiecko – białoruskich mundurach, pogranicznicy… Polacy! Od 1996 roku wjazd do Sopoćkiń jest kontrolowany, a dalej obowiązują specjalne przepustki. Pewnego lata ze śp. Ignacym Żukowskim, synem bohaterskiego dowódcy ułanów spod Kodziowców, zatrzymał nas pod Sopoćkiniami groźny, uzbrojony po zęby patrol pograniczników. Odezwałem się najlepszym na jaki mnie stać rosyjskim (tutaj wcale nie słychać prostej gwary białoruskiej, tylko polski lub rosyjski!) i podałem sierżantowi papiery w tłumaczeniu rosyjskim. Ten po polsku (po minie widziałem jak cieszył się z wywartego na mnie wrażenia) poprosił o wersję polską! Następnego dnia ten sam sierżant, w tym samym miejscu, z pełnym uśmiechem, znów po polsku (żadnych papierów już nie chciał, wolał papierosa) zadał mi tym razem zupełnie druzgocące pytanie: „- Ta wasza nyska to z Wrocławia? Brat mi mówił, że bardzo podobną jeździł jak tam był.” Zbaraniałem do reszty. Ten „brat” to mój przyjaciel – A.L.
Tak to granicy z jednej i z drugiej strony pilnowali Polacy. Więcej na ten temat nie będę opowiadał. Tylko tyle, że strzegą solidnie – jak swojej!
Ten prześliczny teren na lewo od Niemna, pagórkowaty i leśny, na północnej stronie poprzecinany wodami Kanału Augustowskiego, Czarnej Hańczy i Marychy, do 1939 roku należący do powiatu augustowskiego, nigdy nie wchodził w skład rosyjskich guberni Cesarstwa! Najpierw stanowił część Wielkiego Księstwa Warszawskiego, a następnie Królestwa Polskiego. Znajdujący się o kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód stąd Białystok, a jeszcze dalej na zachód Siemiatycze i Drohiczyn były w „Rosji”, a nadniemeńskie Sopoćkinie, jak i na północ od nich – Kalwaria i Mariampol (dziś na Litwie) – aż do lewobrzeżnego Kowna, były w Królestwie Polskim, odpowiednio do przebiegu linii III-go rozbioru. Dzieje tej „kiszki” (tak wygląda na mapie) Augustowsko – Sejneńsko – Mariampolskiej podręczniki historii Polski totalnie przemilczają! Zupełnie nie wiadomo dlaczego. Przecież nawet osławiona Linia Curzona także biegła na tym odcinku po Niemnie. Tutaj też, mimo zapewnień o „ustępstwie na rzecz Polski od 6 do 8 km” połknięto około 14 km w linii prostej w kierunku zachodnim. Ale miało być wesoło!
Jednak gdy po raz pierwszy byłem tam latem 1991 roku zanosiło się zupełnie nie wesoło. Gdy pod wsią Nowiki ustawialiśmy z Józefem Łucznikiem Krzyż w miejscu mordu (22.09.1939) na gen. Olszynie-Wilczyńskim (rok później, w 1992 ulica w Sopoćkiniach uzyskała jego imię) w Moskwie wybuchł pucz Janajewa! Następnego dnia, nie bacząc na zdarzenia, postawiliśmy Krzyż w Wawiórce pod Lidą (cmentarzyk żołnierzy „Ponurego”), a kolejnego dnia trzeci Krzyż – w Niecieczy, ku czci pomordowanych i poległych akowców. Wówczas… skończył się pucz! Trzy dni wcześniej ksiądz Czarek Mich z Przewałki wypowiedział wobec mnie i Zbyszka Klewina dziwne proroctwo:
– Panowie, tymi krzyżami wypędzimy złego ducha z Rosji…
Trzy Krzyże, trzy dni puczu, a kilka dni później oglądane z księdzem Czarkiem przez okno mińskiego „Czerwonego kościoła” ogłoszenie suwerenności BSSR i – tego samego roku – likwidacja ZSRR! Skóra cierpnie na wspomnienie. Wesoło aż strach!
Dwa lata później nad Kanałem Augustowskim było już zupełnie wesoło. Za Nowikami, za Sopoćkiniami są dwie wioski: kościelna Sylwanowce oraz parafialna Kodziowce. Obie sławne z bojów w 1939 roku. Tutaj ułani ze 101 Rezerwowego Pułku Ułanów w jedną noc (21 września) zniszczyli około 20 czołgów sowieckich. Postawiliśmy tam Krzyże, później kapliczkę (całą, zmontowaną, 2,5-metrowej wysokości, jako „ul” przewieźliśmy przez przejście w Kuźnicy-Bruzgach – to też odrębny „graniczny” temat!). Rozpoznawaliśmy następnie okolicę. Tak dotarliśmy do Niemnowa, ostatniej tamy na Kanale Augustowskim. Tu trzy lata później wymyśliłem i z Ewą Straburzyńską realizowałem dla TV POLONIA dokument telewizyjny o znamiennym tytule „Strażnik Kanału”. Według źródeł, to właśnie tutaj, pomiędzy ujściem Czarnej Hańczy do Niemna a odległą o 2 km wioseczką Jatwieź, wojska Leszka Czarnego ostatecznie rozbiły i totalnie zniszczyły wojowniczych Jaćwingów, którzy odtąd stracili jakiekolwiek znaczenie i znikli z historii (ostatnio pojawili się znowu – „przypomnieli sobie, że są Jatwiagami” na białoruskim Polesiu, ale o tym innym razem).
Na początku lat 90-ch tama była zniszczona, koryto Kanału zamulone, wioseczka malutka. Przed wioską jaz, a na oblanej wodą wyspie murowana, pamiętająca dobre czasy strażnica Kanału. Później odwiedzaliśmy tam panią Józię Opolską, aż do Jej śmierci, harcerkę z Baranowicz, która samotnie, niemal w nędzy (wspomagał ją ks. Aleksander Szemiet z Sylwanowców) mieszkała tu z dwoma pieskami. Stare lampowe radio miała zawsze ustawione na I program Warszawy. Gdy to zobaczył Janusz Zakrzeński – przez wzgląd na moje z nim koneksje rodzinne pozwolił się tu zawlec, za darmo dając występy w Wołkowysku i okolicach – też zaniemówił i odtąd, gdy tylko miał sposobność, pozdrawiał panią Józefę przez radio ze stolicy Polski.
W Niemnowie, po 60-ciu latach spotkali się trzej sybiracy – wrocławianie Zworski i Krupiński oraz niemnowski Tadeusz Urbanek! Zimą 1940 roku jechali jednym wagonem z Augustowa do Siewierokazachstanskoj Obłasti. Wylądowali w końcu w Nowopokrowce w Kazachstanie! Co to się działo w czasie tego spotkania w Niemnowie! Zaniemówili wszyscy, ja też. Zatkało nawet będącego z nami słynnego felietonistę RWE Jerzego Kaniewicza, bardziej znanego jako Tadeusz Mieleszko (w trakcie wyprawy kazał nam mówić do siebie: „panie generalne”, co wprowadzało popłoch wśród wszystkich nieświadomych, z hotelowymi koridornymi na czele). Ochrzanił nas z lekka tylko ks. Szemiet bo przez to wszystko zmarnował się przygotowany dla nas obiad. A obiad na Kresach, to rzecz święta – na przyklad Tadek Malewicz, wiceprezes ZPB w Grodnie, codziennie punkt 13-ta pieszo idzie na obiad do domu!
Pan Tadeusz Urbanek, syn ostatniego nadzorcy tego odcinka Kanału, wrócił z zesłania do Sopoćkiń, uczył się i pracował w Wilnie, a na emeryturze osiadł w ojcowskim domku w Niemnowie. Żona pana Urbanka, rodowita Rosjanka, mówi po polsku: „- Jak tu zamieszkałam, to się nauczyłam, żeby z ludźmi rozmawiać!”
Tuż obok domu, w dużym ceglanym garażu, pan Tadeusz urządził prywatne Muzeum Kanału Augustowskiego, o czym wyłącznie po polsku informuje solidna mosiężna tablica na murze obiektu! Za domkiem, obok jabłonek, osadził 8-metrowy maszt z linkami i kołowrotkami. Dwa razy do roku, na święta 3 Maja i 11 Listopada, na maszt wciągał polską flagę! (sam wciągałem ją na maszt w połowie sierpnia 1998 roku). Gdyby mi to wszystko ktoś opowiedział jeszcze 10 lat temu, pomyślałbym, że za dużo wypił i źle spał. A na dodatek, że w BSRR-RB, na terenie przygranicznym, na „odciętym” odcinku Kanału Augustowskiego, wraz synem bohaterskiego majora Żukowskiego, harcerką Józefą Opolską oraz nakręcającym to na wideo Ryśkiem Olejniczakiem będę pełnym głosem śpiewał „My Pierwsza Brygada”… czysty surrealizm! Ale tak było. Zaś pan Urbanek indagującego go o polską flagę urzędnika rejonowego (Białorusina) tak edukował (dla oddania należytej dramaturgii i plastyczności zdarzenia zaprezentuję to w języku oryginału, myślę, że zrozumienie nie sprawi czytelnikom trudności):
Urzędnik:
– Skażitie, a szto eto za fłag!?
Pan Tadeusz:
– Polskij!
– Kakże eto, wiedź tut Biełaruś!
– A znajesz skolko liet cariła nad Rasijej mongolskaja Orda?
– ???
– Trista wosiemdiesiat! I gdie oni, eti Mongoły, tiepier?
– ???
– A wy tut kak dołgo? Wsiego piaćdziesiat liet…
Na tym konwersacja się zakończyła. Niezwykły i zupełnie nieznany jest ten Sopoćkiński Trójkąt. Także wesoły. Prawdziwy i niezwykły zarazem jest ten „Strażnik Kanału”. Gdy Go ostatnio widziałem był ciężko chory…
Sygnalizowałem już epizod „Generała Mieleszki” z koridorną (dyżurna korytarzowa). Miał on swoją praprzyczynę jeszcze w Niemnowie. „Pan generał” był w grupie, która poszła oglądać tamę i „odkryła” Tadeusza Urbanka. Tadeusz Mieleszko prywatnie jest znaczącym kolekcjonerem. Specjalizuje się w orderach i odznaczeniach. Wszystkich, którzy mają takowe ostrzegam: niech mu ich nie pokazują! Wyciągnie! Ale na Tadziu Urbanku się co nieco sparzył, a właściwie… zmoczył. Widząc jakieś robocze ubrania przypominające mundury, dokumenty ojca pana Tadzia, w tym niektóre carskie, wiedząc, że znajduje się na wielokrotnych terenach pobojowisk, „generał” był święcie przekonany, że coś wycygani, a w najgorszym wypadku – kupi. Urbanek, uradowany, zaskoczony i przejęty niezwykłym spotkaniem, nalewał wszystkim serdecznie własny trunek, o którym wielki znawca także takich napojów, mistrz Janusz Zakrzeński, mówił następnego dnia z szacunkiem. Więc nic dziwnego, że i „generał” się w nim rozsmakował. Ale czuwał i co jakiś czas „po generalsku” zagadywał:
– „Słuchajcie, gospodarzu, macie jakieś ordery?
– Mam – odpowiadał Urbanek.
– To pokażcie!
– Dobrze, ale najpierw się napijmy! – odpowiadał pan Tadzio, nalewając pełniutką szklanicę własnoręcznej „księżycówki”.
I tak po wielokroć. Nietrudno zgadnąć, że „generał” żadnych orderów nie zobaczył! Za to w samym Grodnie, już mocno późnym wieczorem, w hotelu „Turist” na spoczynek udawał się wyraźnie „zmęczonym” krokiem, prowadzony przez Piotra Galika, „przydzielonego” mu jako adiutanta. Długim korytarzem kierowany: – w lewo, panie generale, w prawo panie generale – udał się na konieczny i zasłużony spoczynek. Wszystko to widziała i słyszała zdumiona koridorna. Wracającego Galika spytała:
– Eto nastojaszczij gienierał?
– Tak – odpowiedział Galik po polsku (koridorne w „Turistie” są albo Polkami, albo po polsku rozumieją).
– Takoj chudzieńkij, naszi gienierały tołstyje! I zaraz pytanie fachowe:
– A skolko wypił?
– Tak ze cztery szklanki.
– O! – ucieszyła się koridorna – Eto kak naszi!
Pewnie w tym momencie uznała, że Jerzy Kaniewicz vel Tadeusz Mieleszko „eto nastojaszcij gienierał” i zaprzestała dalszych indagacji.
Koridorna i recepcjonistka w sowieckim hotelu, to szczególna władza. Teraz nieco mniejsza, bo w życiu posowieckim jest nieco mniej sowieckości. Wcześniej było to ucho i oko „opiekunów” hotelu, czyli wywiadowców z KGB. Teraz pewnie też, ale raczej dyrekcji. Recepcjonistka, jak to osobiście wiele razy stwierdziłem, miała też za zadanie zniechęcać wszelkimi sposobami do zasiedlania hotelu. Gdy po długich staraniach i prośbach łaskawie przydzielała nomier, czyniła to z całym namaszczeniem dobrodziejstwa władzy radzieckiej. Ponadto razem z koridornączuły się osobiście odpowiedzialne, by nikt kto nie miał karty meldunkowej, „nie przedarł się” do wielkiego dobra jakim jest radziecki hotel.
Teraz miejsca przydzielają, bo hotele są niemal puste z powodu… upadku ZSRR, w którym na okrągło wszyscy aparatczycy jeździli w delegacje. Jedni do władzy po instrukcje, „na dywanik”. Drudzy na kontrolę tych pierwszych. ZSRR był duży, a władz i aparatczyków jeszcze więcej, więc miejsc w hotelach było za mało! Teraz w zasadzie jest nieco za dużo. Ale koridorna jest i czuwa! Recepcjonistka też! Na szczęście nie tak jak w hotelu „Grodno” w 1992 roku, gdy po godzinie wystawania w kolejce dostąpiliśmy zaszczytu otrzymania nomiera i szliśmy do niego z wiceszefem ZPB Tadkiem Malewiczem. Pomiędzy holem a windą (schodów nie ma, awaryjne są niedostępne i jak stwierdziłem – totalnie zniszczone) rozegrała się scena jak z filmu sensacyjnego. Usłyszeliśmy krzyki i tupot. Recepcjonistka, koridorna i bramkowy cieć gnali na wyprzódki, każde ze swej strony holu, by złapać „przestępcę”, czyli jakiegoś młodziana, który wraz z posiadającymi karty meldunkowe szedł do nich do pokoju. Nie dopadli! Winda zdążyła odjechać. Natychmiast uzgodnili „plan”: obstawili windę, wyjście awaryjne i dwuosobowa brygada udała się na poszukiwania! Obserwowałem to zaskoczony. Malewicz z pełnym spokojem. Boguś Więski nieco zaintrygowany, tylko Zbyszek Klewin – jak zwykle zaskoczony „radziecką” sytuacją – zarykiwał się ze śmiechu. Gdy się uspokoiliśmy, Zbyszek spytał wesoło:
– Ale momenty. Jak tak można łapać ludzi?
Tadek z kamienną twarzą odpowiedział ze zwykłą sobie powagą:
– Myśmy tak żyli całe życie…
Zamilkliśmy.
Tak było i generalnie jest w Grodnie. Mieście Witolda Wielkiego, Kazimierza Jagiellończyka. Świętego Kazimierza, Stefana Batorego, Stanisława Augusta Poniatowskiego, Antoniego Tyzenhauza, Elizy Orzeszkowej. Mieście, które jako jedyne w Polsce w 1939 roku samo, niemal bez regularnego wojska, przeciwstawiło się agresji barbarzyńców ze Wschodu. Gdzie w obronie stanęły nawet dzieciaki, mali ulicznicy, którym życie dotąd niewiele ponad kuksańcami dało. Jeden z nich, mały Tadzio Jasiński, o którym nikt w Polsce nie wie, półsierota, zginął jak mali męczennicy Głogowa: próbował butelką z benzyną podpalić wraży sowiecki tank. Nie dorzucił, był za słaby. Barbarzyńcy skatowali go i przywiązali do łba czołgu, po czym poszli taranem na struchlałą z przerażenia polską barykadę. Czołg zdobyto, mały męczennik, pobity, z ranami od kul, zmarł na rękach swej matki, sprzątaczki szpitalnej. W kilka dni później, gdy trwały już komunistyczne mityngi, czerwona, białorusko-żydowska i – niestety – także polska (głównie byli kryminaliści) milicja wyłapywała obrońców miasta. NKWD mordowało ujętych wojskowych i harcerzy. Na mityngach, wzorem mongolskich hord spod Legnicy, czerwona hołota obnosiła na tyczce skrwawioną czapkę generalską zamordowanego pod Nowikami w dzisiejszym Trójkącie Sopoćkińskim dowódcy Okręgu Korpusu WP Grodno, generała inżyniera Józefa Olszyny-Wilczyńskiego. Do mordu w Katyniu było jeszcze ponad rok. Grodno, miasto nad Niemnem. Kto w Polsce cokolwiek o nim wie lub chce wiedzieć?
P.S. Gdy pierwszy raz byłem w tym Trójkącie, istniał jeszcze ZSRR. W Nowikach rozmawiałem ze starszym panem wspominającym polski czas i sięgający tutaj niegdyś powiat augustowski (w chacie miał zegar ścienny pokazujący czas warszawski, nie miński: „- Nie przestawiłem od 1939 roku!” – wyjaśnił). By go pocieszyć nieco głupawo zażartowałem: „- Gdybyście byli dzisiaj w Polsce, tuż za realną Linią Curzona, mieszkalibyście na zupełnym zadupiu, na tak zwanej „ścianie wschodniej”, w Białostockiem! Teraz za to jesteście najbardziej „zachodnimi ludźmi” w całym ZSRR!” Dziadek popatrzył na mnie jak na kosmitę. I miał rację.
Kilka lat później otrzymałem list stamtąd, z Kodziowców. R.T. napisał między innymi: „…przyjdzie czas i historia wszystko postawi na swoim miejscu”. A w 2000 roku Ryszard Dalkiewicz z Grodna pisał: „Usłyszałem to ze sceny Domu Kultury w Grodnie. Bardzo mi się spodobało”:
„My jesteśmy z Sopoćkinia
Aż spod Czarnej Hańczy
Spoćkinie śpiewa, Spoćkinie tańczy
Choć na twarzy mamy blizny
Nie rzucimy swej Ojczyzny!…”
Zdzisław Julian Winnicki
(fragment ze „Szkice i obrazki zaniemeńskie”, Wrocław 2000, s. 187-198)
5 komentarzy
Gaja
2 grudnia 2012 o 17:23:)…pochylam się nad tą opowieścią z wielkim sentymentem ale też z jakąś „fioletowo”-jesienną refleksją przemijania, bo znajduję w niej także, małą cząstkę własnych wspomnień…
Przenika mnie cichutka pokora przesłania, tych namalowanych piórem autora – jeszcze ocalałych od zapomnienia- 'zaniemeńskich obrazków”, próbuję odnieść się do tych miejsc…jednak, mimo podziwu, wzruszeń i wielu tą „magiczną krainą” zachwytów…jestem bezradna i nie bardzo wiem co powiedzieć.
Myślę(trochę ku własnemu pocieszeniu), że jeśli tym co nigdy nie przemija jest „Pamięć”, to chyba własnie ona jakimś mistycznym strumieniem wypływa z przesłania tej ujmującej nostalgicznej opowieści..? bo czy istnieje jakas inna głębsza wartość?
Dziękuję za ciekawą podróż i prawdziwą historię.
Gaja.
Dr n. hum. Tadeusz Grzesik
18 stycznia 2016 o 11:27Pytanie: A czy ktoś ma adres mailowy Jerzego Kaniewicza (pseud. Tadeusz Mieleszko), który w latach 60-tych ub. stulecia uczył mnie j. polskiego w szkole średniej w Paryżu?
Zdzisław
15 kwietnia 2019 o 20:56mieszka w Monachium
Polon
31 lipca 2017 o 10:20Powiem Wam jak czytam podobne artykuły to się zastanawiam nieraz czy większymi Polakami sa ludzie mieszkający w Polsce po zachodniej stronie Lini Curzona czy mieszkający w „Polsce” po wschodniej stronie Lini Curzona ,aż się chce płakać no ale „…przyjdzie czas i historia wszystko postawi na swoim miejscu”.
Guru
3 grudnia 2017 o 17:32Zawsze chciałam pojechać do Grodna i okolic przy naszej granicy, no i udało się w tym roku . Syn nas (mnie i męża) , obwiózł po tamtych terenach, ale niestety mało wiedziałam -mało -prawie nic -o najnowszej historii, dopiero teraz poczytałam . Szkoda że nie wiedziałam przed wyjazdem , ale to nic następnym razem jeżeli zdrowie pozwoli , będę wiedziała czego szukać i co oglądać .Białoruś otworzyła się na turystów , jest łatwiej . Jest co oglądać.Polecam .Maria.