PO WIOSKACH I OKOLICACH
Stanisław Poczobut Odlanicki
Trasa: Grodno – Słomianka – Stara Dębowa – Odelsk – Stara Dębowa – Indura – Żornówka – Hlebowicze – Sarosieki – Poczobuty – Kurczowce – Makarowce – Białokozy – Praniewicze – Kudrycze – Liszki – Heniusze – Brzostowica Murowana – Mała Brzostowica – Parchimowce – Golnia – Wierchowlany – Olekszyce – Massalany – Wielkie Ejsmonty – Gudziewicze – powrót do Grodna.
Porzucamy Grodno
Wyjeżdżamy z miasta. Po prawej stronie mijamy teatr dramatyczny, po lewej kościół bernardynów, stary most. Jedziemy pod górkę ulicą Gornowych, dawną Lipową. Przed nami rondo, od którego odchodzą cztery ulice, skręcamy w trzecią w lewo, najszerszą – ulicę Pobiedy. Trzymamy się prawej strony, również za wiaduktem, gdzie ulica się rozdwaja. Kolejne rondo, jedziemy wciąż prosto, ignorując skręt w lewo. Za rondem zaczyna się prosty kierunek w stronę Indury. Po prawej stronie mijamy podmiejskie osiedle nazywane „Posiołok Jużnyj” (Południowy), zaraz po lewej bazar. I tutaj trzeba uważać, bo od razu za bazarem, na skrzyżowaniu, skręcamy na prawo. Niewielki lasek, tuż za nim – z lewej strony drogi w polu – stara prochownia z I wojny światowej. Parę kilometrów dalej, nie widać go w lesie, znajduje się zburzony fort. Jedziemy dalej. Puste pole, skręcamy w lewo, w prosty sowiecki gościniec prowadzący do samego Odelska, a raczej do samej granicy. Bo stare miasteczko dotyka słupów granicznych. Uprzedzamy, że aby tam dojechać (strefa graniczna) potrzebne jest pozwolenie. Trudów to wielkich nie dostarcza, melduje się i pozwolenie wykupuje u władz miejscowych lub u pograniczników.
Słomianka
Kilka kilometrów dalej skręcamy zgodnie ze wskazówką w lewo, do Słomianki – niewielkiej wioseczki z domami ustawionymi szczytami do jedynej ulicy. Typowe drewniane domy z pierwszej połowy XX w., dachy kryte eternitem, ogrodzone drewnianymi parkanami. Chlewy, ogrody… wydaje się, jakby nic tu się nie zmieniło, może z wyjątkiem nowych słupów elektrycznych i eternitu na dachach zamiast słomianych strzech. Wioska stara, drobne zwierzęta na podwórkach, krów nie ma, choć kiedyś ich liczba dochodziła tu do setki.
Dwór
Za wioską, po lewej stronie drogi, można jeszcze odnaleźć fragmenty dworku. Przetrwały fundamenty i dogorywające obory z kamienia polnego, na pewno ustawione po pierwszej połowie XVIII w. W tym miejscu urodził się słynny astronom, Marcin Poczobut Odlanicki. Starsza pani wskazuje miejsce domu mieszkalnego, po którym pozostało niewielkie wzniesienie; prawdopodobnie tylko kamienie piwnicy przywalonej gruntem łączą nas z tamtymi czasami, to znaczy z pierwszą połową XVIII w. Reszta budynków gospodarczych popadła w ruinę. Chyba nie ma innych niż głazy świadków, którzy by pamiętali Marcinka, bosonogiego chłopca ze średniozamożnej rodziny szlacheckiej, hasającego po dziedzińcu z takimi szubrawcami, dziećmi ludzi dworowych, jak on sam. A jednak los go wyróżnił. Czekały na niego gwiazdy, a jego przyjaciele dziecinnych zabaw przez całe życie, tak jak i ich ojcowie, zostaną chłopami pańszczyźnianymi z dworu i z leżącej obok Słomianki.
W latach dwudziestych XX wieku właścicielem majątku Słomianka był Witkin Giełda. Miał pod sobą 260 mórg wcale nie najgorszych gruntów. Dzisiaj budynki gospodarcze, które przez cały okres sowiecki były własnością miejscowego kołchozu, są w stanie zupełnej ruiny, a po samym dworku ślad zaginął. Najstarsi wiekiem ludzie wioski nigdy o słynnym naukowcu nie słyszeli, choć nazwisko Poczobuty jest im znane jako „Szlachta za Indurą”.
Marcin Poczobutt Odlanicki
Urodził się w majątku Słomianka w 1728 r. z rodziców Kazimierza i Heleny z Hlebowiczów. Jako zdolny chłopiec pobierał nauki w Grodnie, Wilnie i Połocku. Dodatkowo młody człowiek kształcił się w Pradze w matematyce, astronomii i języku greckim. Pogłębiał swoją wiedzę również we Francji, Włoszech i Niemczech. Po powrocie zza granicy osiadł w Wilnie, prowadząc badania naukowe w sferze niebieskiej.
Jako znany naukowiec w drugą podróż po Europie wyruszył w latach 1768-1769. Po kasacie zakonu jezuitów nadal pracuje w Wilnie, jednocześnie angażując się w prace Komisji Edukacji Narodowej. Od roku 1774 redaguje „Gazetę Wileńską”. W 1780 r. zostaje rektorem Akademii Wileńskiej, którą niebawem reformuje. W 1808 r., po bardzo owocnej pracy na czele tej uczelni, odchodzi na emeryturę. Odjeżdża do Dynenburga, gdzie umiera, przeżywszy 82 lata. Ksiądz Marcin, jak odnotowali mu współcześni, był człowiekiem o „charakterze nadzwyczaj żywym, pojęciu łatwym i bystrym, bujnej wyobraźni”. Za swoje naukowe zasługi został wybrany na członka królewskich naukowych towarzystw Francji i Anglii.
Z kuchni kresowej
Bliny chude. Recepta pani Marysi Chodorowicz.
Z litra serwatki odlewamy szklankę. Do pozostałości dosypujemy mąkę, doprowadzając śmietanę do stanu gęstości. Do szklanki serwatki dodajemy małą łyżeczkę sody i odrobinę soli. Oba składniki łączymy, dobrze mieszamy, smażymy na patelni przetartej skrawkiem słoniny lub szmatką zmoczoną w oleju. Podajemy z różnymi dodatkami, tak owocowymi, jak i mięsnymi (gotowaną wołowiną przekręconą przez maszynkę z dodatkiem przypraw).
Sam sobie doktorem
Łamie, kręci kości, ratunku niema. Reumatyzm cierpień nam nie oszczędza. Recepta ta nie zaszkodzi, a nuż pomoże? Chrzan na tarkę, lepiej dziki, wzrosły na łonie natury. Do szmatki wycisnąć sok do dobrze zakręcanego naczynia i nie zapomnieć dodać do tego jedną trzecią spirytusu. Nacieramy, próbujemy kłaść delikatne kompresy na miejsca bolące.
Wędrujemy do Odelska
Zostawiamy Słomiankę i wracamy do głównej, już znanej nam drogi. Skręcamy w lewo i zatrzymujemy się przy samej granicy, w miasteczku Odelsk.
Z dokumentów i legend
Koziula wciąż straszy…
Pewna pani mieszkająca w dawnej dworskiej siedzibie Poczobuta-Odlanickiego opowiedziała o niezwykłych wydarzeniach, które co jakiś czas mają tutaj miejsce. Ludzie podejrzewają nieczystą siłę, która zadomowiła się w tym miejscu w dawnych czasach i różne paskudztwa czyni. Wedle słów ludu czasów minionych, wszystko zaczęło się po tym, jak na miejscu wybudowanego później dworku miała stanąć świątynia. To przykazał ludziom anioł, który w tym miejscu ustawił świecący krzyż. Dziedzic polecenie przekazane przez świadków zbagatelizował. Nie był, nie widział i dom dla swojej rodziny na tym miejscu postawił.
Od tego momentu, a już 300 lat minęło, zaczęły się dziać rzeczy przykre. Jakie by wojsko nie maszerowało obok, obowiązkowo czerwonego koguta pod strzechę zapuszczą, złupią wszystko, lud uwiodą. A to morowe powietrze, a to zgraja łotrów gwałci i morduje okolicę. Jak widzimy, zamiast świątyni z aniołami, z łaski dziedzica zadomowił się w dworku Szatan.
Nieszczęsny dziedzic, aby uwolnić się od mocy szatańskiej, jednego syna do klasztoru w Grodnie odesłał, jednak nic to nie pomogło. Syn, choć i był uważany za bardzo pobożnego mnicha, pogrążył się w naukach. A Koziula (widziano go w postaci kozła i stąd wzięło się jego imię) czyni paskudztwa aż do trzeciego wyboru Baćki na prezydenta Białorusi. Kiedy były konie, to ogony i grzywy im zaplatał, owce z chlewa wyganiał, krowę doił. Za czasów bolszewickich jego paskudne wyczyny nie zbladły, bo mógł komin zatknąć lub sażę (drobny pył węglowy) zapalić, zrobić w kurniku martwy porządek, a jakąś starą bronę na dach wciągnąć. Pewnego razu podpitego traktorzystę z miejscowego kołchozu przez całą noc po łąkach i chmyźniaku wodził i tak wystraszył i wymęczył, że ten więcej kropli do gęby nie wziął. A babom potem nieraz w sercach szły przekleństwa na wymoczonych w wódce mężów, przywoływały do pomocy Koziulę, żeby w końcu zabrał moczymordy do siebie.
Przekonanie, z którym pani opowiada tę historię, jest do pozazdroszczenia. A pytanie, jak obronić były majątek dziedzica Poczobuta-Odlanickiego od Koziuli pozostaje od kilku wieków bez odpowiedzi i bez nadziei, że zbawienie od tej napaści znajdą przyszłe pokolenia.
Informacja aktualna
Odelsk, do którego mkniemy, leży w strefie granicznej, pozwolenie na wjazd u władz granicznych obowiązkowe. Nie zatrzymujemy się w wiosce Starej Dębowej, jedziemy dalej. Po kilku kilometrach szerokiego pola ustawione po lewej stronie dwa stare żelazne krzyże o podstawie kamiennej mówią, że dojeżdżamy do wytypowanej przez nas do zwiedzenia osady.
Odelska nostalgia
Zanim jednak dotrzemy do tych starych krzyży, po drodze pogadamy o wiatrakach. Coś jest w porywie wiatru, jego wyciu, a może płaczu, żeglujących po niebie obłokach, co wpycha duszę ludzką w nadzwyczajny smutek. Może to wieczny dylemat niemożności odwrócenia czegoś, zatrzymania, przedłużenia momentu w naszym życiu. Świadomość, że wszystko ma swój czas ograniczony życiem, składającym się z godzin, minut, w końcu sekund, najbardziej kojarzy się nam właśnie z sunącym obłokiem, powiewem wiatru zatrzymanym w skrzydłach wiatraka. A jednak uchwycony w nie wiatr na jakiś moment zatrzymuje się aby obrócić oś wiatraka stojącego na wznieseniu i łapiącego jego wysiłek.
Wiatraki, z dziada – pradziada szumiały na pogórkach odelskich, ruch ich skrzydeł przyciągał wzrok każdego kto spieszył do Odelska, czy to do kościoła, czy to na rynek, czy do kramów. Smukłe, wysokie, czasem kilka na raz, machały swoimi skrzydłami zapraszając lud wierny na modlitwę poranną i wieczorną i przypominając, że próżne życie to martwe skszydło wiatrowego młyna, a czas w tym przypadku – zgubiony bezpowrotnie.
Wiatraki były w Odelsku szczególną dumą i jednocześnie przedmiotem rywalizacji. W najlepszych czasach na wzniesieniach machało skrzydłami aż 11 młynów wiatrowych. Zdawało się, że poderwą miasteczko pod obłoki. Potem, aby łapać wiatr w skrzydła, zapewniając tymsamym lepszy byt rodzinie, jeździło się do Ameryki na zarobki. A za czasów polskich życie nie było łatwe. Gospodarstwa rolne, z braku większych gruntów, z trudem wyżywiały rodziny. Ale wiedziano jak można zarobić. Najpierw jechało się za granicę, a potem stawiało wiatraki.
Odelsk naprawdę był rekordzistą co do młynów na wiatr. Trzeba zaznaczyć, że woda – ujarzmiona kołem – pierwsza przystąpiła do pytlowania, drobienia ziarna. Wiatrak spóźnił się trochę na nasze tereny i zawitał tu dopiero w wieku XVII, aby w połowie minionego stulecia zniknąć chyba na zawsze w swojej tradycyjnej konstrukcji i w swoim wąskim ale jakże szlachetnym celu. Z trudem przebijał się wiatrak przez gęste szpalery wodnych konkurentów, których w 1860 r. tylko w Guberni Grodzieńskiej miał 592, a do tego jeszcze konnych 157! Ale w tym samym roku już 374 wiatraki starannie łowiły wiatr na korzyść ludzką.
W zależności od ustawiania młyna wobec wiatru, dzielono je na słupowe i namiotowe. Słupowy wiatrak ustawiano na krzyżowinie, na fundamencie z kloców lub kamieni, a zawracał się dyszlem, stojąc na drewnianej osi. Prostokątna rama na dole i takiej samej konfiguracji góra, na której mocowano skrzydła. Obijało się deskami, czasem gontem, nawet i parkami ze słomy. W środku ustawiano pionowo koło związane ze skrzydłami, przekazujące energię wiatru na wielki tryb obracający młyńskie kamienie.
Namiotowe młyny były bardziej precyzyjne i doskonalsze. Mogły mieć inną zewnętrzną formę, tak okrągłą jak ośmiokątną. W odróżnieniu od wiatraków słupowych, do wiatru ustawiano je poprzez zmianę położenia górnej jego namiotowej części, również za pomocą dyszla. Na horyzontalnej osi mocowało się 4, 6 lub 8 skrzydeł. Namiot, czapka, strzecha – tak nazywano górną część wiatraka ustawioną na skrzyżowanych belkach. Na horyzontalnej osi zamocowywano pionowe koło połączone z mniejszym – horyzonalnym. Pionowa oś horyzontalnego koła łączyła się bezpośrednio z kamieniem. Średnica kamieni wahała się od 1,4 m do 1,8m. W zależności od siły wiatru zastawki na skrzydłach zdejmowano lub mocowano, czyli były one swoistym regulatorem prędkości obrotu skrzydeł, a w efekcie – młyńskich kamieni. Od tych obrotów zależała również trwałość całej konstrukcji. System prosty i jednocześnie skomplikowany, ale wypróbowany przez wieki, wiernie służył ludowi. Mówiono:
Młynek wiater łapa, znaczy chłop z bułką za panibrata.
Odelsk w dawnych czasach był więc regionalnym mistrzem w ujarzmianiu wiatru. Dzisiaj nawet fotografie nie pozostały, tylko nastalgia, a i ona ustępuje bo pokolenie, które nasłuchiwało szumu wiatru, odeszło jak odeszły i wiatraki. Tyle gada się dziś u nas o najtańszej i ekologicznie czystej energii wiatru i… nic. Wolny i nieujarzmiony mknie w nieznane, zostawiając nam co najwyżej smutek…
Odelsk
Niegdyś miasteczko, teraz wieś. W dawnych czasach książęca, królewska osada, a naród tam żyjący znany z niezależności i „zbójeckiego” charakteru.
Najwcześniejsza wzmianka o miejscowości leżącej u początków rzeczki Odły (stąd i nazwa), którą udało się nam odnaleźć, pochodzi z roku 1490. Wtedy to wzniesiono tu świątynię z drewna, używając materiałów ze świerków i sosen, których dookoła nie brakowało. Trzebiło się w tamtych czasach lasy niemiłosierdnie, stąd dzisiaj wszędzie – jak okiem sięgnąć – pola. Pamięć ludzka w perspektywie historycznej jednak krótka. Nie możemy więc nie pochwalić państwowej biurokracji, rozrosłej jak pokrzywa na zgliszczach dawnej królewskiej, płodzącej papiery i dekrety, które są potem skarbem dla tropicieli historii. To dzięki nim wiemy, że najuciążliwszy był dla mieszkańców Odelska okres wojen szwedzkich. Jak wiemy z historii, dały się one we znaki całemu Wielkiemu Księstwu Litewskiemu. Ile byśmy się nie starali powiedzieć na ten temat, Henryk Sienkiewicz i tak najlepiej określił ten czas jednym nieśmiertelnym słowem – Potop. Do dziś w północnej części Odelska pagórki mają nazwę Szubienicy. To tutaj, według przekazywanej przez pokolenia informacji, Szwedzi karali swoich wrogów, między innymi prostego chłopa z Odelska, broniącego z siekierą honoru swojej rodziny na progu własnego domu.
Dokumenty przekazują nam też informacje o wydatkach mieszkańców na cele wojenne w roku 1529. Obywatele, zgodnie z uchwałą sejmową, wnieśli na ten cel 15 kop (1 kopa – 60 groszy). Aby te kopy łatwiej się zbierały, monarchowie troszczyli się o swój lud obdarzając go różnymi przywilejami. A jeżeli takich nie dawali to utrzymywali te, którymi ich popszednicy – Jagiellonowie nadzielili swoich poddanych.
I tak – w 1546 r. królowa Bona, znana z gospodarności i zdolności zarządzania, potwierdza prawa mieszkańców do posiadania placów, zakładania karczm i urządzania cotygodniowych targów. Stefan Batory i Władysław IV również spieszyli wykazać się wobec mieszkańców Odelska swoją monarszą miłością nadając osadzie kolejne ulgi. Najwięcej chyba korzyści z miasteczka miał Zygmunt III, bo w 1588 r. dołącza Odelsk do królewskich stołowych majątków. Jan III Sobieski także nie pozostaje obojętny wobec mieszkańców osady, zachęcając ich swoim listem do pracy jeszcze bardziej owocnej. Opieka królewska dawała obywatelom niezależność nawet wobec szlachty i okolicznych dziedziców. Będąc własnością Jego Królewskiej Mości, człowiek był ubezpieczony od wszelkich gwałtów i swawoli mocniejszego sąsiada. Odelszczanie mieli też zapewniony kawałek chleba, pełniąc różne czynności na korzyść pierwszego człowieka w państwie.
W 1781 r. parafia liczy 4319 wiernych. Rozbiory Rzeczypospolitej są nieszczęściem dla Odelska. Na krótki czas po rozbiorach ziemie te przechodzą do Prus, ale już od 1808 r. należą do Imperium Rosyjskiego, administracyjnie są miasteczkiem Powiatu Sokólskiego. Zmieniła się władza, ale pozostały łaski królewskie (prawo do 6 jarmarków w roku) i niezależny charakter, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Otóż ten niełatwy charakter odelszczan, a i całego tego zakątka, pchał ich do udziału w każdym zrywie narodowym.
Z czasem miasteczko, zwłaszcza po ogłoszeniu ustawy carskiej o pasie osiedlenia, zaludnia się żydami. Po latach zgodnego współżycia, chrześcijanie i wyznawcy Mojżesza podzielili się nawet zawodami. Pierwsi zajmowali się tkactwem i rolnictwem, drudzy handlem, kowalstwem, szyciem ubrań i kożuchów. Wygodne buty, dobrze skrojony garnitur można było zamówić w czasach polskich (w pierwszej połowie XX w.) u pana Januszkiewicza, krawca znanego w całej okolicy. Jak mówią dzisiaj potomkowie dawnych rzemieślników, w Odelsku można było zamówić wszystko, nawet klucz do nieba, z czego na pewno skorzystał sam św. Piotr.
14 stycznia 1863 r. w Odelsku władze carskie zakładają komisję śledczą z generałem Abramowiczem na czele. Ustaliła ona m.in., że włościanin Maciej Ciuchna nawoływał do buntu rozdając gazetę „miacieżników” (buntowników) – „Mużycką Prawdę”. Przeciw batiuszce-carowi buntowała nie tylko szlachta ale i lud prosty. Parobek Kazimierz Stankiewicz rozdając tę samą gazetę lubił przy tym powtarzać: „Mam dla was, chłopaki, dobry prezent”. Do zgrai „wywrotowców i hultajów” należał także niedawny student Uniwersytetu Petersburskiego Józef Gorczak. Ten, gdzie by się nie zjawił, wszędzie odnajdywał „próżniaków” gotowych słuchać jego bredni o wolności i demokracji, o narodowym odrodzeniu kraju. Na zbiórkach chłopów i okolicznej szlachty obiecywał ziemię i wolność. Uchodził sprytnie rąk policji, zazwyczaj uprzedzony. Miał rodzeństwo w okolicach (osadach) Petelczyce, Sarosieki, Hlebowicze. Wyrok sądu polowego był bardzo surowy dla Ciuchny – szubienica. Gorczak – obeznany z rosyjskim systemem prawnym – i tutaj wykazał się sprytem: uciekł przed śmiercią, został tylko zesłany do wschodnich guberni.
Wiek XIX mija w miasteczku sennie. Chociaż w pierwszej połowie stulecia odbywało się tutaj aż 6 jarmarków rocznie. W 1865 roku mieszka w Odelsku 1346 osób, pod koniec stulecia liczba ta wzrasta do 1828 mieszkańców, głównie żyjących z roli i rzemiosła. Kapitalizm wchodzący na byłe północno – zachodnie tereny WKL, ani mrugnął w stronę miasteczka. Dochód miejski w 1895 r. wynosił 225 rubli, tymczasem wydatki na potrzeby osiedla – 220 rubli. Według pierwszego spisu ludności w Imperium Rosyjskim, pracowały tu sobie, na uboczu cywilizacji, 1462 osoby.
Pierwsza wojna światowa za bardzo samego miasteczka nie dotknęła, choć świat dookoła zmienił się nie do poznania. Płacono podatki jednemu i drugiemu okupantowi i czekano na okazję. Po wykrwawieniu przeciwników – zaborców nadeszła właściwa chwila i chłopcy z Odelska okazali się po słusznej stronie. Ich nazwiska można odszukać w dywizji Litewsko – Białoruskiej gen. Iwaszkiewicza i w dywizji ochotniczej pułkownika Koca. Po wojnie miasteczko i gmina Odelsk weszły w skład Powiatu Sokólskiego, Województwa Białostockiego.
Pierwsze lata powojenne biedne i chude w Odelsku. Kraj leży w gruzach, liche grunty po kilka morgów, z rzemiosła utrzymać się nie sposób bo z obu stron sąsiedzi – fachowcy na zawołanie. Więc ruszyli ludzie do szkół i… w szeroki świat. Była rozpacz i smutek. Nie za bardzo wierzono w Polskę i lepsze jutro. Chociaż… wieczorami były i komedyjki i tańce. Ale nie one tworzyły życie miasteczka tylko harcerstwo, Akcja Katolicka, towarzystwo „Strzelec”, ochotnicza straż pożarna, chóry szkolny i kościelny, drużyny sportowe. Przed II wojną w miasteczku było 300 zagród, szklarnia założona przez nieznanego już dziś z nazwiska warszawiaka, wiatraki, sklepy żydowskie.
II wojna światowa pożarami oznajmiła, że nadchodzą inne czasy. Komunista z faszystą uchwycili się za gardła, krwawią i niszczą dobytek narodów, stawiając je na krawędzi istnienia. W ich planach miejsca na istnienie Polski nie było. Odelscy chłopcy rozpoczęli od kontrabandy i organizacji podziemia. Czasem robili pomyłki w tym nieznanym sobie dziele, za co płacili życiem.
Po wkroczeniu oddziałów sowieckich w 1939 roku rozpoczął się okres nieszczęść odelszczan. Za polskiej władzy żyło się może i biednie, ale każdy miał wybór, sam mógł wybrać drogę. Wyjechać, powrócić. Nadszedł jednak czas wyjazdów bez powrotów. Sowieci wywieźli rodziny Marcinowiczów (komu mógł zagrażać kolejarz-emeryt?) i Budrewiczów („wróg” Stefan Budrewicz – ochotnik z roku 1920). Na listach do wywózki byli już też pozostali ochotnicy Wojska Polskiego: Albin Budrewicz, Paweł Kuklik, Jan Piasecki, Konstanty Supron. Nie zdążyli, przeszkodził im najdłuższy dzień w roku, 22 czerwca 1941, atak Niemiec na Związek Sowiecki.
Podczas okupacji niemieckiej aktywnym organizatorem komórek podziemia w gminie był Władysław Szupicki, kierownik poczty w Sokółce. Do podziemia należeli bracia Żuk oraz bracia Babaryko (jeden z nich – Józef pracował na stanowisku sekretarza gminy w Odelsku). Do AK podczas wojny, a do podziemia zbrojnego po wojnie, należeli również Nikodem Piasecki, Bolesław Zawadzki i Józef Kieda. W tym ostatnim teatr polski na pewno stracił dobrego aktora. Przebierając się za kobietę kilka razy umykał NKWD. Ostatni raz z żoną, znów w przebraniu, pomyślnie przeskoczył sowiecki kordon. Powiadają, że w Polsce życie miał niełatwe, władza ludowa miała mu to „aktorstwo” za złe.
W armii generała Andersa walczyli bracia Michał i Stefan Budrewicze. Obaj polegli we Włoszech. W Odelsku jeszcze pamiętają starszego z braci Budrewiczów, Wincentego, którego los też nie uchował od śmierci. Niemcy podczas odwrotu upatrywali sobie pagórki i miejsca wygodne do powstrzymania napierających sowietów i zwozili ludzi z okolicznych wiosek do kopania okopów. W tym celu na ciężarówkach przywieźli mieszkańców w okolice Indury, koło wsi Likówka. Kiedy tłum ludzi wysiadał z pojazdów dopadł go zmasowany ogień sowieckiej artylerii. Zginęło wtedy ponad 70 osób, ilu było rannych i zaginionych bez śladu (ich ciała zostały rozerwane) – nikt nie liczył. Wśród zabitych rozpoznanych przez rodziny był Wincenty Budrewicz. Co to znaczyło dla rodziców – trudno sobie wyobrazić.
Mówią, że historia się nie powtarza, ale figla co jakiś czas lubi spłatać. Miejscowi twierdzą, że Odelsk nie został po II wojnie po polskiej stronie tylko dlatego, że miał kilka budynków murowanych. Spodobały się władzom sowieckim, a to przecież lenie, po co budować jak jest gotowe? I wszystko psu pod ogon! – wzdychali odelszczanie. Ileż zebrano podpisów, aby zmienić sytuację. NKWD inicjatora tych podpisów, dyrektora miejscowej szkoły Ignacego Mazura na 10 lat zesłało „na naukę” sowieckiej więziennej pedagogiki.
Młodzież odelska – jak fala za falą – jednych zabierają, kolejni zakładają podziemie. Sowiecki urzędnik czy nauczyciel jadąc do Odelska truchleje ze strachu. Wspomniany już Józef Kieda zbiera dookoła siebie młodzież mocną duchem. Maria Budrewicz uzbraja wszystkich w symbole polskości: orzełki i opaski biało-czerwone. NKWD jest jednak czujne, natrafiło już na ślad przywódcy, ale że ten Kieda to nie patyk w zgniłym płocie, udaje mu się przez strych uciec za granicę. Wszyscy zagrożeni z okolic zbierają się i razem, w grupie 200 osób uciekają do Polski. Udaje się. Pozostali trafią do więzienia na 25 lat (bolszewicy nie rozdrabniali się na ogół na mniejsze kary). Właśnie takie wyroki otrzymali Ryszard Kondrusiewicz, Stefan Kostecki, Edward Kozłowski, Józef Skromblewicz, Albert i Alfred Łokicie, Antoni Aszkiniewicz, Stefan Borowski i Stanisław Dziergawko.
Po śmierci Stalina wszyscy zostali wypuszczeni, wielu wyjechało do Polski, choć i tam, w kraju ojczystym, byli pod nadzorem. A Odelsk wciąż był na indeksie służb karnych. W 1951 r. chłopcy uciekli do schronów od poboru do Armii Sowieckiej. Zostali schwytani i skazani – niektórzy wykreślili sobie z życia 5 – 10 lat. W latach pięćdziesiątych na 1000 mieszkańców miasteczka prawie 100 siedziało w więzieniu. Ale wszyscy trzymali się razem, jednoczył ich kościół. Kiedy chciano go zamknąć, ludzie na znak protestu nie poszli do pracy w kołchozie. Krowy i konie błagały, świński gwałt słyszano za milę. Udało się, władza zostawiła księdza i świątynię w spokoju.
Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny
Drewniany, ufundowany przez Kazimierza Jagiellończyka w 1490 r. Podczas wojen szwedzkich chyba spłonął, bo dokumenty spisane przez Jana Kurczewskiego mówią o konsekrowaniu świątyni w 1674 r. Odnowiony został w 1874 r. Dziś szara drewniana bryła, jak przed wiekami, głosem swojego dzwonu wzywa katolików na modlitwę. W kościele jest pięć różnych pod względem stylu ołtarzy. Główny – Wniebowzięcia Matki Boskiej, nazywany przez wiernych Matki Boskiej Odelskiej, został wykonany specjalnie dla tego kościoła. Boczne: św. Antoniego (z obrazem świętego słynącego cudami), Matki Boskiej Szkaplerznej, Serca Jezusa i Przemienienia Pańskiego.
W najmroczniejszych czasach sowieckich skupiał wokół kościoła wiernych, a szczególnie młodzież, ksiądz Piotr Bartoszewicz – nie umierająca legenda. Autorytet kapłana był tak znaczny, że władze nieraz szukały kompromisu, a nie konfrontacji przy rozwiązywaniu bieżących spraw. Za przykład mogłaby posłużyć „priedsiedatiel” (przewodnicząca) kołchozu, nazywana tutaj po imieniu – pani Nona, a i bez „pani”, po prostu Nona, która na swój sposób, akceptowany przez obie strony, rozwiązywała sprawy duchowe wiernych, udzielając pomocy kościołowi. Kołchoz pod mądrym kierownictwem Nony był – jak dawniej mówili – „milionerem”, miał z czego pomagać. Proboszczami, których pamiętają po dziś dzień byli m.in.: ks. Marcin Puzyrewski (1945-1947), ks. Piotr Bartoszewicz (1947-1963), ks. Feliks Soroko (1963-1991) i ks. Jan Kozak, kapłan z Polski (od 1991 r.). Dzisiaj, na pewno już zaszły zmiany i poznamy innego proboszcza. Organistką jest siostra zakonna, wspaniała, dzielna osoba. Ich imiona obowiązkowo chcemy poznać. Telefon do kontaktu: 91-31-40.
Cmentarz
Brama otwarta, otoczony tradycyjnym murem z polnego kamienia. Stara część zaplątana w dzikie krzaki i nieustannie ciągnącą się do słońca trawę. Z nich wynurzają się niczym z puczyny wodnej (zarośli) tonące krzyże. Ci, którzy mogliby zaprowadzić porządek na mogiłach rodziców, sami już leżą niedaleko, w nowej części cmentarza, a ich dzieci w mieście o dziadkach już nie pamiętają. Świeże mogiły znajdują w głębi cmentarza, tam też stoi okazały pomnik rodziny arcybiskupa Kondrusiewicza.
Przy wejściu na cmentarz polski grób nieznanego żołnierza, ustawiony po wojnie z bolszewikami w 1920 r. Stąd dywizje polskie szły na odsiecz Grodna. Obok pomnik oficera armii carskiej, majora Adolfa Rebensztoka, zmarłego w 1879 r. Nic nie wiemy o majorze, został tylko pomnik, dowód pamięci matki. Nieopodal grób rodziny Sadowskich, Piotr zginął w 1942 r. Pomniki księży: Stanisława Lipiszko (który prawie 40 lat był pasterzem w Odelsku) i Stanisława Bogdanowicza, zmarłych w ostatniej ćwierci XIX w. Niedaleko pochylony piękny pomnik z kamienia – postać Matki Bożej, to grób Jana Łokicia, który zszedł z tego świata w 1902 r. Czasu nikt nie jest w stanie zatrzymać, na cmentarzu odczuwamy to w szczególny sposób.
Szkoła
Niegdyś, jeszcze w czasach przedrozbiorowych istniała tutaj szkoła parafialna dla dzieci chrześcijan. Po rozbiorach sytuacja szkoły bardzo się pogorszyła, w 1828 r. w szkole z niewiadomej nam przyczyny nie było już żadnego nauczyciela i budynek zajęła policja.
Dzisiaj panie w podeszłym już wieku wspominają z łezką w oku nauczycieli i szkołę polską w Odelsku z czasów przedwojennych. Powtarzają nazwiska dyrektora Ignacego Mazura, pana Rusiłko, nauczycieli Ireny Jancarównej i pani Kirkickiej. Chociaż dziś stoi nowa szkoła, można odnaleźć jeszcze budynki starej, przedwojennej, w których życie tętniło wielką nadzieją przyszłości i dziecięcymi figlami. Popularny był żart o kolejce do córki sklepikarza: „- Rocha, daj soli!” i odpowiedź: „- Soli nie mam, mam igłę z nitką, możecie sobie pyski zacerować i Kaziowi porty, bo mu dupsko wypada!”
Dzisiaj
Po dawnej sławie miasteczka nie pozostało prawie nic. Miniony czas zabrał ze sobą i wiatraki i charakter ludzi od wieków tutaj mieszkających. Po polsku rozmawiają starsi, przedwojenne roczniki i to przeważnie panie, które, pogrzebawszy swoich mężów, mają jeszcze trzy radości: kościół, Radio Maryja i odwiedziny dzieci lub wnuków.
Odelsk jest centrum gminy, na terenie której w 2004 r. mieszkały 2057 osób i działały 4 szkoły, w których naukę pobierało 325 dzieci, były 3 poczty. Samo miasteczko liczyło 727 mieszkańców, z których 142 osoby to dzieci do 15 lat. Domów w miasteczku było 263. Stało też kilka budynków murowanych z czerwonej cegły po dawnych urzędach.
Do Odelska wjeżdża się przez nowe zabudowania. Stara droga i górka o nazwie Szubienica przepadły. W centrum niezbyt już widocznego dziś starego rynku – drzewa i trawa do kolan. Na skraju – „biust” (popiersie) „wiecznie żywego” Iljicza osadzony na masywnym postumencie. Pani Nona na emeryturze, wyjechała. Stary kościół drewniany, murowana dzwonnica, pochylone bramy przy wejściu na dziedziniec kościelny, posłuszny władzom proboszcz wyjechał. Wszystko obok siebie. Polskość tutaj odchodzi, umiera, góruje pijaństwo i tradycyjne już „…a na szto mnie heta patreba?” („a co mi do tego?”) oraz ciekawość jakim sposobem nieznajomy człowiek dotarł aż tutaj, do strefy granicznej, czy ma przepustkę i kto pierwszy doskoczy z donosem… Tak przynajmniej postąpiono wobec nas. Pracę daje kołchoz „Sowiecki Pogranicznik”, buduje domy, zatrudnia całe rodziny ze wschodniej części kraju. Powstaje nowy Odelsk, odrzucający stare tradycje i nabywający nie najlepsze nowe. Telefon sielsowieta (rady gminnej): 41-28-24 (radzimy porozmawiać o przepustce).
Eustachy Kotwicz (1637-1704)
Biskup smoleński. Urodził się w Odelsku, przyjął święcenia kapłańskie w wieku 24 lat. Poseł kapituły wileńskiej do króla Michała Korybuta w sprawie obsady biskupstwa wileńskiego. Był znany także jako dobry prawnik, znawca prawa kanonicznego. Procesował się w imieniu dobra kapituły z Mikołajem Stanisławem Pacem, kandydatem na biskupstwo wileńskie. Bywał w różnych kościelnych delegacjach, przez ponad 10 lat przebywał w Rzymie. W 1687 r. zostaje biskupem smoleńskim. Rok później przywitał w katedrze wileńskiej króla Jana III Sobieskiego. Podczas szwedzkiej nawały starał się chronić kościoły i ich mienie. Zmarł w Wilnie.
Bolesław Skromblewicz
Plastyk. Urodził się w Odelsku w 1944 r. Ukończył szkołę średnią w rodzinnym miasteczku. W latach 1969-1974 uczył się w szkole plastycznej w Mińsku. Potem nauki pobierał w Instytucie Teatralno-Plastycznym. Wykonuje dekoracyjne kompozycje ze szkła i metalu. Jego prace są znane, np. wystrój wnętrza stacji metra w Mińsku, fabryki traktorów, stołecznego hotelu „Białoruś”, Republikańskiego Pałacu Ślubów, rezydencji białoruskiego rządu, główna sala Domu Oficerów w Mińsku i wiele innych. Bierze udział w wystawach swego dorobku artystycznego w kraju i za granicą. Drukuje na tematy kultury i sztuki. Mieszka w Mińsku.
Marian Skromblewicz
Muzyk, brat Bolesława. Urodził się w 1939 r. Szkołę średnią ukończył w swoim miasteczku. Służył w wojsku, uczył się na uniwersytecie w Moskwie. Od 1970 r. był dyrygentem chóru. W 1992 r. zaczął wyrabiać instrumenty muzyczne, doszedł w tej dziedzinie do wysokiego poziomu, jego prace są często prezentowane na wystawach.
Tadeusz Kondrusiewicz
Arcybiskup, głowa Kościoła katolickiego na Białorusi. Urodził się w Odelsku w 1946 roku. Studiował na Wydziale Fizyki i Matematyki Grodzieńskiego Instytutu Pedagogicznego, naukę musiał jednak po roku przerwać z powodu swoich przekonań religijnych. W 1964 r. podjął studia na Wydziale Energetyki i Konstrukcji Maszyn na Politechnice Leningradzkiej. Dyplom uzyskał w 1970 r. zdobywając tytuł inżyniera maszyn. Pracował w Wilnie.
W 1976 r. wstąpił do Seminarium Duchownego w Kownie i w 1981 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Był proboszczem dwóch parafii w Grodnie. W 1989 roku otrzymał sakrę biskupią. Od 1989 r. pełnił funkcję administratora apostolskiego dla katolików w europejskiej części Rosji. W 2002 r. został wybrany przez papieża Jana Pawła II na metropolitę rzymskokatolickiego archidiecezji Matki Bożej z ośrodkiem w Moskwie. W latach 1999-2005 Kondrusiewicz piastował stanowisko przewodniczącego Konfederacji Biskupów w Rosji. 21 września 2007 r. papież Benedykt XVI zwolnił go z dotychczasowych obowiązków i przeniósł na urząd arcybiskupa metropolity mińsko-mohylewskiego na Białorusi.
Henryk Januszkiewicz
Plastyk w metalu. Urodził się w 1944 r. w Odelsku. Szkołę średnią skończył tamże, z braku nauczycieli namówiono go na pracę w miejsowej szkole. Po służbie w wojsku pracował jako malarz reklam w Grodnie. Podczas powstawania ZPB był jego aktywnym członkiem, drukował ulotki, pisał odezwy, robił transparenty. Specjalizuje się w medalierstwie, rzemiośle artystycznym i użytkowym (lampy, świeczniki). Mieszka w Grodnie.
Z kuchni kresowej
Tak kartofle ze skwarkami i kwaśnym mlekiem robi pani Maria Piełuć, urodzona w Odelsku (recepta pani Haliny Januszkiewicz, dostojnej małżonki pana Henryka, znanego nam z zamieszczonej biografii). Obrane kartofle gotujemy w posolonej wodzie. Po ugotowaniu cedzimy je i odparowujemy na malutkim ogniu. Równolegle drobno pokrojoną słoninę smażymy z cebulką. Na stół podajemy kartofle polane usmażoną słoniną, posypane koperkiem, z kwaśnym mlekiem w glinianym kubku.
Sam sobie doktorem
Nasza wątroba daje o sobie znać. Arogancja wobec jej pukania do nas może drogo kosztować. A więc zasuszymy sobie liście marchewki, można i z ogroda, jak odgotujemy tak i ostudzimy w naczyniu zakrytym. Radzimy pół szklaneczki przed jedzeniem.
Żegnamy Odelsk, jedziemy z powrotem do Starej Dębowej.
Z historii lecznictwa na Kresach
Rodzinne strony Marcina Poczobuta, królewskiego astronoma, porzucamy chyba ze smutkiem – pamięć tutaj przegrała z czasem. Niestety, prosty lud zna wieś nie z tego, że obok był dwór, w którym urodził się znakomity uczony, a z tego, że na początku XX wieku mieszkała tu babcia lecząca okoliczny lud z wszelkich chorób ziołami i modlitwami przy zapalonej świecy. Nazywaną ją znachorką ze Słomianki. Chyba coś w tym było, bo nawet po jej śmierci przez jakiś czas ludzie jeszcze przyjeżdżali, przychodzili albo i przyczołgiwali się do tej wioski z nadzieją na cud.
Ziemia między Niemnem a Dnieprem nie szczędziła mieszkańcom chorób. Zbyteczna wilgoć nie chroniła stawów, a raczej groziła reumatyzmem. Zęby tak samo padały ofiarą paradontozy i próchnicy. Serce i naczynia krwionośne były zagrożone w znacznej mierze tymi samymi nałogami, co dzisiaj. Bagienny klimat znacznej części Wielkiego Księstwa Litewskiego działał niekorzystnie na płuca, na szczęście tabaki używano bardziej do wąchania niż do palenia. Choroby żołądka i jelit, wątroby i nerek były spowodowane sposobem żywienia, jakością wody, złą odzieżą i obuwiem oraz warunkami mieszkaniowymi.
Prawdziwą zmorą były jednak epidemie. Według obliczeń W. Gryckiewicza, autora książki „Z pochodnią Hipokratesa”, w XVI-XVIII w. nie mniej niż 81 razy obecne ziemie białoruskie nawiedziły epidemie. Często były przynoszone przez żołnierzy różnych armii idących tędy w różnych kierunkach. Jako przykład możemy przypomnieć lata 1497, 1570, 1580, 1610. 1654, 1709, 1710 i 1717, kiedy to choroby zakaźne zdziesiątkowały lud na Litwie i Rusi Białej. Szczegółowe dane wyglądały tak: Nieśwież – od morowego powietrza w 1625 r. umiera pół tysiąca osób; w 1708 r. Nowogródek traci połowę swych obywateli; Grodno jesienią 1710 r. staje się prawie puste w rezultacie epidemii przyniesionej przez wojska rosyjskie i szwedzkie. Walka z morowym powietrzem już w średniowieczu zaczynała się od osobistej higieny i utrzymywania w czystości własnych podwórek, wiosek i miast. Jednym ze sposobów dbania o higienę była łaźnia.
Łaźnia białoruska
Według pozostawionych wspomnień wielu podróżników, łaźnia białoruska wyglądać miała tak: Nieduży domek, drewniany lub gliniany, a nawet obita ziemianka, bez okien. Wejście uzbrojone w malutkie szczelne drzwi. Za progiem gliniany piec z wmurowanym kotłem. Przy ścianie rusztowanie na wysokości nie mniejszej niż w połowie ściany, drugie pod samym sufitem. Parę wytwarzano rzucając rozpalone żelazo do gorącej wody. Jeżeli było gorąco nie do zniesienia, uchylano drzwi. Później parę wytwarzano polewając gorącą wodą rozpalone kamienie. Łaźnia bardziej przypadła do gustu i zdrowia chłopom, szlachta kresowa większe miała upodobanie do bali i beczek z wrzątkiem zaprawionych różnymi ziołami.
W średniowieczu w Wielkim Księstwie Litewskim nie istniała, rzecz jasna, państwowa służba medyczna, dlatego też przy klasztorach, kościołach i siedzibach magnackich zaczęto budować szpitale, w których kalecy, osoby starsze, niedołężne i schorowane otrzymywały opiekę i leczenie. Chyba pierwszy taki szpital na Grodzieńszczyźnie został zbudowany w Zelwie w 1508 roku. Według wspomnianego już autora książki, pana Hrynkiewicza, w obrębie dzisiejszych ziem białoruskich od XVI-XVIII w., czyli w czasach Rzeczypospolitej, naliczono ponad 350 szpitali. W Grodnie, na przykład, szpital zbudowali i obsługiwali bonifratrzy, którzy otoczyli opieką biedny lud z bruków miejskich ulic. Leczeniem w szpitalach w Szczuczynie (od 1753 r.) i Nieświeżu (w 1786 r.) zajmowały się siostry miłosierdzia. Za czasów starosty Antoniego hr. Tyzenhauza szpital w Grodnie oceniano jako najlepszy w Księstwie, dzięki pracującemu tam Gilbertowi, francuskiemu uczonemu na służbie polskiej.
Lekarstwa w tych czasach kosztowały sporo. Na początku aptekarz sam je przygotowywał i sam leczył. Medykamenty kupowano w aptekach, do których dostęp stawał się coraz szerszy, lub u olejkarzy roznoszących różne zioła, maści, korzenie. Z czasem popularne stają się apteki jezuitów. Taka apteka w Grodnie działała od 1687 r. Zakładano je zazwyczaj koło klasztorów, kościołów lub rynków, czyli w najbardziej uczęszczanych miejscach miasta. Dodajmy jeszcze, że w czasach przedrozbiorowej RP w aptekach przygotowywano nie tylko lekarstwa, ale i trunki mocne – nalewki, likiery, miód. Lecznictwem zajmowali się również cyrulicy, którzy i brody golili, i pijawki stawiali, i krew puszczali. Nie możemy oprzeć się pokusie, aby postraszyć Państwa przebiegiem operacji opisanej przez szlachcica Łopacińskiego, który jesienią 1742 r. został postrzelony w nogę i mocno z tego powodu cierpiał:
Z dokumentów i legend
Ja zgodziłem się z tym (propozycją przeprowadzenia operacji – red.) i od razu Morda zaczął kręcić się koło mojej nogi, a tak jak ja w nijakiej mierze nie chciałem brać opium, bojąc się, aby mnie nie odpiłowano nogi, to Majer zmieszał szklankę wódki na pół z wodą i dosypał znaczną część cukru (wszystkiego mogło być około kwarty) i dał mi wypić; mnie tak odurmaniło, żem ja w nodze bólu nie odczuwał. Wtedy najpierw Morda rozerżnął skórę od rany do rany, potem wziął igłę szewską, przekłuł kraje i złożył na dwoje, podniósł do góry tak, że skóra naciągnęła się i po miejscu zdrowym, tam, gdzie nie było czerni ani sini, ciął brzytwą. Wtedy ja zacząłem pocić się nieimowiernie i od niezwykłego bólu zatknęło mi oddech, ja od razu wytrzeźwiałem i pokazało się mi, że kapli wódki nie miałem w gębie. Kiedy wykonał (cyrulik) kilka dużych cięć, za każdym razem przeciągając igłę, pokazała się biała kość, potem Morda zaczął mi winszować i zawierać, że mnie wyleczy. Po takim strachu, usłyszawszy dobrą nowinę, wpadłem w świetny nastrój i bólu nie odczuwałem. Sam uchwyciwszy u żyda brzytwę, wyrezałem u siebie czerń, która w małych kawałeczkach, jak ziarno konopii, w różnych miejscach rany była. Rana zrobiła się wielką w 1,5 ćwierci łokcia długością i więcej jak 0,5 ćwierci szerokością. I krew, którą z początku tamowało sukno i skóra buta, kulą w środek przestrzału wciągnięte (temu i była taka opuchlizna), wciąż lała się, miejscami jak z fontanny się wyrzucała. Cyrulik, wziąwszy drugą szklankę wódki, jakby chciał dać mi wypić, kiedy ja odmówiłem się, przybliżywszy się wylał mi ją na ranę, co dostarczyło mi takiego bólu, co ni powiedzieć ni krzyknąć ja nie mogłem. Ten ból trwał niedługo i rana oczyściła się. Od razu przyłożono mi lekkie mazie, domieszawszy trochę egipcianum mocno obwiązali nogę, przestrzegając, że jeżeli bandaż osłabnie, mam dać znać zostawionemu przy mnie cyruliczkowi, który powinien mocno nogę ściągnąć.
W godzinę po takiej operacji mocno zasnąłem i spałem do wieczora tak, że przyszedłsze do mnie cyruliki obudzili mnie. Kiedy obudziłem się to odczułem, że wszystkie opatrunki opadły, tak prędko opuchlizna zmniejszyła się; powinni byli znów obandażować, a u mnie zjawił się wielki apetyt, którego nie było kilka dni, co było dobrym zwiastunem, że wyszedłem z opresji.
Tak wyglądała operacja chirurgiczna chyba nie tylko na Kresach. Po kilku tygodniach bohater cyrulikowych katuszy wstał o kulach, a po 18 tygodniach rana mu się zagoiła. My ten epizod z historii medycyny WKL znaleźliśmy w książce „Z pochodnią Hipokratesa” autorstwa pana W. Gryckiewicza.
Medycy z Wielkiego Księstwa Litewskiego kształcili się w całej Europie. Później ciężar kształcenia wziął na siebie Uniwersytet Wileński. Pierwsi absolwenci-medycy Szkoły Gilberta w Grodnie opuścili mury uczelni w 1784 r. Jej uczniowie, m.in. Lencer, Lawrynowicz, Jasiński, Orłowski i Matusiewicz, otrzymali pierwsze dyplomy doktorów medycyny. Znani i szanowani w powiecie grodzieńskim byli doktorzy Docha, Niczypuryk i Sarosiek.
Z dokumentów i legend
Reumatyzm u Czeczota, rwie zęby Mickiewicz.
Jan Czeczot był chyba chorowity. Posłuchajmy jego samego w liście do Adama Mickiewicza z 1819 r.: „Przecież dzisiaj po dziewięciodniowym leżeniu zwłokłem się z łóżka. Chorowałem kaducznie na ból reumatyczny w łopatce i bokach, na gorączkę katarową, dobrym asystowaną kaszlem. Przemija choroba. Pijawki, a nawet puszczenie krwi lancetowe z prawej ręki były zażyte do wypędzenia reumatyzmu.” Adam w tym samym roku w liście do przyjaciela Franciszka Malewskiego żali się: „Piersi moje po dręczących wezykatoriach odeszły, gardło pod wezykatoriami brzęknie tak, że ledwie ślinę przełknąć mogę; jest jednak nadzieja, że będę się miał lepiej.” W tym samym czasie Jan Czeczot wraca jeszcze raz w liście do Onufrego Pietraszkiewicza do zdrowia Adama: „5 stycznia (1822 r.) powróciłem do Wilna, zastałem wszystkich zdrowych, tylko Adama chorego, w łóżku nawet leżącego, ale już był zdrowszy i teraz ledwie że nie zdrów zupełnie, gdyby po chorobie nie był słaby i nie miał bólu zębów. Chorował na katarową gorączkę. Ząb przedwczoraj jeden wyrwał, ale mu drugi na to miejsce boleć dziś okrutnie zaczął. Trzeba znowu podobno rwać drugi.
Kilka recept z medycyny historyczno-ludowej na Kresach – doktor Eugeniusz Kuchta rekomenduje ich nie lekceważyć.
Dla pań marzących o wiecznej urodzie:
1. Maski z kapusty kiszonej.
2. Maski ze świeżego tartego ogórka.
3. Kąpiele mleczne.
Dla mężczyzn chcących postawić to, co upadło:
Po czterdziestce z mięsa tylko smażone jaja wołu, barana, wieprza. Takiego sposobu chwytał się zaawansowany wiekiem król Jagiełło po ślubie z młodą Sońką Holszańską. Jak wiemy, pomogło.
Cebula zawsze popędzała do słodkiego grzechu. Oto recepta: Krajamy cebulę i zalewamy ją schłodzonym wrzątkiem. Trzymamy przez całą dobę w zakrytej bańce. Pijemy po pół szklanki przed jedzeniem. Czas nadziei 4 dni.
Jedną łyżeczkę nasienia sparzy zwyczajnej zalewamy szklanką wrzątku, trzymamy pół godziny w ciepłym miejscu. Lek gotowy do spożycia po jednej stołowej łyżce przed jedzeniem trzy razy dziennie.
Radzimy spróbować wywaru z korzeni lutni dwulistnej (nocnego fiołka). Przygotujemy go tak: stołową łyżkę korzeni zalewamy szklanką wrzątku, gotujemy 1 minutę, czekamy godzinę. Przyjmujemy po jednej łyżce stołowej trzy razy dziennie.
Chęci do miłości może nam dodać nastój (napój) z oczitka purpurowego (zajęcza kapusta). Garść materiału miłosnego zalewamy szklanką wrzątku. Po paru godzinach możemy przystępować do kuracji. Balsam miłości własnej produkcji przyjmujemy trzy razy dziennie po dwie łyżki przed jedzeniem.
Szukając ratunku warto wypróbować korzeń podmarennika prawdziwego. Garść nadziei naszej zalewamy szklanką wrzątku. Gotujemy jedną minutę, godzinę dajemy mu na nabranie mocy. Przyjmujemy po łyżce stołowej trzy razy dziennie.
Uczęszczanie do łaźni z brzozowym wienikiem (rózgą) i masażami także mogą być pomocne. Na ten temat przytaczamy anegdotę: Szlachcic dużo po pięćdziesiątce ożenił się z młodą zdrową wieśniaczką z wielkim oczekiwaniem obudzenia sił męskich. Wpadłszy w niemoc, mężczyzna pobiegł do łaźni. Po łaźni, w której stary grzesznik pokładał wielkie nadzieje, nic, tylko zmęczenie. „No to teraz trzeba masaży zażyć” – pouczał doświadczony zalotnik. „Ale mnie już naprawdę ręce bolą od tego masażu” – pociągnęła nosem nieobjeżdżona młoducha. Na co jegomość: „To czegoż ty, złotko, z chorymi rękami za mąż wychodziła?” Chyba z tym ślubem stary szarkacz salonów spóźnił się lat z dziesięć. Mężczyźni, pamiętajmy o wieku, siła recept zależy od niego i od bagażu naszych chorób.
Dla każdego:
Gdy nocą łapie skurcz nogi, należy położyć deskę lub polano osikowe w końcu łóżka.
Doktor Eugeniusz Kuchta wiele nie obiecuje ale radzi spróbować, a nuż…
Stara Dębowa
Powracając ponownie przejeżdżamy pszez osadę. Wieś w gminie odelskiej. Dwa krzyże na skraju wioski mówią nam, że to wieś katolicka. Jeden z krzyży mógł być ustawiony za czasów Polski przedrozbiorowej, drugi – podczas darowania katolikom wolności wyznania przez cara Mikołaja II.
Prosta ulica z podziurawionym asfaltem (może już poprawiony?), dookoła drewniane domy, niektóre zbudowane wedle starej wiejskiej tradycji, jednak w większości powstałe w latach sowieckich. Osada niegdyś królewska, potem „kazionna”, czyli należąca do państwowego mienia Imperium Rosyjskiego. Wielkie straty poniosła podczas ostatniej wojny, kiedy to Niemcy zebrali ludzi zdolnych do pracy w kopaniu okopów i wywieźli pod Likówkę. Była pełnia lata 1944 r. Huraganowy ogien artylerii sowieckiej zmiótł z drogi kilka ciężarówek, siejąc śmierć wśród niewinnych ludzi. Stara Dębowa pogrążyła się w żałobie, którą starsze pokolenie odczuwa do dziś. Zginęło wtedy ponad 50 osób, w większości mieszkańcy tej wsi. Wśród nich 19 kobiet i dziewcząt, m.in. Jadwiga Lechowicz, Monika Lechowicz (miały po 16 lat), Romualda Salkiewicz (15), Romualda Uś (13) i Jadwiga Grygiencza (niecałe 10 lat). Wszyscy zostali pochowani na cmentarzu parafialnym w Odelsku. Jak mogła przeżyć to wieś, kiedy w każdym domu w tym samym momencie ktoś odszedł na zawsze? Kolumna wozów jadących na cmentarz ciągnęła się na kilometr, na niektórych leżały po dwie trumny.
Po przejściu frontu i kilku latach rządów „drugich Sowietów” w wiosce zaczyna swoją działalność polskie podziemie. Starsze osoby wspominają wyczyn „Żuka” i „Słomy”, którzy zlikwidowali kilku funkcjonariuszy sowieckich i wydostali się na wolność. Umknęli obławie, przedostając się do Polski.
Informacja aktualna
W 2004 r. w Starej Dębowej były 103 zagrody i 385 mieszkańców. Przyszłość to 122 dzieci, które dojeżdżają stąd do szkoły w Odelsku. Rzecz raczej rzadko spotykana, aby tyle dzieci było w białoruskiej wiosce. Sprawdziliśmy, pomyłki nie ma. Za osadą sklep, dojechawszy do drogi poprzecznej skręcamy na prawo, nasz cel – dawne miateczko na rzecce Indurka.
Z kuchni kresowej
Kisiel z owsa w dzieciństwie jadała pani Albertyna Sapoćkówna. Dzisiaj – choć i nosi inne nazwisko i kisiel przyrządza z płatków owsianych to twierdzi, że tamten z dawnych lat był smaczniejszy. Owies zamaczało się w ciepłej odgotowanej wodzie z kromką chleba i trzymano w ciepłym miejscu. Nie za długo – aby nie był za kwaśny. Później go do stupy lub do maszynki. Wyciskamy z niego co można przez kużelny skrawek materii, dawniej dla tego celu był klinek. Na mały ogień, dolać wrzątku i mieszając (obowiązkowo) doprowadzić do stanu ,,aby miodem lał się”. Rozlać po talerzach. Spożywać, kiedy zastygnie, można z różnymi dodatkami, na ile fantazja bogata.
Sam sobie doktorem
Pani Jadzia radzi: Sercu brak sił? Spróbować: kromkę czarnego chleba, 1-2 ząbki startego czosnku, odrobinę soli, kropla oleju i kanapka gotowa. Spożywać przed posiłkiem.
Informacja praktyczna
Za Starą Dębową, na końcu wioski, jadąc z Odelska, po lewej stronie znajduje się sklep. Skręciwszy w prawo mamy prostą drogę do Indury. Kierowca powinien być uważny na tutejszym skrzyżowaniu.
Sam sobie doktorem
Zioła lecznicze. Skrzyp (chwoszczka polna) przypomina karłowatą królową puszcz litewskich – sosenkę, nie kwitnie, burego koloru w początku wegetacji i pięknej zieleni pod koniec wiosny. Kontrowersyjny chwast i lek jednocześnie. Ze wszystkich rodzajów tej rośliny tylko chwoszczka polna wykorzystywana jest powszechnie w ludowej medycynie. Dla domowej apteki chwoszczka polna powinna być zbierana latem. Suszy się ją w miejscach, gdzie nie sięgną promienie słoneczne. Przechowywać ją można kilka lat w miejscu pozbawionym wilgoci, najlepiej w woreczku.
W ludowej medycynie zioła chwoszczki znane są jako środek hamujący sklerozę, leczniczy przy chorobach serca, dróg moczowych, wątroby, chorób reumatycznych, anginy (płukanie gardła), jako kompresy przy trudno gojących się ranach. Jednak przy własnej kuracji trzeba pamiętać o przerwach i dawkowaniu. Najlepiej w tym wypadku poradzić się lekarza. Wykorzystuje się odwar z chwoszczki. Zazwyczaj robi się to tak: Jedną stołową łyżkę zalewamy szklanką wrzątku i gotujemy na słabym ogniu przez pół godziny. Ostudzamy do temperatury ciepłej herbaty, filtrujemy. Zażywamy 3 razy dziennie przed jedzeniem.
Indura
Osada dość znana w historii regionu, nigdy nie dorosła do rangi centrum powiatu. Miasteczko parafialne, centrum włości za cara, gminy w czasach polskich. Jednak zawsze mogło szczycić się, że jest najstarszą osadą w okolicy, swoistym centrum rzemiosł i handlu. To dlatego, że w samym miasteczku liczebnie dominowali żydzi.
Znajduje się tutaj horodyszcze (gród) jeszcze z lat przedchrześcijanskich. W czasach znacznie nam bliższych osada była w posiadaniu Dowojnów. Pierwszy kościół drewniany, pod wezwaniem św. Trójcy, ufundował w 1542 r. Jan Dowojna. Potem dobra te przeszły do Kiszków, a jako posag Anny Kiszczanki – do Radziwiłłów. Ci długo procesowali się, aby majątek indurski nabył status dziedziczny. Całą tę sprawę zaspokoiła ustawa sejmowa z roku 1616, na nowo nadając prawa wieczyste Radziwiłłom, Januszowi – podczaszemu i Krzysztofowi, hetmanowi polnemu WKL.
Podczas wojen szwedzkich generał Mejerfeld, wysłany przez Karola XII, wyparł stąd wojska sasko-rosyjskie, zabierając im magazyny wojskowe. Chyba Szwedzi nie tak wiele zdobyli w tej Indurze, bo cały kraj był już obłupiony jak lipka. Właściciele z jakiegoś powodu łatwo pozbywali się Indury, chociaż grunty tutaj były nie najgorsze. Po Dowojnach, Kiszkach i Radziwiłłach gospodarzami Indury na rzeczułce Indurka zostali Pacowie, potem Wołowicze, Izajkowscy, Mleczki i Brzostowscy. Może nie w pełni posiadali te dobra, ale byli zapisani jako właściciele majątku.
Indura dość często płonęła (nie da się znaleźć na Kresach osady, którą udało się uchronić od ognia), nie tylko podczas ataku wojsk cudzoziemskich, ale i z niedbalstwa ludzkiego. Największy pożar, który był widoczny aż w Grodnie, wybuchł tutaj jesienią 1852 r. Ogień zauważono od razu, bo wydarzyło się to późnym wieczorem, płonęła chata Taweła Zaka. Ogień skakał jak czort, niszcząc dobytek ludzki na oczach bezradnego tłumu. Spłonęły wtedy 54 chaty żydowskie i 15 chrześcijańskich.
W drugiej połowie XIX wieku pracę można było znaleźć w gorzelni, ale w większości lud zajmował się rolnictwem. Istniały jeszcze szkoła ludowa, stacja pocztowa, kościół, synagoga i cerkiew. W tym czasie mieszkało w Indurze 1278 osób. Trochę ponad sto lat temu majątki Indura i Żytorodź należały do rodziny Kozłowskich. W 1920 r. u Jana Kozłowskiego w Żytorodzi mieszkały 83 osoby, głowy rodzin z małżonkami pracowały w majątku. Samo miasteczko w coraz w większym stopniu należało do żydów, którzy stanowili ponad 80% mieszkańców. Żyli w zgodzie z okolicznym ludem, szczególnie z Białorusinami, z którymi łączyły ich polityczne upodobania i klasowa solidarność oraz z Polakami, z którymi mieli wspólny interes handlowy.
W 1920 r. w Indurze mieszkało około 2500 osób. W 1937 r. przybyło nieco mieszkańców, wtedy naliczono 2800 obywateli, z których 2000 było wyznania mojżeszowego, a 800 chrześcijańskiego. Jasna sprawa, że liczby te na pewno zostały zaokrąglone przez gminę, która ten rejestr sporządziła. W 1939 r. Indura przywitała Armię Czerwoną bramą i kwiatami. Najbardziej zasłużeni zostali wkrótce wyróżnieni:
Z dokumentów i legend
Sowiecka prasa regionalna donosiła: W ciągu ostatniego czasu do pracy w radzie miejskiej Indury i w innych sowieckich organach wytypowano szereg wydatnych towarzyszy. W większości to młodzież pracująca, przesiąknięta chęcią rzetelnej pracy na korzyść socjalistycznej ojczyzny. To tow. Segan Szałom, niedawno przyjęty w szeregi leninowsko-stalinowskiego Komsomołu, wybrany na kierownika kasy oszczędnościowej, tow. Szalmuk Dawid, członek rady miejskiej, tow. Furba Szmaja, syn robotnika, komsomolec, przyjęty do pracy w bibliotece. Ci towarzysze dobrze wykonują swoją pracę, potwierdzając zaufanie ludzi pracy.
Do II wojny Indura była miasteczkiem żydowskim. Żydzi osiedlili się tutaj w drugiej połowie XVI w. O tym, że Indura odgrywała znaczną rolę w życiu gmin żydowskich na terytorium ziem WKL może świadczyć fakt, że to tutaj odbył się zjazd głównego zarządu żydów, który nazywał się Waad.
W Indurze znajdował się przed wojną posterunek policji państwowej, poczta, synagoga, cerkiew, kościół, szkoła powszechna i sąd polubowny. Największa inwestycja to boisko sportowe. A życie, jak to życie. Dla nauczycielki pani C.D. rozpoczyna się tutaj wielkim zawodem, co potwierdza sama:
Z dokumentów i legend
Podanie. Wobec niedojścia do skutku ślubu z panem Wacławem Szyszko proszę Pana Inspektora o pozostawienie mnie na stanowisku nauczycielki i o przeniesienie mnie z Indury. Podpis: C.D. Przypis p. Dyrektora: „Zupełnie w Indurze nie nadaje się” 23.11.1924 r.
Chyba niebo runęło na głowę pani C. Za mąż nie wyszła i opinię u przełożonych miała nie najlepszą. Odjechała i „niebo nie runęło”, a dzieci pisać i liczyć nauczył ktoś inny. Z małych tragedii i bólu utkany jest ten nasz świat.
Stare Grodzisko
Wjechawszy do Indury naszym szlakiem po lewej stronie ujrzymy wzniesienie. To Stare Grodzisko, miejsce zamieszkania w XI-XIII w. Odkryte w wieku XIX przez F. Pokrowskiego. Wykopaliska przeprowadzono w drugiej połowie minionego stulecia. Znaleziono przedmioty gospodarcze i fragmenty zbroi rycerskiej, kości zwierząt domowych i dzikich. Można też zauważyć zniszczone przez czas wały ziemne, na których mogły stać mury obronne dworu szlacheckiego. Jedziemy dalej prosto.
Synagoga
Po lewej stronie ogromna murowana bryła, przykryta dwuspadowym dachem. Wzniesiona na początku XX w. na miejscu drewnianej świątyni. Po wymordowaniu przez Niemców żydów w miasteczku, została zamknięta. Za Sowietów wykorzystywana jako składowisko. Nieczynna (w Indurze nie ma już żydów), stoi jak pomnik tragedii ludu w miasteczku, które niegdyś tętniło życiem Izraelitów w każdym bodaj zaułku. Dziś nie ma tu ani jednego wyznawcy Mojżesza. Tak tragiczny jest bilans minionego, oświeconego XX wieku.
Informacja praktyczna
Wciąż jedziemy prosto, mijamy po lewej stronie plac, w głębi którego dom kultury, po prawej stronie pomnik żołnierzy Armii Sowieckiej oraz partyzantów. Na wzgórzu przed nami kościół otoczony koronami drzew. Po prawej stronie plebania i dom sióstr zakonnych.
Kościół
Pierwszy drewniany kościół wznosi Jan Dowojnowicz w XVI w. Obecny, murowany, zostaje zaś wybudowany w latach 1815-1825 przez księdza Napoleona Rodziewicza z pomocą ludzi wszelkich stanów. W tym czasie parafia liczyła około 5000 wiernych. Kościół przez cały czas był czynny, co jakiś czas odnawiany, remontowany, miał wspaniałych zaradnych kapłanów. I tak w latach 1901-1904 dobudowano do północnej i południowej fasady wieże, po stronie zachodniej zakrystię, apsydę i transept. Portyk ze strony elewacji głównej, kolumny, attyk, wieże z hełmami i latarniami – klasyczna budowa.
Ale powróćmy do kapłanów. Przez długi okres w Indurze pracował w duszpasterstwie ks. Jan Kunicki. Na czas jego pracy przypadły najtrudniejsze lata kościoła katolickiego na Białorusi, lata ateizmu komunistycznego. Pod koniec czasów sowieckich i w okresie „pierestrojki” proboszczem był tu ksiądz Żylis, uparty i nieustępliwy Litwin, jezuita. On to w tradycji litewskiej otulił świątynię rzeźbami, obsadził tują, przeprowadził kapitalne remonty.
W czasach międzywojennych w całym regionie znany był chór kościelny z Indury. W swoim programie miał „Wieniec narodów” – piosenki ludowe ze wszystkich regionów Polski. Szczególnie utkwiły w pamięci osób starszych święta Bożego Ciała, kiedy chór religijnymi pieśniami łacińskimi wzruszał serca wiernych przy każdym ołtarzu podczas procesji. Ta tradycja modlitwy i piosenki chóralnej przetrwała tutaj do niedawnych lat.
Cmentarz
Od kościoła jedziemy prosto, po paruset metrach za miasteczkiem jest cmentarz parafialny, w polu po lewej stronie. Leży na wzgórzu, otoczony murem z kamienia polnego. Sądząc po pomnikach został wyświęcony w drugiej połowie XIX wieku. W centrum starej części cmentarza, po prawej stronie idąc alejką od wejścia, znajduje się grób sześciu polskich żołnierzy zamordowanych przez miejscowych komunistów w 1939 r. Obok symboliczny grób Tadeusza Ursyn-Niemcewicza, właściciela majątku w Mandzinie (Znajdzinie), który trafił pod czerwoną gilotynę miejscowych chłopów.
Kilka żelaznych krzyży, dobrej kowalskiej i odlewniczej roboty, stoi na mogiłach już nieznanych. Pomniki dziedziców, uczestników Powstania Styczniowego, Klimaszewskich i Kozłowskich, zachowały się z żeliwnym ogrodzeniem. Polny kamień polny stoi na mogile rodziny z pięknym kresowym nazwiskiem Narbuttów. W tej kompanii nagrobków wyróżniają się groby księży Józefa Kowalczyka, Jana Kunickiego, Kazimierza Radziszewskiego i Henryka Korsaka. Mogiły zadbane, widać, że parafianie otaczają ich troską i obdarzają szacunkiem. Jeden z najstarszych pomników, z 1871 r., przypomina imię Odlanickiego Poczobuta. Ta rodzina ma groby w dwóch miejscach na tym cmentarzu. W jednym, po lewej stronie od wejścia, jest nawet kwatera ogrodzona niewysokim murem. Tutaj odnajdziemy groby Poczobutów Odlanickich (nazwisko pisane i w odwrotny sposób), którzy posiadali w parafii swój majątek. Cmentarz czysty, otoczony opieką nie tylko w święto zmarłych.
Informacja praktyczna
Zawracamy. Zaraz za kościołem skręcamy w pierwszy skręt na prawo. Jest drogowskaz na Grodno. Zatrzymujemy się na przystanku autobusowym po lewej stronie.
Cerkiew prawosławna
Wzniesiona w 1881 r. pod wezwaniem świętego Aleksandra Newskiego, ufundowana przez miejscowego dziedzica, A. Kozłowskiego. Świątynię zaprojektował architekt guberniany Kalenkiewicz w rosyjskim stylu sakralnym. Cerkiew składa się z czterech części: dzwonnicy, która chowa za sobą refektarz, salę modlitewną i graniastą apsydę. Wszystko przykryte czterospadowym dachem. Nad salą modlitewną, na wysokim bębnie, cebulasta kopuła zwieńczona krzyżem prawosławnym. Obok cerkwi znajduje się budynek szkoły zbudowany za Sowietów.
Ś.P. Teresa Hołownia z Cholawów
Lekarka, działaczka na rzecz odbudowy polskości. Urodziła się w Iwju w rodzinie z głębokimi tradycjami katolickimi, wyznającej wartości patriotyczne. Była jedyną kobietą na uczelni medycznej, która nie wstąpiła nigdy do Komsomołu i tym bardziej – do partii. Tak też wychowała swoje dzieci. Ukończyła medycynę i przez całe życie pracowała razem z mężem w szpitalu w Indurze. Jako jedna z pierwszych na Grodzieńszczyźnie założyła oddział kulturalno-oświatowy Stowarzyszenia im. A. Mickiewicza (przekształcony potem w Związek Polaków na Białorusi). Członek ZPB, prezes oddziału w Indurze. Nowego kierownictwa ZPB, narzuconego przez białoruskie władze – nie uznała.
Z kuchni kresowej
Na kartofle z arbuzem zaprasza Pani Maria Piełuć z Indury. Ugotować kartofle. Oczyścić i ugotować arbuza porżniętego na plasterki o grubości dwóch palców oraz długości i szerokości dłoni. Posolić, obtoczyć w mące, obsmażyć, doprowadzić do kondycji w duchówce. Kartofle porżnąć na plasterki, na nie położyć usmażonego harbuza, wszystko to polać gęstą śmietaną i posypać koperkiem. Smacznego!
Sam sobie doktorem
Nadciśnienie – zapłata za wygody cywilizacii – tak sądzi nasz doktor, pan Kuchta. Spróbujemy umiarowić je lekiem przygotowanym według następującego przepisu: bierzemy po jednej szklance soku marchewki, buraczka, startego chrzanu, miodu; wszystko mieszamy z dodatkiem 50 ml wódki. Odstawiamy konsystencję na dobę. Potem dolewamy pół szklanki soku cytryny, mieszamy. Kiedy miód w tej masie zupełnie się rozcieńczy, lekarstwo będzie gotowe do spożycia. Dawkujemy po jednej stołowej łyżce, 3 razy dziennie, godzinę przed posiłkiem, przez 2 miesiące.
Wędrujemy do dworu w Indurze
Opuszczamy Indurę. Przy cerkwi zawracamy, skręcamy w prawo i po paruset metrach wjeżdżamy w pierwszy skręt w lewo. Mijamy mostek, malutka rzeczka Indurka biegnie ku Swisłoczy.
Dwór dziedzica
A raczej ruiny, które po nim pozostały, kiedyś będą pewnie należeć do spadkobierców dziedziców Kozłowskich, którzy przez kilka pokoleń tutaj gospodarzyli. Jeszcze w latach pięćdziesiątych XX w. dwór trwał – był szpitalem, który otwarto w 1940 r. Poddasze zazwyczaj wykorzystywano jako pomieszczenia mieszkalne. Dworek z portalem o czterech kolumnach, balkonikiem i bardzo skomplikowanym dachem krytym czerepicą (dachówką). Do dziś pozostały niektóre pomieszczenia gospodarcze oraz fragmenty ogrodzenia z kamienia polnego.
Z dokumentów i legend
Witold Karpyza, wspaniały rysownik i znawca Kresów, opowiada anegdoty:
Co dotyczy nazwy miasteczka: „Otóż w zamierzchłych czasach, na miejscu dzisiejszej Indury stała jedynie karczma na skrzyżowaniu dróg. Karczmą zarządzał żyd, mający bardzo piękną służącą, która na imię miała Inda, a ponieważ była niespełna rozumu, więc w gwarze miejscowej mówiono o niej „dura”. Z tych słów utworzono: „Jadę do Indy-dury”, czyli do karczmy. Po latach została Indura”. Nam zdaje się jednak, że nazwę miasteczko otrzymało od rzeczki Indurki, a że zawsze górowało nad okolicznymi osadami, to i nazywano je poważnie – Indurą.
I jeszcze kawał zapisany przez szanownego pana Witolda nie dla delikatnego ucha: „W majątku Żytorodź, dwa kilometry od Indury, właściciel Kozłowski miał dwie córki, które uczyły się w Grodnie. Były to dawne czasy, kiedy między Grodnem a Indurą nie było stałego połączenia autobusowego. Jeździło się końmi. Na koniec roku szkolnego trzeba było zabrać dorastające panny na wakacje do Żytorodzi. Dziedzic kazał przygotować drabiniasstrongty wóz, solidnie wymościć go słomą i starego woźnicę posłać do Grodna. Jak zwykle dziewczynki siedziały z tyłu, a woźnica z przodu. Dobrze wypasione konie co jakiś czas podnosiły ogony i… Dziewczęta w śmiech, aż wreszcie spytały woźnicę:
– Powiedz, kto pierwszy wącha, gdy konie smrodzą?
Woźnica bez namysłu:
– No, pewnie, że furman. Ale kto, gdy pierdnie furman?
Pannom rumieniec uderzył na policzki.
Humor przeszłych lat i ludzi minionych. A jednak zasługuje na uśmiech swoją prostotą i naiwnością, której brak czasom teraźniejszym. Anegdoty związane z Indurą zanotowane przez pana Witolda Karpyzę zostały zamieszczone w „Magazynie Polskim” w roku 2003, nr 3.
Trudne losy majątku Żornówka
Po rozbiorach majątek Żornówka (na zachód od Indury) otrzymał radca cywilny, Ruban. Do dziś przetrwały aż trzy Żornówki: Wielka, Mała i Kazionna, czyli należąca niegdyś do skarbu państwa Imperium Rosyjskiego. W XX wieku grunty obok Indury w kierunku zachodnim należały do Klimaszewskich i już wspomnianych Kozłowskich. Według spisu ruchomego i nieruchomego mienia przeprowadzonego przez Rewolucyjny Komitet Indury 30 lipca 1920 r., kiedy to wojska bolszewickie parły na Warszawę, majątek Żornówka, należący do Stanisława Klimaszewskiego, składał się z 7750 dziesięcin gruntów, z których 581 dziesięcin zazwyczaj zaorywano, 31 dz. łąk, 2 dz. ogrodu, 12 dz. pastwiska i 120 dz. lasów. Reszta to nieużytki. W gospodarstwie były maszyny parowe i wystarczająca ilość narzędzi rolniczych. Gorzej było w tym czasie z końmi i żywiną (bydłem i trzodą), przecież dopiero co przeszły dwie armie. Swoje wojsko zabierało, pozostawiając kwity, cudze – pod lufą karabinu obdzierało ze wszystkiego. Trzeba odnotować, że gospodarka pana Klimaszewskiego w roku rejestracji wyglądała dość skromnie, za to dobrze prosperowało ogrodnictwo i sadownictwo. U dziedzica w majątku Żornówka mieszkały w 1920 r. 132 osoby.
Szlachta okoliczna
Obszar kilkudzesięciu kilometrów wzdłuż teraźniejszej granicy białorusko – polskiej z dawnych – pradawnych czasów zamieszkiwała szlachta. Książęta litewscy, osiedlając swoje bojarstwo na tej ziemi, wykorzystywali je do obrony kraju i szlaków handlowych. Zgromadzone wzdłuż Swisłoczy i jej dopływów osady mogły bardzo szybko być zebrane i rzucone do walki.
Te wsie, w których mieszkała drobna szlachta, zazwyczaj z jednego korzenia pochodząca, nazywanow0 zaściankami i okolicami. Łatwo je odróżnić od wiosek białoruskich lub polskich chłopskich. Te zazwyczaj zabudowywane wzdłuż jednej ulicy. Natomiast każdy szlachcic miał siedzibę i dojazd do niej robił według własnego uznania. Budynki rozrzucone, gospodarcze w znacznym oddaleniu od mieszkalnych. Studnię i swironek (spichlerzyk) stawiało się bliżej chaty. Ogród obowiązkowo na lepszych gruntach, też niedaleko podwórka, lub o nie ocierający się. Pod koniec XVII w. pojawiają się sady, dookoła domu, stając się jednocześnie minituarowymi parkami. Kwiaty przed ganeczkiem, przywożone są zagraniczne gatunki zwierząt domowych. Szlachcic nie tylko pijak i hulaka, ale i zaradny gospodarz.
Okolicznym szlachcicom niekiedy udawało się wymknąć z rodzinnej osady i zrobić karierę dzięki przykładaniu się do nauk, dobremu ożenkowi lub wiernej i nienagannej służbie rodom magnackim, a czasem i samemu monarsze. I tak, sądząc po poniższym dokumencie, związanym z trasą naszej wędrówki, Stanisław August Poniatowski znał i szanował nie tylko astronoma Marcina Poczobuta, ale i kilku innych Odlanickich, których przodkowie pochodzili z Poczobutów znad Odły.
Z dokumentów i legend
Wyróżnienie królewskie. Stanisław August z łaski Bożej Król Polski, Wielki Xsiążę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki…
Mając wzgląd na zasługi U-go Felicijana Odlanickego Poczobutta, Komornika Dóbr Naszych Stołowych, umyśliliśmy Onemu y Sukcesorom Jego Dom ieden Drewniany, kosztem naszym w Horodnicy wybudowany, Koszary zwany, z Placem do potrzebnego przybudowania Stajni y zrobienia Ogrodu przydanym, na udzielnej Mapie Geometryczney oznaczony y Ograniczony, na wieczne Czasy dać y darować. Który to Dom z Placem przy Nim będący tenże U-gy Felicijan Odlanicki Poczobutt y jego Sukcesorowie bez żadney od nikogo przeszkody y bez opłaty wiecznością posiadać, niemniey komu chcąc podobnym Prawem odstąpić wolen y mocen będzie – na co dla lepszej wiary Ręką Naszą podpisawszy, pieczęć Naszą przycisnąć Rozkazaliśmy.
Dan w Grodnie Roku Pańskiego MDCCXCIII Miesiąca Listopada XVII Dnia. Panowania naszego XXIX Roku.
Podpis Stanisław August Król
Pieczęć i pod nią Podpis
Stanisław z Kozielska Puzyna
Sekr G. JKM
Szlachta pierwsza wychodzi z kurnych chat, w okolicach pojawiają się domy na dwa końce, które stają się dumą braci szlacheckiej. Ale według dawnych upodobań życia w sieniach, na schodach prowadzących na strych zimą spały kury z kogutem, który nie tylko swój harem deptał, ale i budził rodzinkę o świcie do prac codziennych. A pracę w okolicy szanowano i ceniono, rycerskość minęła, a jeść człowiek musiał każdego dnia. Szlachta drobna ceniła naukę, ale wiącej z punktu materialnych korzyści. Już na początku minionego stulecia można było usłyszeć: „Życie bez abecadła, co strawa bez sadła”, jednak większość ludności, co tu dużo mówić, tkwiła w niewiedzy i zabobonach.
Bohaterowie szlacheckich okolic ubierali się tak, aby można było ich łatwo odróżnić w tłumie. Zamożniejsi z folwarków i dworów wzorowali się na modzie ubierania się ojców i dziadów, a nie młodych dziedziców. Odzież starano się szyć z tkanin zagranicznych. Popularna w XVIII w. była tkanina nazywana na Kresach „kitajką”. Ta „zagraniczna” tkanina była między innymi wyrabiana w Grodnie w manufakturach Antoniego hrabiego Tyzenhauza. Choć i tak bywało, że szlachcic chodził do kościoła boso, niosąc buty na kołku, honor swój ratował konfederatką, żupanem i kontuszem. Wszystko to razem z honorem i brzuchem, pieluszkowało się pasem słuckim (roboty własnych krosienek), długość niektórych przekraczała cztery metry. Ale najważniejsze to było ożenić się ze swoją, z dziewczyną z sąsiedniej okolicy. Posag dopilnowany, rejestr spisany. Wyglądał on tak:
Z dokumentów i legend
Posag szlachcianki. Rejestr wszelkich rzeczy, które mają się przez nas niżej wyróżnionych w dom pana Adama Odlanickiego Poczobuta po żonie pani Józefie Tomaszewskiej dostać w Roku Tysięcznym Osiemsetnym Pięćdziesiątym Siódmym Miesiąca January Dwudziestego Dnia:
Gotowej summy posagowej tysiąc trzysta trzydzieści trzy i groszy dziesięć 1.333 zł i 10 gr, z bydła rogatego sztuk 2, owiec czworo 4, szalopa jedna 1, szlafrok watowy jeden 1, kaftanik jeden 1, ałgierka jedna 1, koszulka jedna 1, sukien par sześć 6, chustek cztery 4, koszul dwanaście 12, płótna łokci sześćdziesiąt 60, purnat jeden 1, z pościeli poduszek dwie 2, dywan sukienny jeden 1, koudro flanelkowe jedne 1, prześcieradeł dwa 2, obrusów dwa 2, rączników sześć 6, kapelusz jeden 1.
Jako pieczętarz według prawa podpisuje się Wincenty Odlanicki Poczobut.
Cóż zrobić, mój szanowny przodku, Radziwiłłem nie byłeś, niewielka to materialna wartość tego posagu, ale w naszej rodzinie zawsze na pierwszym miejscu stawiano uczucia, a największym skarbem na pewno była praprababcia Józefa. Chociaż po ślubie różnie bywało…
Hlebowicze
Jedziemy przez Hlebowicze. Niegdyś, za czasów polskich, starannie brukowana ulica, przez kołchozową technikę stała się wyboista i niemiłosierna dla wypieszczonego turysty XXI wieku. Domostwa znajdują się po obu stronach ulicy, do niektórych trzeba dojeżdżać uliczkami. Po prawej stronie drogi ogrody i osielice, niewielkie kawałki łąki, ciągną się wzdłuż rzeki Odły.
Szlachta o nazwisku Hlebowicze należała do biedniejszej, lecz znakomitej gałęzi rodu. Nazwisko słowiańskie, pochodzące od imienia Hleb, bardzo popularnego i szanowanego u wschodnich Słowian; pierwszymi świętymi w prawosławiu zostali Borys i Hleb (Gleb) właśnie.
Nasi Hlebowicze to rycerstwo, które wyruszając na wojnę wystawiało z osady jednego konia – wyruszali sami, pozostawiając żony na gospodarstwie. Dlatego też kobiety w Hlebowiczach były zawsze uznawane za bojowe i zaradne, szczyciły się opinią wspaniałych gospodyń. Problemów z zamążpójściem nie miały. Kilka imion Hlebowicze zapisali w Powstaniu Styczniowym. Za czasów polskich „Krakusami” z okolic szlacheckich dowodził pan Józef Hlebowicz. W 1920 r. mieszkało tutaj 207 osób. Mieszkańcy szlacheckich osad bardzo lubili zmagać się w sądach, musieli się przecież gdzieś popisywać po tym, jak rycerskość średniowiecza w nich wygasła. Pozostawali karni, ale nie przed każdą władzą chylili czoła, co potwierdza niżej przytoczony fragment dokumentu.
Z dokumentów i legend
Kronika rejonu Brzestowickiego (Hlebowicze – administracyjna jednostka tego rejonu) odnotowuje doniesienie instruktora Rejonowego Komitetu Partyjnego A. Sihodnika w 1944 r.: „W Hlebowickiej gminie króluje bezwładza, sekretarz gminy uciekł, lud nie podporządkowuje się władzy sowieckiej, mężczyźni, którzy podlegają mobilizacji, chowają się. Bytuje mniemanie, że władza sowiecka jest tymczasowa, przyjdzie Ameryka i tutaj będzie Polska.”
Kaplica
Widać ją za kilka kilometrów. Znajduje się na południe od wioski, na znacznym wzniesieniu. Wzniesiona na początku XIX w., już od dwustu lat świeci wiernym swoimi białymi ścianami. Po Powstaniu Styczniowym odebrana przez władze carskie i przekazana pobliskim wioskom prawosławnym. Chyba o tym ma świadczyć kamienny krzyż z datą 1888 r. Cmentarz, który zanika, potwierdza to kilkoma pomnikami z napisami cyrylicą. Po odzyskaniu niepodległości przez Państwo Polskie kaplica zostaje zwrócona prawowitym wyznawcom. W okresie sowieckim stała się sierotą, była na tyle mała, że nie nadawała się nawet na składowisko. Na początku lat dziewięćdziesiątych została zwrócona katolikom. W naszych już czasach ofiarodawca z Francji, niegdyś okoliczny mieszkaniec, znacznie ją poszerza.
Stoimy na wzgórzu, obok małej świątyni. Z tego miejsca o każdej porze roku wzrok cieszy wspaniała przestrzeń urozmaicona łąkami, polami, zagajnikami. Widać Polskę, wymarzoną i wytęsknioną, która zatrzymała się, niestety, kilkanaście kilometrów od Hlebowicz. Przed kapliczką kilka grobów katolickich mieszkańców Hlebowicz. Zginęli podczas nalotu niemieckich bombowców czwartego dnia wojny z Sowietami.
Z kuchni kresowej
Chłodnik ze szczawiu – radzi pani Helena Hlebowicz z Hlebowicz. Dziki szczaw wymyć, wypłukać, porżnąć. Ostudzić, dodać drobno posiekany szczypior cebuli i ogórek z grządki. Podajemy do stołu z czarnym chlebem, dodając do chłodnika śmietanę, koperek i pietruszkę oraz ugotowane na twardo jajko, porżnięte na dwie części. Ostatnie składniki mogą być na stole ustawione oddzielnie, jeżeli przy stole siada rodzina. Natomiast gościom gospodyni domu podaje chłodnik przygotowany w całości.
Sam sobie doktorem
Dalej walczymy z nadciśnieniem, pod czujnym okiem doktora Eugeniusza Kuchty. W tym dzielnie towarzyszy nam cebula. Z 3 kg gorzkiej księżniczki ogrodów wyciśniemy sok, posłodzimy go pół kg miodu, dodamy 25 orzechowych błoni i pół litra wódki. Wymieszamy i zostawimy na 10 dni. Przyjmujemy po jednej stołowej łyżce 3 razy dziennie.
Sarosieki
Kilometr za Hlebowiczami następna osada, Sarosieki. Okolica przylega do bagien i zabłoconych brzegów Odły, porośniętych olchą i wierzbą. Tutejszy lud był dawniej nadzwyczaj patriotyczny, ofiarny. We wszystkich narodowych zmaganiach za wolność i niepodległość brał udział. Jeszcze niedawno mieszkała tutaj ś.p. Zuzia Sarosiek, żołnierz AK, aktywistka społeczna za polskich czasów, organizatorka kółek patriotycznych młodzieży wiejskiej. Zapomniana przez Polaków skupionych wokół ówczesnego ZPB, ciężko odchodziła z tego świata w 2004 roku.
Szkoła
Po prawej stronie piętrowy budynek szkoły zbudowany rok przed upadkiem II RP, wolnej i niezależnej. Jesienią 1938 r. dzieci ze wszystkich okolic i wiosek w promieniu kilku kilometrów biegną do piętrowej, bialutkiej, murowanej szkoły. Miały tylko jeden szczęśliwy rok, a po nim była wojna, dalej inna już władza i inne „wartości”. A szkoła, prezent pradziadków i państwa polskiego, stoi do dzisiaj. Dwukondygnacyjna, z wielkimi oknami i płaskim dachem. Obok parę drewnianych budynków wybudowanych w okresie sowieckim i dookoła sad zasadzony już pod koniec lat pięćdziesiątych XX w. Dzisiaj w budynku sierociniec, smutny los dzieci, chociaż państwo białoruskie bez opieki ich nie zostawia. Lecz czy ktoś potrafi zastąpić matkę? Budynek niegdyś polskiej szkoły przytula maluchy, chroni je od niedoli i samotności, tak jak chronił i nauczał przed wojną dzieci, które dziś są już pradziadkami.
Niecały kilometr od Sarosiek, a od szkoły nawet mniej, osada Bojary. W obu wsiach w roku 1920 mieszkały 124 osoby. Dzisiaj na próżno będziemy szukać Bojar. Na mapie rejonu Brzestowickego takiej miejscowości nie ma. Pod koniec lat pięćdziesiątych mieszkańcy, niczym Cyganie, opuścili od wieków zamieszkiwane miejsca i wynieśli się do Polski. Pozostały smutek, podmurki i piołun, a z czasem i ten ślad zaginie.
Z dokumentów i legend
Odła. Wspaniałą legendę o tych miejscach usłyszałem jeszcze w dzieciństwie od babci. Napisałem książkę. Tyle lat, a ona wciąż porusza serce. A było to tak. W jakimś czasie wysłał Mendog swojego ukochanego rycerza Soroksieka, który w jednej z wielu bitew za tego władcy sorok (czterdzieści) głów bisurmanom zsiekł, w stronę zachodzącego słońca, aby grunty na kormlenie (utrzymanie) sobie zasłupił. Tutaj, gdzieś około teraźniejszej wioski, spotkał prześliczną córkę bartnika, jaćwiżkę, Odłą zwaną. I jak to bywa u młodych, zapałała między nimi wielka miłość, której oprzeć się nie potrafili. Rzucili się sobie w ramiona, zapominając o istnieniu całego świata. A tymczasem książę zbierał nową drużynę by ukarać agresywnych sąsiadów. Z rozpaczy, że rycerz odjeżdża na zew książęcy, na wojnę, po której mogła przecież nigdy nie obaczyć ukochanego, rzuciła się do rzeki. Rzeczka Odła płynie do dziś i źródełko tryska w miejscu, gdzie zakochani, spragnieni od miłości słodkiej jak miód, wodę lodową garściami pili. Opowiadają, że rycerz Soroksiek na stare lata z dorosłymi synami wrócił w te strony, założył osadę Sarosiekami zwaną. Jego potomni byli już patriotyczną polską szlachtą.
Wędrujemy do polskiej granicy
I znów jedziemy tylko kilometr, a tam łąka ostem strasząca, romantyczna rzeka Odła, mostek. Przyglądamy się, a rzeka ruczajem się stała. Niegdyś grobla, wybrukowana za polskich czasów, dzisiaj połyskująca szarym kolorem, asfaltowa jezdnia. Zaraz za rzeką strefa graniczna. Aby dalej jechać musimi dostać pszepustkę od władz pogranicznych liub miejscowych dla czego musimy zadzwoniś do Makarowskiego sielsowetu ( gminy Makarowce.) tel: 37-5-35.
Z kuchni kresowej
Pieprzówka domowa. Posłuchamy Antoniego Zaniewskiego, rodowitego szlachcica z okolicy Poczobuty. Zalać w szklanym naczyniu 3 litry wódki. Wrzucić do niej 10 listków laurowych, 7 goździków, korycy łyżeczkę z czubkiem, wanilii łyżeczkę, kawy rozpuszczalnej 2 łyżki stołowe, 2 łyżki cukru, pieprz pachnący 15 sztuk. Przeczekawszy tydzień degustujemy. Aby ustrzec się przed przedawkowaniem (mamy w końcu 3 litry ) pradawnym szlacheckim zwyczajem zapraszamy wszystkich ,,wstrecznych popierecznych”.
Sam sobie doktorem
Eugeniusz Kuchta radzi przy chorobach dróg oddechowych. Zielonymi włoskimi orzechami wypełniamy szklaną bańkę. Zalewamy wódką. Trzymamy 40 dni na słońcu. Dawkujemy po jednej łyżeczce 3-4 razy dziennie. Dzieciom dajemy po jednej łyżeczce na dzień, rozcieńczonej w ciepłej herbacie z miodem. Przechowujemy płyn w lodówce lub w ciemnym miejscu o temperaturze 5-10 stopni.
Poczobuty
Okolica chyba najbardziej znana, a to z powodu kilku postaci w historii nauki polskiej noszących nazwisko Poczobuttów Odlanickich. Pierwsi Poczobutowie mogli znaleźć się tutaj jeszcze za czasów książąt litewskich. Mogło się to stać za Zygmunta Starego, kiedy to otrzymali szlachectwo i kawałek gruntów na brzegu Odły za służbę przy dworze książęcym, a później królewskim. Nadanie przywileju szlacheckiego odbyło się 20 lutego 1536 r. na oczach Pawła, księcia Holszańskiego, Wojciecha Gasztolda, kanclerza WKL, Jerzego Radziwiłła, hetmana WKL i wielu dostojników państwa, magnackich i szlacheckich osobowistości.
W dawnych czasach mieszkający nad Odłą Poczobutowie herbu „Boże Zdarz” uformowali 6 rodowych gałęzi, dzisiaj nazywanych: Adamczykami, Aleksandrykami, Marcijaszami, Matysami, Karosikami i Ledysiami. Bo jak inaczej można było na przykład dojść, kto jest czyim synem, jeżeli noszących jedno nazwisko było kilkudziesięciu. Poczobutowie nigdy nie dorośli fortuną Radziwiłłom, nawet porównanie takie byłoby bluźnierstwem wobec książąt na Nieświeżu, ale za to Poczobutowie Odlaniccy byli nie mniej płodni od niekoronowanych królów Litwy. Tutaj to porównanie jak najbardziej by pasowało. Z tego powodu „pierwsze szlachciury znad Odły” pękały z dumy.
Z dokumentów i legend
Według Pana Józefa Porzeckiego, historyka, absolwenta uniwersytetu w Toruniu: Dla udowodnienia wysokiej płodności Poczobutów Odlanickich przywołamy taki oto fakt: 4 października 1765 r. do pospolitego ruszenia stanęli Poczobuttowie Odlaniccy z Poczobut, Powiatu Grodzieńskiego: „Jegomość pan Jan Odlanicki-Poczobutt, oboźny Powiatu Grodzieńskiego, we wszelkim porządku, jak do wojny, na koniu kasztanowym; jegomość pan Stefan Poczobutt, na koniu karym, z szablą, pistoletami; jegomość pan Jerzy Poczobutt, na koniu szpakowatym, w porządku należytym jak do wojny; jegomość pan Jakub Poczobutt, na koniu myszastym, z szablą, pistoletami; jegomość pan Józef Odlanicki-Poczobutt na koniu gniadym, z szablą y pistoletami…” W tym spisie przy naszej chęci można byłoby wymienić jeszcze ponad 30 imion i… tyleż samo kolorów koni.
W pierwszej połowie XIX w. Poczobuty mają 60 domów i 372 mieszkańców oraz majątek – dzisiaj problem byłej własności, po której i śladu materialnego nie pozostało, jest przedmiotem gromkich dyskusji. Czasem kulturalnego i narodowościowego upadku majątku Poczobutów jest okres po Powstaniu Styczniowym. Przytaczamy tutaj dokument pisany w języku rosyjskim, przetłumaczony na polski, który oddaje koloryt epoki i wele nam mówi o ówczesnym stanie majątkowym, a co najważniejsze – wykształceniu „dziedziców znad Odły”.
Z dokumentów i legend
Dobrowolne zobowiązanie. Mieszkańcy okolicy „Poczobuty” Guberni Grodzieńskiej i tegoż ujazdu, drugiego stanu dworzanie i mieszczanie 1912 r. 10 października. My, niżej złożywszy swój podpis, dajemy pokwitowanie na to, że z tego roku włącznie dobrowolnie zgadzamy się:
1. Nie trzymać gęsi, w wypadku, jeżeli ktoś by chciał trzymać to nie ma prawa wypuszczać ich na nasze wspólne pastwisko i na pole.
2. Świń nie wypuszczać z chlewa bez drutu w nosie.
3. Owiec nie paść na wyżej podanych miejscach.
Wyżej spisany wyrok jesteśmy zgodni potwierdzić kancelarską pieczątką i sądowym pokwitowaniem, w czym i składamy własnoręczny podpis.
Podpisy pod tym zobowiązaniem złożyło 30 gospodarzy, z tego 11 podpisało się godnością Poczobut, 3 – Sarosiek, 3 – Petelczyc, 2 – Ejsmont, 2 – Ignatowicz, 1 – Macijewski, 2 – Wysocki, 2 – Cydzik, 1 – Hlebowicz, 2 – Zaniewski, 1 – Połujanowski. Umiejętność pisania po rosyjsku nie była ważna. Gospodarzy Julię Cydzik, Aleksandra Wysockiego i Osipa Osipowa Poczobuta, w ogóle niepiśmiennych, zastąpił w podpisie jeszsze jeden Osip Poczobut. Z nazwisk widać, że wiedli panowie swój rodowód z sąsiednich okolic, czyli byli swoi.
Szlachcic nie miał moralnego prawa wobec rodziny i społeczeństwa okolicznego brać za żonę dziewczynę ze zwykłej wioski. Raczej, jeżeli coś takiego wydarzało się i miłość zwyciężała, uciekał gdzieś w świat. Jednocześnie z tego dokumentu widzimy, że nie wszyscy już są stanu szlacheckiego, choć wciąż „swoi”. Poczobutowie dokumentują się bez drugiej części nazwiska. Wszyscy przyjęli rosyjskie brzmienie swoich imion. Wielu sprytniejszych żeniło się z córkami dziedziców, odchodząc z rodzinnego gniazda na zawsze.
W XX w. rzucili się do Ameryki, zarobili pieniądze, ale wszyscy powrócili, bo jak mogliby żyć bez korzeni, bagien i Odły? Dokupili ziemi, uzbroili się w maszyny rolnicze. Żyli mozolnie, ale szczęśliwie, bo miłowali swoją ziemię, wierzyli w lepszą przyszłość kraju, swoją i kochanych dzieci. Lubili książki i gazety, które cały czas były w ruchu, przechodząc z rąk do rąk, od chaty do chaty. W latach dwudziestych prenumerowali kilka czasopism: „Polska Odrodzona”, „Echo Grodna” i „Nasza drużyna”.
Mieli straż pożarną, popisywali się w oddziale „Krakusa” przy 77 pp w Grodnie. Z Poczobut, Petelczyc, Sarosieków i Hlebowicz w mundurach tych oddziałów chodziło 16 osób, komendę nad nimi miał Józef Sarosiek z Petelczyc, a jego zastępcą przez jakiś czas był Józef Narbut z Hlebowicz. W działalność wojskowo-obronną angażował się też Tadeusz Chruścicki, dziedzic z Makarowców. Na zgrupowaniu w Małych Ejsmontach „Krakusów” ze szlacheckich okolic wyróżnił pochwałą dowodzący koncentracją major Lindhart.
Obywatele Poczobut i wspomnianych okolic działali aktywnie w Związku Zaścianków Polskich, na którego czele stał generał Mackiewicz, prezes rady głównej ZZP, oraz w organizacjach katolickich, takich jak Akcja Katolicka. Aktywną społeczną działaczką w latach dwudziestych była Jadwiga Poczobut, organizatorka młodzieży katolickiej. Podczas okupacji niemieckiej do AK należało kilkanaście osób. Znane są imiona Aleksandra, Józefa, Franciszka i Kazimierza Poczobutów, Jana Sarosieka.
Za czasów sowieckich jako jedni z pierwszych zorganizowali wprawdzie u siebie kołchoz, zakopując jednak kamienie na dawnej granicy swoich gruntów. Amerykanie, których wyglądano, nie przyszli. Chyba nie wiedzieli, że jest na świecie taka szlachecka okolica, która cierpliwie i z wielką nadzieją na nich czeka. A system kołchozowy utrzymał się do dziś, kamienie graniczne zostały wyrzucone przez traktory i zapomniane. Całe pokolenia Poczobutów, piastujących szlacheckie tradycje, odeszły na tamten świat, ich dzieci rosproszyły się po świecie lub wyjechały do pobliskiego Grodna.
Dzisiaj Poczobuty są zaniedbaną wioską w Powiecie Brzostowickim, toną w gnoju spływającym z kołchozowych ferm. Tylko Odła, jak za czasów chwały Poczobutów Odlanickich, chowa się w bujnych zaroślach, nuci swoją wieczną pieśń życia, spiesząc ku Swisłoczy. Sami Poczobutowie o połowie skrócili swoje nazwisko, zgubili w dodatku jedną literę „t”. Tak spokojniej. Byli jednak bardzo przedsiębiorczy za czasów sowieckich, machnęli ręką na kołchoz, a porządnie zajęli się ogrodami, dając przykład okolicznym wioskom, z czego można żyć za niedoszłej komuny. Królestwem ogórkowym nazywano ich okolicę. Jako pierwsi na tych ziemiach dla podniesienia plonów użyli folii i nawozów, nauczyli tego okolicznych chłopów. Kiedy przyjeżdżano tutaj wiosną ogrody lśniły bijącym po oczach blaskiem. A w każdym ogrodzie zgarbione postacie grzebiących się w gruntach z delikatnymi plonami. Z tych zysków budowali domy dla dzieci w Grodnie, kształcili je, odmawiając nieraz sobie w najprostszych potrzebach. Dawali swoim spadkobiercom to, czego sami byli pozbawieni przez lata wojny i okupacji. Jakie inne ludzkie życie było możliwe przy tym systemie? Czy wyszło to na dobre okolicy Poczobuty? Jak widzimy – nie. Zawinił świat, który tak zmienił się w minionym wieku…
Młyn Porzeckich
Został zbudowany w latach dwudziestych minionego wieku. Wtedy to powrócił z Ameryki (z dolarami) pan Porzecki z małżonką i synkiem Stasiem, obywatelem Stanów Zjednoczonych. Po kilkudniowych przetargach z obywatelami Sarosiek i Poczobut, złożył im pisemne zobowiązanie i przystąpił do przekopania koryta rzeki, stawiania tamy i drewnianego młyna. Zakupił w Białymstoku nowoczesne urządzenia do produkcji krup, mąki pszenicznej i żytniej, tak razowej, jak i pytlowanej. Do dnia dzisiejszego te urządzenia są sprawne i mogą być wykorzystywane. Tamy, która spiętrzała wodę, już nie ma. Władza sowiecka zabrała młyn Porzeckim i przestawiła później na napęd elektryczny, niszcząc wspaniałą turbinę wodną.
Czas nie stoi w miejscu, dzisiaj prawdziwi właściciele – Stanisław, Józef i Henryk – wydzierżawili własny młyn od kołchozu. Niewielki to zarobek dla młynarza, kiedy gospodarka uspołeczniona. Jak człowiek nie ma własnego kawałka ziemi to i żyta nie sieje, ale w rodzinie póki co zachowała się młynarska tradycja. Czas umknął, pozostawiając w duszy smutek, nic nie ma na naszym świecie wiecznego. Szare ściany młyna i chude szczury…, a jeszcze dokument – zobowiązanie dostojnego pana młynarza, mielić mieszkańcom okolic Poczobuty i Sarosieki zboże za korzystanie przez wiele lat ze wspólnych terenów – nie wykonane, zostaje świadectwem czasu.
Informacja aktualna
Na dzień 1 stycznia 2004 r. w okolicy pozostało niewielu rdzennych mieszkańców, potomków bojarów rycerskich. Nasze obliczenia mówią, że nazwisko Poczobut nosi siedem osób stale tu mieszkających, ale jest tylko dwóch mężczyzn, na których ciąży moralny obowiązek przedłużenia rodu Poczobutów nad Odłą. Jednak, jak wiemy, odpowiedzialności na nich spoczywającej nie odczuwają i tracą lata na obcowaniu z kieliszkem i samotnością. W osadzie stoją 73 domy, mieszka tu okolo 150 osób (w wieku do 15 lat jest 27 osób). Dla porównania – w 1920 r. mieszkało w okolicy 201 osób, z których większa część szczyciła się nazwiskiem Poczobut Odlanicki.
Zdolni i konsekwentni
Michał Poczobutt Odlanicki
Naukowiec, doktor geodezji, profesor, członek Polskiej Akademii Nauk. Urodził się 31 marca 1910 r. w Poczobutach. Ukończył gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Grodnie, a w roku poprzedzającym wybuch wojny Wydział Geodezji Wyższej Szkoły Politechnicznej w Warszawie. Po wyzwoleniu Polski spod okupacji niemieckiej zajmował się pomiarami geodezyjnymi, jednocześnie wykładając na uczelniach wyższych. Po wybraniu go na członka PAN, utworzył Komitet Geodezji Polskiej Akademii Nauk, stając na jego czele. W 1991 r. został wybrany na honorowego członka Międzynarodowego Stowarzyszenia Geodetów. Został honorowym członkiem Towarzystwa Geodezji i Kartografii na Węgrzech, był honorowym członkiem polskich towarzystw geodezji, urbanistyki, towarzystwa amatorów astronomii i doktorem honoris causa Akademii Rolniczej w Olsztynie. Napisał wiele książek i artykułów naukowych. Mieszkał w Krakowie. Zmarł w 2004 r.
Stanisław Poczobutt Odlanicki
Naukowiec, doktor nauk rolniczych, profesor, brat Michała. Urodził się w Poczobutach w 1908 r. Ukończył Gimnazjum Jezuitów w Wilnie. Wyróżniał się w naukach. Na Uniwersytecie im. Batorego przez cały okres studiów był wzorowym studentem spragnionym wiedzy. Po ukończeniu studiów wyższych pracował w Wilnie, a po wojnie, której był aktywnym uczestnikiem, mieszkał w Poznaniu. Jego prace drukowano w Wilnie. Był autorem wielu artykułów i książek na tematy statystyczne i gospodarcze. Zmarł w 1981 r.
Z kuchni kresowej
Aby nie za dużo – nalewka z przepisów pani Teresy Porzeckiej z Poczobutów. Obieramy: 100 liści wiśniowych, 100 liści czarnej porzeczki, 100 liści maliny, garść owoców aronii. Myjemy i wkładamy do garnka, zalewając 1 litrem i szklanką wody. Gotujemy 15 minut. Odstawiamy na kilkanaście godzin, odcedzamy. Dodajemy jedną łyżeczkę kwasu cytrynowego i cukru do 600 gr. Gotujemy 10 minut. Ostudzamy, zalewamy butelką wódki. Rada pani Teresy: nie spieszyć się, wytrzymać kilka dni, chociaż można spożywać od razu. Na zdrowie!
Sam sobie doktorem
Kamienie w nerkach i woreczku żółciowym, to rzecz przykra – mówi doktor Eugeniusz Kuchta. Kiedy woreczek żółciowy i nerki wypchane są kamieniami, użyjemy maszynki do mielenia mięsa, przez którą przepuszczamy szklankę nasienia konopi. Rezultat naszej pracy rozcieńczamy 3 szklankami surowego mleka. Gotujemy, aby otrzymać jedną szklankę substancji leczniczej. Odcedzamy, pijemy ciepłą po jednej szklance w ciągu 5 dni. Po dwóch tygodniach kurs lecznictwa powtarzamy.
Informacja praktyczna
W Poczobutach jest sklep. Do Kurczowców mamy jeden kilometr. Droga dobra, asfaltowa.
Kurczowce
Jak mówią starsi, w połowie drogi między osadami, na uroczysku zwanym „Laski”, miejscu strachów, po lewej stronie znajduje się kurhan o nazwie Korza usypany przez Szwedów i utrwalony przez autora w książce „Smutna miłość Kresowa”. Dzisiaj została z niego tylko połowa, resztę rozebrano na żwir. Jak widać, przed natarciem sił postępu i siła nieczysta nawet skapitulowała.
Zabudowana tradycyjnie, wzdłuż jednej ulicy, wieś Kurczowce stoi na wpół pusta. Nazwę swoją osada odziedziczyła po władcach tych ziem, Kurczach. Należała do nich w XVI-XVII w., razem ze znacznymi dobrami nazywanymi Usnarz. Najbardziej znanym z dawnich władców tych dubr jest Marcin Kurcz (zm. 1602 r.). Całe życie dziedzic Usnarza spędził na wojnie w Inflantach przeciwko wojsku moskiewskiemu, pod buławą dzielnego dowódcy Romana Sanguszki. Po śmierci dostojnego pana Marcina majątek przeszedł na syna Eustachego, który honoru Kurczów nie splamił, żył dostojnie i gospodarzył przyzwoicie.
Nie znamy całej kroniki dóbr pokurczowskich. W bliższych nam czasach znajdował się tutaj niewielki majątek należący do Połubińskich. Po jego konfiskacie w 1832 r. za udział dziedzica w Powstaniu Listopadowym, dwór w Kurczowcach przeszedł do Puchalskiego, po nim do Czeczotów – rodziny nadzwyczaj patriotycznej, inteligentnej, wykształconej. Po tym wszystkim została tylko brama murowana, za którą Jan Czeczot, ostatni z Czeczotów na ojcowiźnie, ustawił sobie już za sowietów drewniany dom. Tam, gdzie był dwór – ogórki pod folią…
Ignacy Połubiński
Właściciel majątku Kurczowce z 26 poddanymi rzymsko-katolickiego wyznania i majątku Hrywda w Powiecie Słonimskim z 225 poddanymi. Prezes Sądu Ziemskiego w Słonimiu. 15 maja 1863 r. razem z Tytusem Pusłowskim zaczynają kompletować oddział powstańczy pod Słonimiem, a konkretnie w lesie pod Kroszonami. Walczy w wielu potyczkach i bitwach. Po rozbiciu przez wojska carskie oddziału, stara się przedostać się do Galicji, jednak na granicy zostaje zatrzymany. Długo wędruje po więzieniach, często jest przesłuchiwany. W końcu zostaje osadzony w klasztorze karmelitów w Grodnie. Zostaje ukarany wysłaniem na wojnę w ramach carskiego Wydzielonego Korpusu Kaukaskiego.
Majątek Usnarz
Murowany, dzisiaj przebiega przezeń granica, niegdyś należał do Czeczotów i Poczobutów. Mieli oni 61 dziesięcin ziemi ornej, 31 dziesięcin łąki, a także wspólne pastwiska ze wsiami. W okresie międzywojennym, podczas odrodzenia i stanowienia się Polski, szczególnym patriotyzmem wykazała się rodzina Czeczotów. Młoda latorośl szlachecka to bracia Piotrek, Albin i Oleś. Jeden z tej rodziny, Albin, przedwcześnie zmarł po trudach wojennych i bohaterstwie wykazanym podczas walk z bolszewikami w 1920 r. W Kurczowcach w tym samym roku mieszkały 303 osoby.
Informacja aktualna
We wsi Kurczowce stoją 74 domy, jest 148 mieszkańców, w tym 16 dzieci (w 2004 r.).
Z kuchni kresowej
Sałatka wiejska. Przygotowała pami Krystyna Panasiuk z Czeczotów. 5-6 pomidorów porżnąć w krążki, 3 papryki w paski, 2 cebule średniej wielkości w krążki, 3-4 jajka ugotowane na twardo w plasterki, 60 gr twardego sera zetrzeć na tarce. Pomidory, cebule, papryki, ser starannie wymieszać, dodając 2 stołowe łyżki octu, oleju według doświadczenia kulinarnego, całość posolić i popieprzyć. Ułożyć w salaterce warstwami przekładanymi plasterkami jajek. Parę gałązek koperku lub pietruszki będzie zwieńczeniem naszej twórczości.
Sam sobie doktorem
Zatwardzenie truje nam życie. Co na to nasz doktor? Do szklanego naczynia nasypać jagody jarzębiny i cukier (warstwami). Postawić na słońcu, przykrywszy marlą (gazą). Trzymać do czasu pojawienia się syropu. Wycisnąć, aby nie zabrodziło (nie sfermentowało), dolać spirytusu (25 gr na 500). Kuracja: 50 gr na czczo. Po dojściu do stanu normalnego zrobić przerwę, później kurację powtórzyć.
Informacja praktyczna
Niewielkie błoto oddziela wieś od następnej osady, czyli Makarowców. Ale nas to nie straszy, bo drogę mamy porządną, asfaltową i krótką. Miejscowość pogurkowata, pszez pole, po lewej stronie w dwóch kilometrach granica.
Makarowce
W 1830 roku liczyły 28 domów, 75 mężczyzn, 77 kobiet. Wieś była niegdyś częścią majątku Usnarz, należącego do znanej familii Pancerzyńskich, po nich do Rozemblumów i Chruścickich. W latach dwudziestych XX wieku na majątek składało się 159 dziesięcin ziemi ornej, 90 – łąk, 40 – pastwisk i 15 dziesięcin lasu. Ostatni właściciel majątku, Tadeusz Chruścicki został zamordowany przez Niemców. W 1920 r., kiedy dziedzicem tutaj był jeszcze pan Rozemblum, w majątku mieszkało 49 osób, a we wsi w tym samym czasie 406.
Kościół
Pancerzyńscy po śmierci swojej córki jedynaczki czynią wszelkie starania, by wznieść w swojej posiadłości świątynię. Pozwolenie na budowę kościoła daje biskup wileński Ignacy Massalski, pamiętany przez nas z działalności w Komisji Edukacji Narodowej i z tego, że za dzieła szkodzące narodowi został w Wilnie powieszony przez powstańców. Wzniesiona zostaje świątynia pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego, naturalnie funduje ją marszałek szlachty grodzieńskiej, Ludwik Pancerzyński oraz jego małżonka, Konstancja ze Skirmuntów. Jedna z najstarszych drewnianych swiątyń na Grodzieńszczyźnie.
Kościół zbudowano w krótkim czasie. Poświęcił go 24 czerwca 1795 r. kanonik Józef Swieżyński. Świątynię postawiono na niewielkim wzgórzu, kilkaset metrów od dworu. Ułożono fundamenty o wymiarach 22 m na 15,5 m i na 7 m. Dwuspadowy dach pokryty gontem, który na początku XX w. zamieniono na blachę. Wewnątrz całą konstrukcję podtrzymuje sześć słupów, dzieląc prostokątną salę na trzy nawy. Trzy ołtarze, wszystkie drewniane, skromne, świadczące o pracy dobrego rzemieślnika. Główny ofiarnik wykonany z drzewa sosnowego, z postacią Chrystusa Ukrzyżowanego. Po obu stronach ołtarza rzeźby św. Piotra i Pawła. Z lewej strony ołtarz NMP Niepokalanego Poczęcia, po prawej stronie św. Józefa. Obecne ołtarze wykonano na początku XX w., kopiując wcześniejsze.
Kościół szczycił się bogactwem naczyń liturgicznych, jednak miniony wiek był okrutny dla skarbów religijnych. Wiele rzeczy przepadło bezpowrotnie. I nadzieja, że kiedyś powrócą, jest znikoma. Księża w parafii usnarskiej (dzisiaj makarowskiej) nie tylko byli wspaniałymi pasterzami, ale i twardymi polskimi patriotami. Jako pierwszy z nich przykładem miłości do Ojczyzny świecił ks. Ferdynand Kierbedź, który za wspieranie powstańców został osądzany przez władze carskie i zesłany do Taganrogu. Wierni szanowali swoich duchowych pasterzy.
Organy
Siedmiogłosowe, wykonane przez firmę Wacława Bernackiego z Wilna. Przez wiele lat i przez całe swoje życie organistą był pan Sawosz. Do dzisiaj starsze pokolenie pamięta księży Henryka Sobolewskiego i Alojzego Tomkiewicza. Pierwszy pełnił misję kapłańską przez 28 lat, drugi od 1945 r. do 1972 r. (w tym sześć lat spędził w więzieniu). Przy świątyni w parafii makarowskiej działała za czasów polskich Akcja Katolicka. Inicjatorem jej założenia był ksiądz Sobolewski. Wielkie poparcie miała w okolicach szlacheckich parafii: w Ignatowcach, Repli, Praniewiczach, Poczobutach i Petelczycach. Prenumerowano pisma katolickie, na zebraniach omawiano sposoby walki z ateizmem i komunizmem.
W parafii zawsze było więcej wiernych płci męskiej. Trochę to dziwi, a jednak w roku 1830 było ich 700 na 616 kobiet, w 1867 r. – 778 na 771, w 1909 r. – 1018 na 994. Wiek XX, na skutek rewolucji, wojny, ateizmu i alkoholu odwrócił ten bilans. Kobiety wyszły na prowadzenie, a i w kościele są bardziej aktywne, na sowieckie i ateistyczne pokusy bardziej odporne.
Cmentarz
Obok świątyni znajduje się cmentarz, obniesiony murem z kamienia polnego. Brama arkadowa z czujnie drzemiącym św. Janem Nepomucenem, dzwonnica na wzgórzu zbudowana w 1841 r., tradycyjny drewniany krzyż przy wejściu. Na cmentarzu pomniki miejscowych dziedziców: Rozemblumów, Bułharynów, Czeczotów i szlachty okolicznej: Snarskich, Petelczyców, Sarosieków, Hlebowiczów i Poczobutów.
Dwór
Majątek w dawnych czasach, jak już wspomnieliśmy, należał do Pancerzyńskich, potem Rozemblumów i Chruścickich. Każdy z tych rodów coś dobudowywał. Do dziś pozostały ruiny lodowni oraz pomieszczenia gospodarcze i ogrodzenie domostwa z kamienia polnego. Właściciele dóbr nigdy nie zdobyli się na wymurowanie własnej rezydencji. Jej rolę spełniał parterowy drewniany budynek o architekturze dworu szlacheckiego pierwszej połowy XIX w. Przy dworze znajdował się sad i ogród. Przez cały czas sowiecki we dworze mieściła się szkoła. Po wybudowaniu szkoły murowanej, budynek stoi pusty. Jak można zauważyć, po dziedzicach została tylko pamięć w ruinach i groby na miejscowym cmentarzu.
Informacja aktualna
W roku jubileuszowym, czyli 200 rocznicę wyświęcenia kościoła, parafia liczyła 1300 wiernych. Jest tu szkoła średnia, do której uczęszcza ponad 200 dzieci. W samej wiosce w 2005 r. stało 100 domów, było 301 mieszkańców, z nich 79 do lat 15. Jest sklep i punkt medyczny, szpital zamknięto, a w jego budynku znajduje się schronisko dla osób w podeszłym wieku.
Kazimierz Kojta
Naukowiec, doktór nauk filozoficznych. Urodził się 4 marca 1942 r. we wsi Makarowce. Służył w kościele do mszy. Ukończył szkołę średnią w Sarosiekach. W 1959 r. wstąpił do Wyższej Uczelni Pedagogicznej im. J. Kupały w Grodnie. W 1961 r. za religijne poglądy zostaje wydalony stamtąd. Pracuje w fabryce, uczy się zaocznie. Zdobywa stopnie naukowe. Z trudem szuka prawdziwej drogi, według własnych poglądów.
W końcu wyrzeka się wartości chrześcijańskich, jest „autorytetem”, konsultantem w dziedzinie… ateizmu. Pozostał jednak patriotą, podtrzymując polskość na tych ziemiach. Widać było, że własnych problemów duchowych nie rozwiązał. Chwiał się, męczył się, napisał takie książki jak „W poszukiwaniu prawdy”, „Rozmowa z katolikiem na czysto”, „Katolicyzm na Białorusi: organizacja, nauka wiary, historia”. Z przykrością trzeba podkreślić, że jego talent naukowca, publicysty, polemisty i patrioty nie został dobrze wykorzystany w swoim czasie przez Związek Polaków na Białorusi i to nie tylko z jego winy. Teraz emeryt, wyszedł z więzienia po czterech latach, podrzucony władzom jako kozioł ofiarny w walce z korupcją.
Niestety, Polacy na Kresach, a to i znaczny ich odsetek, wdrapawszy się często na wyżyny społeczne, stawali się ulegli wobec władzy, moralnie skorumpowani. Można byłoby przytoczyć szereg przykładów zwyrodnienia narodowego, działania na niekorzyść, a nawet zdrady interesów mniejszościowych Polaków na Białorusi. O swojej polskości przypominali sobie kiedy dzieci trzeba było wysyłać na studia do Polski. Kazimierz Kojta, przy wszystkich zarzutach pod jego adresem ze strony osób wierzących, zresztą słusznych, zachował wartości patriotyczne Polaka na Kresach.
Z dokumentów i legend
Do obcego wojska nie chcieli iść, swego nie było…
Raport pracownika NKWD, 05.10. 1944. Do wsi Makarowce przybyła operacyjna grupa NKWD w celu odnalezienia i zatrzymania dezerterów uchylających się od służby w Armii Czerwonej. Weszli do domu Kojty I.P., którego dwóch synów unikało mobilizacji. Gospodarz chwycił siekerę, wyskoczył przez okno, krzykiem ostrzegając „dezerterów” o niebezpieczeństwie. Dwa strzały w powietrze, trzeci okazał się dla niego śmiertelny.
Kuchnia kresowa
Kartofle z rećką. Smaczne, ze słów Heleny Poczobut. W posolonej wodzie gotujemy kartofle. Polewamy je skwarkami usmażonymi z cebulą. Rećkę trzemy na ręcznej tarce. W głębokiej misce zalewamy ją wodą, natychmiast odciskamy przez marlę (gazę), mieszamy z posoloną śmietaną. Na stół podajemy na wielkim talerzu razem z ziemniakami w proporcji pół na pół.
Sam sobie doktorem
Dębowe żołędzie na zatwardzenie. Oczyścić, wysuszyć w duchówce, rozdrobnić. Pić jak kawę z mlekiem przy każdej okazji. Po dojściu żełądka do normy kuracji zaprzestajemy.
Wędrujemy przez Białokozy, Ignatowicze, Kudrycze i Praniewicze, a raczej zastawiamy te osady w boku. Za Makarowcami po prawej stronie widzimy pagórki, na stokach których dawniej miała się znajdować szlachecka osada Białokozy. Pozostało po niej parę domów. W 1863 r. pałająca polskim patriotyzmem młodzież wyruszyła na bitwę z carem. Kilka osób z tej przyczyny zostało zesłanych w głąb Rosji. Znamy z tego rodu imiona Białokozów: Michała, zesłanego do Guberni Permskiej i Feliksa – do Guberni Orenburskiej.
Po lewej stronie niegdyś były szerokie bagna, podzielone rzeką Swisłoczą. Należały do hrabiów Kosakowskich. Dzisiaj zmeliorowane, straciły swój urok – mnóstwa dzikiego ptactwa i całych chmur komarów. Mała rzeczułka Usnarka (Snarka), fundamenty młyna wodnego należącego za czasów polskich do pana Praniewicza. Przestrzeń dookoła opanowały krzaki urozmaicone olchą i brzozą.
Kilka szlacheckich okolic, Ignatowicze, Praniewicze, między nimi wioska białoruska Kudrycze. Ignatowicze, to mała ojczyzna autora sagi o Grodnie, księdza Ludwika Sawoniewskiego. Można w niej spotkać krewnych znanego redaktora gazet międzywojennych wydawanych w Grodnie. Druga osada budzi ciekawość romantyczną legendą o pogromie francuskich maruderów przez szlachtę okoliczną w 1812 r. Tą zwycięską kampanią dowodził miecznik Michał Praniewicz. Romantyczna i tragiczna miłość do markietanki z tego oddziału mogłaby stać się scenariuszem filmu z życia szlachty kresowej początku XIX w. W narodzie, co prawda, mówiono nie o markietance francuskiej, ale o cygance-zbóju, dowodzącej zgrają rabusiów.
Z wymienionych osad Kudrycze najbardziej ucierpiały od Niemców, którzy dopuszczali się mordów na mieszkańcach. Przyczyną chyba było to, że okupanci podejrzewali wioskę o kontakty z czerwoną partyzantką. Za „pierwszych Sowietów” został w wiosce zorganizowany pierwszy kołchoz, im. Stalina, którego predsiedatiel Włodzimierz Czekiel został wybrany na deputowanego do Rady Najwyższej BSSR. Cóż za niewiarygodna sława, jak ją udźwignąć?
W Praniewiczach w 1920 r. mieszkały 53 osoby, głównie potomkowie szlachty rycerskiej. Dzisiaj tej okolicy praktycznie już nie ma, zostało parę domów, które dołączono do Kudrycz. W Ignatowiczach w tym samym roku do stołu zasiadało 238 osób. W Białokozach – 42. Dzisiaj wiele domów w wymienionych osiedlach świeci pustkami.
Z dokumentów i legend
Cyganka-łotr
Rok 1812 był nadzwyczajny, wielkie nadzieje Polaków u boku cesarza Francuzów rozwiały purgi (wiatr syberyjski) i lute mrozy rosyjskich przestrzeni. A i Rosjanin, widząc po kilku wiekach wroga na swojej ziemi, walczył uparcie i mądrze. Ale tutaj, pod Geniuszami i Liszkami, nawet krzepkie mrozy tamtej tragicznej zimy nie skuły jednolitym pancerzem bagien. Miejscowi znali obejścia wiecznie chlupiących trzęsawisk i chodzili na drugą stronę do Olekszyc i Małej Brzostowicy na skróty. Obcy natomiast trzymali się grobli, aby wyjść w stronę Krynek.
W drugą noc po Bożym Narodzeniu dotarł do Praniewicz, osady szlacheckiej, zmęczony goniec z wiadomością, że oddział cyganów w liczbie 100 ludzi na koniach i wozach jedzie w kierunku na Krynki, paląc i plądrując wszystko po drodze. Obłupili Małą Brzostowicę i inne wioski okoliczne i dzisiaj hulają w Dworze Murowanym. Jutro rabusiów można spodziewać się w pierwszej połowie dnia, będą zagrożone osady Liszki, Ignatowicze, Praniewicze i Usnarz.
Michał Praniewicz, stary kawaler, Miecznik Jego Królewskiej Mości, człek prędki, migiem rozesłał gońców do okolic szlacheckich: Poczobutów, Petelczyców, Sarosieków, Usnarza i po chłopów z Kurczowców, Makarowców, Rusaków i Jerowlan, nakazując ochotnikom pospolitego ruszenia stawić się przed świtem w Praniewiczach z szablą i bronią palną oraz orężem w pracy chłopskiej sprawdzonym. Tymczasem wieść o grasujących bandach, choć na podwórku środek zimowych mrozów, rozeszła się dookoła z prędkością majowego gromu. Każdy z gorzkiego doświadczenia wiedział, że jego dobytek, a może i życie jest dzisiaj w jego własnych rękach. Dlatego też lud od sochy i miecza wprost leciał na zew Praniewicza. A ten ze sztuką wojenną z młodych lat za pan brat, obsadził przegrodzoną bronami wąską uliczkę we wsi Kudrycze szlachtą z bronią palną, chłopów z cepami i kosami ustawił za chatami, a oddział kawalerii w sile 20-25 jeźdźców zamknął szerokimi drzwiami obór.
Czas z rana ciągnął się ślamazarnie. Dopiero około południa, zostawiwszy w Murowanej panu Sołtanowi jedną świnię (która na tyle miała sprytu i rozumu w świńskiej głowie, że umknęła do lasu), rabusie z krzykiem ruszyli przez groblę. Zadymili Geniusze, Siemienówkę, Liszki. Banda, rozdzieliła się na dwie części: jedna paliła Ignatowicze, a druga wleciała całym pędem w korytarz szczelnie ustawionych domów w Kudryczach. Pierwsza salwa nie otrzeźwiła rabusiów, nawet jej nie odczuli. Ale po drugiej, trzeciej i czwartej rozjuszony chłop, waląc i tnąc zza ucha, poszedł jak po łące pokosem na wroga. Uciekali, padając pchnięci widłami, lub scięci kosą. Na czas wyprowadzona z obór kawaleria rąbała dziadowskim orężem spod Orszy i Chocimia. Nic nie mogło powstrzymać obudzonego w ludziach rozjuszonego dzika.
Krew pałała na białym śniegu, swoja i wrogów jednego koloru. Ruszyli ławą na Ignatowicze, zapędzając maruderów w niezamarzające bagna, topiąc i tłukąc. Sprawniejsi z watahy, a było ich kilku, przebili się w stronę Makarowców, ostatniego Michał Praniewicz zwalił niedaleko kościoła. Ale nie zabił go. Miał szczęście łotr, bo był… kobietą. Potem zostanie jego nieszczęsną żoną. Zabitych, więcej jak 70, pogrzebano na stojąco, bo grunt zmarzły, jak mur kamienny twardy. Jeńców, a byli to żołnierze Wielkiej Armii, którzy stracili oblicze ludzkie na wielkich przestrzeniach Rosji, po jakimś czasie puścili wolno. Pozostała tylko śliczna czarnowłosa markietanka, na której skończył się wiek kawalerski Miecznika Jego Królewskiej Mości, Michała Praniewicza. Później wszystko skończyło się tragicznie, ale to później, może znajdziemy czas podczas naszej podróży, by powrócić do losu ślicznej markietanki i miecznika Michała Praniewicza. A szlachtę ignatowicką, która odmówiła udziału w tej walce obronnej, ochrzczono Baranami. Tak też nazywano ich potomków później, a i dzisiaj ktoś czasem przypomni o tym. Ja, wyciągnąwszy to wszystko na świat publiczny, proszę u byłych i współczesnych obywateli Ignatowicz przeproszenie ze wolny przekaz legendy.
Józefa Waliszewska z Praniewiczów
Żołnierz AK, ps. „Jaskółka”. Urodziła się w Praniewiczach w 1914 r. w rodzinie szlacheckiej. Szkołę ukończyła w Makarowcach, od 1942 r. członek AK. Brała udział w akcjach. Po wojnie sowiecko-niemieckiej została w strukturach podziemnych. Zajmowała się przerzutem osób zagrożonych przez granicę do Polski. Aresztowana i sądzona przez Trybunał Wojskowy w 1947 r. Otrzymała wyrok 25 lat, miała wtedy dwoje dzieci. Zmarła w 2003 r.
Z kuchni kresowej
Wszystkiego równo. Z receptur pani Danusi Snarskiej. W równych proporcjach surowy buraczek i marchewka, potarte i osobnie usmażone na oleju. Na większy talerz układamy warstwami buraczek, majonez, marchewkę. Tyleż grzybów odgotowanych, co usmażonych z cebulą, umieścić na wierzchu wieńczącym nasz chef-d’oeuvre. Trzeba kilkanaście minut odczekać, spożyć z gośćmi, aby mieć okazję skromnie wysłuchać ich zachwytów.
Sam sobie doktorem
Len roztwardza. Jedną łyżeczkę nasienia lnu zalewamy jedną szklanką wrzątku. Zakrywamy i zostawiamy w cieple na 4 godziny. Najlepiej do tego przyda się szalik. Przed snem zawartość szklanki razem z nasionami wypijamy.
Informacja praktyczna
Niecały kilometr od Kudrycz znajdują się Liszki. Droga asfaltowa.
Liszki
Niegdyś dwór należący do Jundziłłów. Z czasem znalazł się w rękach rodziny de Virion. Przed I wojną światową gospodarzył tutaj inżynier budowy kolei, Adam de Virion. Poprzedni sukcesor, stryj pana Adama, zasiewał pod koniec wieku XIX obszerne pola, ponad 200 dziesięcin. Miał opinię zaradnego gospodarza, ale i dziwaka znad Swisłoczy, a to z tego, że zbierał różne okazy naturalne z całego świata i gromadził je w swoim dworze. Wartościowe prywatne muzeum naturalne, później zostało zniszczone przez wojny.
W latach dwudziestych XX w., a wtedy gospodarzył tu Jerzy de Viron, majątek liczył 200 dziesięcin gruntów ornych, 10 dziesięcin łąki, 40 dziesięcin pastwisk, 115 dziesięcin lasu. W majątku mieszkało 40 osób. Obok znajdował się majątek Siemianówka, należący do Wacława Kruszewskiego, znacznie skromniejszy, w całości wszystko mieściło się na 159 dziesięcinach. W majątku pana Kruszewskiego mieszkały w 1920 r. 44 osoby. Niedaleko była także „Astapkowszczyzna”, w latach dwudziestych należąca do Ernesta Krapsza, a później do Poczobutów Odlanickich. Majątek składał się z 67 dziesięcin ziemi ornej, 62 dziesięcin łąki, 6 dziesięcin pastwisk, 42 dziesięcin lasu. Prawdziwy gospodarz, Andrzej Poczobut Odlanicki, bardzo gościnny dla ziomków z Kresów, był obywatelem miasta Warszawy.
Park i dór w Liszkach
Niegdyś wspaniały, z okazałym parkiem, dziś przetrzebiony, zarośnięty chwastami. O byłej świetności przypomina starszy drzewostan, nieduża sadzawka, chyba rozkopana za czasów kołchoznych.
Dwór składa się z dwóch części. Pierwsza została zbudowana znacznie wcześniej, (datę wzniesienia odczytamy na frontonie) drewniana, z tradycyjnymi kolumnami, w stylu szlacheckiej architektury kresowej pierwszej połowy XIX w. Otynkowana, ustawiona na głębokiej piwnicy. Do niej przylega część późniejsza, chyba z początku XX wieku, piętrowa. Niestety, wszystko pogrąża się w ruinie. Jeszcze jednak można wiele uratować i zrobić z tego jakiś pożytek, a nawet choćby zabezpieczyć i zostawić jako pamiątkę dworu dziedzica. Spadkobiercy mieszkają w Polsce i ich na pewno to boli bo z informacji miejscowych, wizytowali swoje posiadłości niejednokrotnie. Za czasów sowieckich mieściła się tutaj szkoła. W ostatnich latach kołchoz kwaterował w budynkach skazanych na pracę przymusową za drobne przestępstwa. Dzisiaj po zdewastowanych pokojach bez drzwi i okien hula wiatr.
Informacja aktualna
Sama wieś Liszki liczy 127 mieszkańców, w tym 19 dzieci, 58 domów. Jest sklep.
Antoni Kulikowski
Pilot, inżynier, autor wspomnień. Urodził się w majątku Liszki w rodzinie arendatora w 1907 r. Do szkoły średniej chodził w Grodnie. Do wojny pracował w PZL na Okęciu w Warszawie. Był pilotem Aeroklubu Warszawskiego. Podczas wojny walczy ochotniczo jako pilot 13 eskadry obserwacyjnej w SGO „Polesie” gen. F. Kleberga. Żołnierz AK, zajmował się kolportażem prasy podziemnej. Zagrożony przez gestapo, wyjeżdża do Skierniewic, gdzie zajmuje się remontem broni dla BCh i AK. Po wojnie pracuje na Wybrzeżu, kieruje odbudową Szkoły Morskiej. Zostaje potem przeniesiony do Warszawy do Zakładów Mechanicznych im. M. Nowotki. Od 1972 r. jest na emeryturze. Przeżycia dzieciństwa i junactwa opisał w książce pod tytułem „Lata chłopięce i huk dział”.
Z kuchni kresowej
Oładki z serem. Jak to robić wie pani Jadwiga Zaniewska. Ciasto przygotowujemy w następującej proporcji: ćwierć kilograma mąki, pół litra mleka, 2 jajka, łyżka stołowa oleju, odrobina soli. Po przeczekaniu, aby ciasto zgęstniało, narżnięte plasterki sera maczamy w cieście i smażymy na oleju do złocistego koloru. Można podawać ze śmietaną, konfiturami, mlekiem, herbatą.
Sam sobie doktorem
Już sami nie wiemy, co dokucza? Radzimy się z naszym doktorem. Przewód pokarmowy, żołądek, jelita… Stołową łyżkę suchych kwiatów rumianku zalewamy szklanką wrzątku. Przykrywamy czymś na godzinę, aby zachować ciepło. Pić jak herbatę.
Wędrujemy do Heniuszów
Droga niedługa, asfaltowa, po kilometrze dojeżdżamy skrzyżowania. Na prawo – polska granica, odległa o jakiś kilometr, ale tutaj przejścia nie ma. My jedziemy prosto do wioski przed nami. Po prawej stronie zarośla leśne, dopiero co nabierające siły, na lewo łąki, ciągnące się szerokim rozmachem wzdłuż sprostowanej Swisłoczy. Z rzadka wsie, dalej ku horyzontowi rwana czerń leśna.
Heniusze
Mała (szczególnie dzisiaj), drzemiąca, niegdyś prawosławna wioseczka, leżąca na skraju bagien kradnących się od rzeki Swisłoczy. W 1920 r. była świadkiem krwawych walk Polaków z bolszewikami. Świadectwem tego jest leżący na zachód od wioski kurhan z mogiłami polskich żołnierzy. Pośrodku szerokiego pola, pod młodym laskiem, wzniesienie z jedną sosną, która jak matula śpiewa w parze z wiatrem smutne piosenki swoim synom. Niewielu ich tutaj, 16 grobów. Czas i ludzka niepamięć starły niektóre imiona.
Cmentarz żołnierzy z 1920 r.
Wysiadamy z autobusu i idziemy pieszo. Jak dawno nie widziały swoich rodaków krzyże i groby poległych? Imiona proste, przez dzisiejszych Polaków mało używane: Józef, Stanisław, Franciszek, Kazimierz. Nazwiska Endrych, Kluska, Żuk, Rybarczyk, Kozłowski. Wszystkich znanych i nieznanych otula pomnik z napisem:
Poległym bohaterom Armii Polskiej 1920 r.
Informacja aktualna
We wsi Heniusze mieszka mniej jak 10 osób. Ludzi starszych katostroficznie ubywa. Dzieci nie ma, stoi 10 domów.
Z kuchni kresowej
Kulki twarożkowe. Pół miski twarogu, 2 jajka, łyżka stołowa cukru, szklanka mąki, pół łyżeczki sody z octem. Mieszamy składniki, formujemy kulki i smażymy na oleju, który nalewamy do patelni do połowy kulek. Nie połykać w całości, porządnie wykorzystywać uzębienie.
Sam sobie doktorem
Aby z przewodem pokarmowym było okej. Można spróbować, radzi pan Eugeniusz. Pierwsze śniadanie (w wieku podeszłym) przygotowujemy z dwóch startych jabłek, zmieszanych ze szklanką mleka prosto od krowy i połową łyżeczki miodu. Zajadamy się tworzywem własnej produkcji kilka miesięcy.
Informacja aktualna
W dwóch kilometrach znajduje się osada Brzostowica Murowana. Droga asfaltowa, przecięta rzeką Swisłoczą. Ruszamy.
Brzostowica Murowana
Osada od dawna dobrze znana dzięki dworowi znanych familij. Tutejsze dobra od XVII wieku należały do książąt Massalskich. Już w 1750 r. majątek staje własnością Tadeusza Dunina-Jundziłła, podkomorzego grodzieńskiego. Przez prawie sto lat dobra murowańskie są dziedziczone w tej rodzinie. Niewielkie zmiany zaszły dopiero w 1858 r., kiedy to Stanisław Sołtan, robiąc dobrą partię w małżeństwie, otrzymuje majątek jako posag.
W połowie XIX w. Murowaną odwiedził Napoleon Orda. Tam, gdzie stąpiła noga tego wspaniałego człowieka, pozostawały szkice ciekawych szlacheckich dworków i pałaców. Tak było i w naszym wypadku, wielki wędrownik i dokumentalista Kresów minionych wieków namalował pałac w Murowanej od strony parkowej.
Murowana Brzostowica w XX w., podczas wojny sowiecko – polskiej weszła na strony książek historycznych jako miejsce krwawych walk z ustępującym najeźdźcą. Ostatnim gospodarzem Brzostowicy Murowanej był Stanisław Sołtan. W 1939 r., uciekając do Warszawy gospodarze wywieźli chyba mniejszą część rzeczy o wartości muzealnej, jakaś część mogła być schowana, a ziemia tajemnicy strzeże i niełatwo ją z niej wydrzeć. Z tego, co zostało, skromniutka część trafiła do muzeum w Grodnie.
Pałac
Sam pałac został wzniesiony przez Jundziłłów w połowie XVIII w. na fundamentach budynku z wieku XVI. Każda późniejsza renowacja wnosi nieznaczne przeróbki, które razem zasadniczo zmieniły zewnętrzny i wewnętrzny wygląd pałacu. Obok piętrowego budynku zbudowano dwie oficyny. Na ryzalicie rezydencji znajdowały się herby Jundziłłów i Bużyńskich, świadectwo pokrewieństwa dwóch rodów. W 1798 r. Franciszek Jundziłł pojął bowiem za żonę pannę Teresę Bużyńską.
Obecnie pałac dogorywa. Pomieszczenia przez długi okres za czasów sowieckich zajmowała szkoła rolnicza. Obok wybudowano nowe budynki, specjalnie dla tych celów, a stare, przejęte przez sowieckie państwo po 1939 r. zarzucono za niepotrzebą. Szkoła o budynki nie dbała. Z tego powodu stan wszystkich obiektów przygnębiający. Stawy, niegdyś chluba władców Murowanej, dzisiaj bezużyteczne, uszczęśliwiają miejscowego wędkarza dzikim karasiem. Porządnie trzymają się natomiast chlewnie.
Stanisław Sołtan
Chorąży, żołnierz Dywizji Białorusko-Litewskiej. Dostał się do niewoli bolszewickiej podczas zwiadu pod Baranowiczami. Męczony i torturowany, zabity wiosną 1919 r. Pochodził z majątku Brzostowica Murowana.
Z kuchni kresowej
Ser babci Marysi z Murowanej. Klinkowy ser, niegdyś tradycyjny na Kresach, ususzony, przechowywany był przez kilka miesięcy. To dlatego towarzyszył rycerzom na długich wojażach. Kilka litrów kwaśnego mleka w glinianych naczyniach wstawiało się do ciepłego pieca na parę godzin. Potem dodawano kminek, sól i po porządnym wymieszaniu, wlewano do płóciennego klinka, aby surowatka ściekła. Po jakimś czasie wkładano go między dwie deseczki i przygniatano ciężarem. W takim stanie należało go trzymać kilkanaście godzin. Po tym czasie możemy go już smakować. Ale zaczekajmy zanim wyschnie tak że siekera będzie nam w potrzebie.
Sam sobie doktorem
Kiedy noc wydłuża się bez końca… a sen nie przychodzi: Dwie stołowe łyżki nasienia konopii utłucz, zalej szklanką wrzątku. Przez niecałą godzinę trzymaj w cieple. Odfiltruj, podziel na dwie porcje i wypij 2 godziny przed snem. Pamiętaj, że zwiększenie dawki może przynieść odwrotny efekt. Poradzimy się z naszym doktorem czy to aby nie działa narkotycznie? Uspokaja, że nie…
Informacja praktyczna
Do Małej Brzostowicy mamy 2 kilometry. Droga asfaltowa. W Murowanej jest sklep, możemy skorzystaća na brzegu pałacowego stawu zrelaksować się.
Mała Brzostowica
Przypomina się nam w roku 1512 jako dwór Chodkiewiczów, po nich gospodarzami zostają książęta Massalscy. W wieku XVIII wieś jest w posiadaniu Stryjeńskich. W czasach nam bliższych to własność Wołkowyckich. Przez dłuższy okres ich gospodarowania majątek zostaje wzorowo utrzymywany. Istniał browar i niewielka stadnina koni.
Na początku XX wieku Wołkowyccy zakładają przedsiębiorstwo produkcji krochmalu, dochodowy jest też browar, stadnina koni staje się znana i popularna. W 1920 r. Wołkowyccy unikają czerwonej nawały, wywożą co mogą, na zachód. Po ofensywie polskiej spod Warszawy i bitwie nad Swisłoczą powracają do ogołoconego dworu. Prawie po dwudziestu latach jest jeszcze gorzej, raczej tragicznie. Jesienią 1939 r., jeszcze przed zajęciem wioski przez Armię Czerwoną, miejscowi skomunizowani chłopi mordują całą rodzinę Wołkowyckich. Ciała zakopują w jamach niedaleko kościoła. W pierwszym roku okupacji niemieckiej szczątki pomordowanych zostają przeniesione na cmentarz.
Dzisiaj już nie ma śladów dworu, który doszczętnie spłonął na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku. A był, jak powiadają starsi ludzie, modrzewiowy, pod dachem gontem wybity, wzniesiony jeszcze w czasach ostatniego z Jagiellonów. Nie ma i mogił po dziedzicach. Pozostał tylko, mamy nadzieję, Sąd Boży nad mordercami. Zabójcy niedługo przeżyli ofiary, w większości sprawiedliwość wymierzyli im faszyści. Bywa i tak.
Kościół
20 maja 1863 roku do osady wkroczyły oddziały powstańcze. Za karę przyjęcia insurgentów władze carskie zamykają niedawno wzniesiony kościół katolicki. Wierni potajemnie odprawiają modły, później z braku kapłana dojeżdżają do Krynek. Po wojnie komsomolcy podpalają kościół. Miejscowi mówią, że zrobił to mieszkaniec pobliskiej wioski Kamionka, chłop o nazwisku K. Po tym akcie wandalizmu długo nie mógł umrzeć, kilka razy konał. Miał dwoje dzieci, które wykształcił. Syn był lekarzem w Wielkiej Brzostowicy, był uważany za wspaniałego fachowca, ale spił się, doszedł do żebractwa, zmarł pod płotem. W jego ślady poszła siostra. Małżonka byłego doktora, też lekarka, umarła zostawiając troje sierot.
Kościół w Małej Brzostowicy to jeden z cudów zmartwychwstania. Las wyrósł już w samej zrujnowanej świątyni, niejeden już zwątpił w możliwość jej odbudowania. A jednak wznieśli kościół z ruin, poprawili ogrodzenie, w świątyni zatętniło życie. W latach 90-ch XX w. dojeżdżał tu z Wielkiej Brzostowicy ks. Roman Cieślak, dzisiaj duszpasterz w Porzeczu.
Na zewnątrz apsydy odnajdziemy napis: „Kościół pod wezwaniem św. Antoniego założony 30 września 1855 r.” i jeszcze data odbudowy – 1991 r. Po lewej stronie od wejścia odnajdziemy skromny grób ks. Stanisława Bartoszewicza (1875-1933). W latach 20-ch XX w. proboszczem w Małej Brzostowicy był ks. Jan Janowicz.
Plebania
Naprzeciw kościoła parterowy budynek z czerwonej cegły – plebania. Wzniesiona chyba po pod koniec XIX w. Za czasów sowieckich rozbudowano ją jako szkołę.
Cerkiew
Kilka kroków w dół cerkiew wybudowana na początku lat 60-ch XIX wieku. Tutaj odnajdziemy grób ostatniego księdza unickiego. Mogiła obłożona kamieniem, wysoki krzyż chrześcijański. W środku mogiły zakorzenił się i wysoko wznosi się wiąz. Czytamy:
D.O.M. Michała Onacewicza Kanonika Brzeskiego Dziekana Grodzieńskiego i Sokolskiego. Zmarłego w 1837 r. 11 sierpnia.
I inne:
Pamięci Żegoty profesorowi uniwersytet Petersburg 1845 r.
Zofii urodzonej Francelson Onacewicz Radczyni dworu, żonie Justyna zmarłego w Charkowie w 1856 r. Stroskana rodzina za duszę ojca, stryja prosi o westchnienie.
Cmentarz katolicki
Znajduje się paręset metrów za kościołem, w głębi lasu. Trudny do odnalezienia. Nieogrodzony, zimą pogrążony w białą ciszę i szmer starych drzew iglastych, wiosną i latem w chóralnym śpiewie ptaków. Przy wejściu grób nieznanego żołnierza z 1920 r., z walk nad pobliską Swisłoczą. Groby Odlanickich Poczobutów, Połyjanowskich (Póljanowskich), Ejsmontów powtarzają się częściej, w większości są murowane, z nadzieją, że trwalsze. Nazwiska z/pnane, szlachta okoliczna i folwarkowa. Sądząc po pomnikach – cmentarz założony w latach dwudziestych XX w.
Ignacy Anacewicz Żegota (1780-1845)
Historyk, archiwista, wykładowca Adama Mickiewicza. Urodził się w Małej Brzestowicy w rodzinie księdza unickiego. Uczył się w Królewcu i Wilnie. Od 1827 r. profesor na Uniwersytecie Wileńskim. Po roku oskarżony o udział w studenckiej organizacji „Plemiona sarmatów” zostaje zesłany do Małej Brzestowicy. Po 5 latach wyjeżdża do Petersburga, gdzie współpracuje z Komisją Archeologiczną i Muzeum Rumiancewskiego. Pracuje także w archiwach państwowych i zbiorach starych dokumentów osób prywatnych. Dużo drukuje w gazetach, wydaje kilka książek z historii Litwy. Był w przyjacielskich stosunkach z wieloma znanymi osobami z tamtego okresu. Korespondował z A. Mickiewiczem, J. Lelewelem i T. Czackim.
Z kuchni kresowej
Pierwsze skrzypce to kartofle. Poradziła pani K. urodzona w Swirydach. W tym daniu, jak i w stu innych, główną rolę na Kresach pełnią kartofle. Gotujemy w posolonej wodzie 500 gr ziemniaków, tłuczemy, dodajemy 150 gr startego sera, 2 jajka, szklankę mleka, łyżkę stołową mąki i 3 łyżki stołowe masła. Kroimy jedną cebulę i smażymy ją na maśle. Wszystko mieszamy, układamy do głębokiej patelni posmarowanej masłem i pieczemy w duchówce. Podajemy ze śmietaną i zieleniną.
Z kuchni kresowej
Zupa z pokrzywy. Według pani Jadwigi Zaniewskiej. Czas na taką zupę to wczesna wiosna, kiedy pokrzywy młodziutkie, delikatne i nieagresywne. W posolonej wodzie gotujemy kostkę mięsa, potem dorzucamy kilka pokrojonych ziemniaków. Pokrzywy wymyte w wodzie oblewamy wrzątkiem, siekamy drobno i wrzucamy do garnka. Doda smaku malutka łyżeczka mąki. Ugotowane na twardo, drobno porżnięte jajko wrzucamy do ugotowanej zupy. Podając do stołu nie zapomnijmy o stołowej łyżce śmietany na talerz nadzwyczaj bogatej w witaminy zupy.
Sam sobie doktorem
Aby nie promieniować łysiną (potwierdzamy, że u pana doktora czupryna na zazdrość). Włosy uciekają z naszej głowy, ze smutkiem przyglądamy się temu zjawisku. Musimy coś zrobić: 100 gr liści, kwiatów i świeżych nasion nasturcji i 100 gr liści pokrzywy trzeba posiekać i wymieszać. Zalać wszystko 500 ml spirytusu. Odstawić na pół miesiąca, potem odfiltrować. Substancję wcierać w głowę przed snem.
Informacja praktyczna
Na końcu Małej Brzostowicy jest parę sklepów. Można przymierzyć asortyment na swój gust, a szczególnie na portfel. Jedziemy w stronę wioski Parchimowicze. Droga asfaltowa. Nie dojeżdżając do wioski skręcamy w główną drogę łączącą Wołkowysk z Grodnem.
Holnie, Wierchowlany
Dojechawszy, skręcamy w prawo. Mówią, że tutaj, wśród rosłych drzew, niegdyś stał dwór szlachecki, który tak jak i jednoimienna wieś w pierwszej połowie XIX wieku należał do Michała Jelskiego. W 1862 r. w wiosce mieszkało 96 mężczyzn i 89 kobiet. W majątku tymczasem było 31 chłopów i 27 kobiet. Wcześniej, a to w latach pięćdziesiątych tego samego wieku, miejsca te odwiedził Stanisław Moniuszko. W tym samym czasie, a to w roku 1862, o Holniach dowiedzieli się nawet w Petersburgu. A o co chodziło? Rok wcześniej zostaje zniesiona pańszczyzna i chłopi, nie uregulowawszy swoich stosunków z miejscowym dziedzicem, samowolnie zaprzestali wykonywania swoich powinności. Czyli zbuntowali się.
W majątku, jednym z pierwszych w tym regionie, wykorzystywano do pracy na roli maszyny. I tak w roku 1895 pracuje tutaj parowa młockarnia. A konflikty między władcą dóbr a chłopami co jakiś czas odżywają. W 1905 r. powstaje sprawa serwitutów, kłótnia o prawo wypasu bydła i koszenia łąk. Ten przypadek spędzał sen z powiek najwyższych rangą czynowników Guberni Grodzieńskiej, a i nawet samego gubernatora.
Z opowiadań starszych osób wiadomo, że potem dwór był wianem siostry barona Bispinga z ordynacji Massalańskiej, która została wydana za hrabiego i mieszkała na stałe z małżonkiem w Krakowie. A majątek, nazywany Holnie, który miał dwie setki dziesięcin gruntów, dzierżawił pan Kozłowski z Żytorodzi. Tragedia rozegrała się tutaj w 1939 r., kiedy to dzierżawca został aresztowany przez sowietów. Dzięki wstawiennictwu całej wioski został zwolniony. Jego małżonka Olga i szwagierka Jadwiga wyglądały go, wychodząc z dworu. W tym czasie wałęsał się po okolicy chłop z Kordzik, miejscowy komunista, uzbrojony w karabin. Zastrzelił obie i wrzucił do jamy z wapnem. Leżą tam do dnia dzisiejszego, nawet krzyżem nieoznaczone…
Z dworu pozostał zaniedbany, ale piękny murowany czworak i gospodarcze budynki wzniesione z kamienia i cegły. Pan Kozłowski był lubiany przez miejscowych chłopów, będąc członkiem sądu obwodowego często stawał w ich obronie. Zajmował się rolnictwem, trzymał ze czterdzieści krów i dziewięć par koni.
Kołchoz, który tutaj powstał, jako jeden z pierwszych nosił imię „wszechsojuznego starosty Michaiła Kalinina”. Mienie ruchome mieściło się w budynkach dawnego majątku i tak jest do dzisiaj. Składało się z 68 koni, 173 owiec, 111 krów, 60 pługów, 40 bron, 4 żniwiarek, 2 młockarni, 2 siewników. Gospodarzyli kołchoźnicy, a raczej niewolnicy, bo przywieziony ze wschodu system gospodarczy przypominał bardziej pańszczyznę niż „radostnyj, połnyj entuzjazma trud na błago wsiego naroda”. Potem kołchoz nazwano „Ojczyzna”, a po wojnie – „Lenina”. Wódz rewolucyjnego proletariatu był wszak najbardziej szanowanym i popularnym patronem tysięcy kołchozów w całym ZSSR. Rugając kołchoz za kiepskie wyniki gospodarcze, siłą rzeczy poniewierano więc i jego ojca chrzestnego, który był przecież najświętszą ze wszystkich świętych krów systemu komunistycznego…
Na początku nowego tysiąclecia mieszkało tu w 57 domach prawie sto osób. Był sklep, szkołę zamknięto, wieś prędko starzała się.
Wierchowlany są praktycznie przedłużeniem Holni. W swoim czasie grunty okoliczne, a i sama wieś, należały do Michała Jelskiego ożenionego z siostrą Stanisława Moniuszki. Wieś często płonęła. W pamięci ludzkiej pozostał pożar z 5 na 6 maja 1881 r. Wtedy ogień doszczętnie zniszczył niemal całą wieś. Z dymem poszło mienie 14 gospodarzy.
150 metrów na południowy zachód od wioski znajduje się obiekt kultu pogan zamieszkujących niegdyś te tereny. Miejscowi nazywają to miejsce Horodyszczem. Zostało wzniesione na planie koła o wysokości wału ziemnego (prawie 3 m) i średnicy niecałych 7 m. W środku płonął kiedyś ogień ofiarny. To miejsce – ofiarnik – odnalazł i opisał rosyjski naukowiec F. Pokrowski pod koniec XIX w.
W Wierchowlanach jest cerkiew, na dziedzińcu której groby duchownych. Niedaleko pomnik na zbiorowej mogile mieszkańców wioski pomordowanych przez Niemców podczas ostatniej wojny. 20 lipca 1942 r. zgładzono wszystkich mężczyzn osady. Wracając ku szosie Wołkowysk – Grodno podziwiamy tradycyjną architekturę białoruskiej wioski.
Sergiusz Gabrusiewicz
Wierchowlany to mała ojczyzna znanego naukowca, działacza na niwie odrodzenia świadomości narodowej Białorusinów, historyka, kulturoznawcy i profesora wyższej szkoły w Grodnie – Sergiusza Gabrusiewicza. Urodził się tu w 1936 r. Ukończył wyższe studia pedagogiczne, zdobył stopnie naukowe. Opublikował ponad 30 prac. Działał w Białoruskiej Fundacji Kultury, towarzystwie pedagogicznym, jest redaktorem historycznego czasopisma „Świteź”. Mieszka w Grodnie.
Z kuchni kresowej
Sałatka z rzodkiewki. Przygotowujemy pod batutą pana kapelmajstra. Do przygotowania sałatki potrzebne: pół kilograma rzodkiewki, 2 łyżki stołowe oleju, 2 cytryny, cebula, czarny pieprz, sól. Rzodkiewkę zetrzeć na grubej tarce, posiekać drobno cebulę, zaprawić olejem i sokiem z cytryny, popieprzyć, posolić, posypać posiekaną pietruszką.
Sam sobie doktorem
Męczy kaszel? Pan doktor twierdzi, że czosnek i cebula to balsam na zdrowie. My w pełni się z tym zgadzamy. Co Państwo na to? Drobno posiekać 8-10 cebulek, potłuc główkę czosnku. Wymieszać z cebulą i ugotować w mleku. Dodać lipowy miód i sok mięty. Ostudzić, przecedzić. Przyjmować w ciągu dnia 4-5 razy po łyżce stołowej. Jeśli kaszel obudzi nocą, lekarstwo mamy pod ręką
Informacja aktualna
Do Olekszyc z Holni mamy 5 km. dobrej asfaltowej drogi.
Grunty i naokolne lasy niegdyś należały do potężnego magnackiego rodu książąt Massalskich. Własnego herbu „Massalski”. Pora powiedzieć coś i o nich. Wiadomo, że pochodzili od Rurykowiczów. Książę Światosław Karoczawski, świadomy swego pochodzenia, wyswatał u Wielkiego Księcia Litwy Olgierda córkę o imieniu Fiodora. Miłował swoją małżonkę, ta przyniosła mu w darze siedmiu synów i tylko jedną córkę. Cieszył się pewnie książę, chłopcy posagi nieśli w dom, dziewczyna – z domu.
Otóż jeden z tych synów o imieniu Juryj w wieku XIV otrzymuje, nie wiemy za jak wielkie zasługi, część Karaczajowskiego księstwa z miastem Massalsk. Już domyślamy się, że z tego i poszło nazwisko Massalscy. Dobrze wychował swoich synów książę bo oni – Wasyl, Włodzimerz i Siemion – zgodnie pozostawali właścicielami spadku ojcowskiego. Bieda przyszła ze strony Moskwy. W 1492 r. Wielki Książę Moskiewski Iwan III spojrzał, spodobało się, odebrał. To stało się przyczyną, że ród pochodzący z Czernihowa na Ukrainie rozpada się na kilka gałęzi dając korzenie nowym rodom książęcym.
Książę Wasyl miał synów Siemiona, Michała i Fiodora. Michał Wasiliewicz, starszy z braci, posiadał kilka majątków na Smoleńszczyźnie. On z kolei miał pięciu synów – miał ten ród szczęście do chłopców. Michał Wasiliewicz, będąc poddanym Wielkiego Księcia Moskiewskiego, nosi przezwisko „Litwin”. Z tego zakłada ród książąt rosyjskich Litwinowych – Massalskich. Rodzina Siemiona Michajłowicza też zakorzenia się na Rusi Moskiewskiej dając początek rodu książącego Kolcowych – Massalskich.
Fiodor Michajłowicz w 1500 r. po jednej z bitew z Moskwą nad rzeką Wiedroszą dostaje się do niewoli. Po dziewięciu latach powraca i już ma innego władcę – Wielkiego Księcia Litewskiego, który obdarza go dobrami w Olekszycach. Takim sposobem Massalscy zjawiają się tutaj i zakładają swoją linię genealogiczną. Jej najbardziej znani przedstawiciele to:
Andrzej (?-1651) – marszałek grodzieński od 1618 r., później wojewoda miński i brzeski od roku 1645.
Michał Józef (?-1768) – pisarz WKL, wojewoda mścisławski, kasztelan trocki, hetman polny i od 1762 r. Hetman Wielki WKL.
Olekszyce
Stoją na skrzyżowaniu kilku dróg, dobrze oznakowanych. Zawsze były sporą miejscowością w dogodnym miejscu, ale nie stały się nigdy niczym więcej niż centrum gminy i to utworzonej dopiero w 1940 roku, po zajęciu tych ziem przez Armię Czerwoną. W dorozbiorowych czasach wieś leżała w Powiecie Grodzieńskim Województwa Trockiego. Przed II wojną administracyjnie należała do gminy Wielkie Ejsmonty, pozostając w tym samym powiecie, ale już Województwa Białostockiego.
Olekszyce to dziś siedziba gminy. Wieś prawosławna. Na pewno istniała już przed reformą rolną z XVI w. i była prywatną własnością. Osadę założono na skraju bagien przylegających do rzeki Swisłoczy. W późniejszych czasach należała ona do książąt Massalskich i do szlachcica Ignacego Zawistowskiego. Mieszkało tu w tym czasie 48 chłopskich rodzin. Dobra składały się z 527 dziesięcin gruntów rolnych i 99 dziesięcin łąk.
W latach 30-ch XX w. wieś sprawia wiele kłopotów władzom polskim. Działa tu podziemie Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Jeszcze w 1927 r. komunistom udaje się przeprowadzić w Olekszycach wielką majową akcję. Policja używa siły. Latem 1930 r. ma miejsce masowa polityczna demonstracja, powtarza się to w kolejnym roku. W 1938 r. policja rozgromiła w końcu komunistyczne podziemie. Wielu jego członków trafiło do więzień, w tym i do słynnej Berezy Kartuskiej. Po wojnie wszyscy mieszkańcy poszli do kołchozu im. Woroszyłowa, dzisiaj – im. Lenina.
Wybudowana w tradycji wioski białoruskiej, wzdłuż jednej długiej ulicy. W środku wioski cerkiew, dwa sklepy, stołówka, szkoła średnia. Rada wiejska („sielsawiet”) mieści się w nowej części wioski, wzniesionej we współczesnym stylu, z dwu- i czteropiętrowymi domami. W latach 90-ch XX w. wybudowano tu niewielki szpital. Jadąc uliczką starych Olekszyc zwracamy uwagę na drewniane domki, niektóre postawione za czasów polskich. Po lewej stronie napotykamy kilka murowanych, o skromnych wymiarach, z czerwonej cegły.
Cerkiew
Pod wezwaniem św. Pokrowa (Opieki Matki Bożej). Murowana, wzniesiona w latach 1865-71 według projektu znanego architekta I.Michaelisa. Historia wcześniejszej świątyni jest związana z książętami Massalskimi, a konkretnie z księżną Anną, która obdarowała ją w roku 1620:
(…) summ na cerkow założenija Illi Proroka w ymienii Oleksiczach u powiecie horodzieńskim leżaczoje, gdzie ich miłość panowie rodziczy moi w cerkwi leżat (…)
Świątynia wzorowana na architekturze bizantyjskiej o skomplikowanej budowie. Podczas władzy sowieckiej bardzo ucierpiała. Przez dziesiątki lat strącona nie do końca główna cybulasta wieża była świadectwem działań tych, którzy starali się ją złamać, ale do końca tego nie zrobili. Wierni mówią, że Bóg niektórych sprawców tego barbarzyństwa surowo ukarał, więc ich wspólnicy bali się do końca zrujnować cerkiew. Zwrócona wiernym, dzisiaj służy im jak służyła ich przodkom, a władza ateistyczna rozpłynęła się w czasie.
Z kuchni kresowej
Kura z kartoflami. Z receptur pana kapelmajstra. Kurę natartą solą i przyprawą tniemy na kawałki, kładziemy na protwień (naczynie) z olejem i wstawiamy do duchówki. Obrane i wymyte kartofle rżniemy na 4 części i zapiekamy razem z kurą, dokładając je pół godziny przed gotowością mięsa. Proporcje: jeden kawałek mięsa na 1,5 kartofli. Przy podaniu posypać delikatnie porżniętym koperkiem, pietruszką i zieloną cebulką.
Sam sobie doktorem
Aby oddalić sklerozę. Kiedy nie pamiętamy, czy zamknęliśmy mieszkanie, wyłączyliśmy żelazko albo zakręciliśmy kran w wannie, zaczynamy przyjmować godzinę przed jedzeniem łyżkę stołową mieszanki miodu z sokiem cebuli (pół na pół). I tak słodko-gorzko w ciągu 2 miesięcy, 3 razy dziennie.
Wędrujemy z Olekszyc do Massalan
Z Olekszyc do Massalan mamy 1 kilometr drogi asfaltowej. Znaczne skrawki tej pięknej ziemi, biegnącej za oknami autobusu, należały poczynając od wieku XIX i do 1939 r. do rodziny baronów Bispingów. Jeszcze za czasów Stefana Batorego, a może i wcześniej, zadomowił się ten ród w powiecie wołkowyskim, z czasem poszerzając swoje majątki na powiat grodzieński. Historycy i krajoznawcy twierdzą, że przodkowie baronów pochodzili z Niemiec i uciekli stamtąd przed prześladowaniami religijnymi.
Tomasz Bisping w 1635 r. otrzymuje od Władysława IV za nienaganną i wierną służbę monarsze i Rzeczypospolitej majątki na gorącej linii walk z Rosją w okolicach Starodubu, w Województwie Smoleńskim. W tym regionie Bispingowie zajmują stanowiska kasztelanów, marszałków, wyróżniają się energią i bitnością. Przykładem może być wspomniany Tomasz, który dowodził obroną zamku w Starodubie przed kozakami w tymże 1635 roku. Król Jan Kazimierz o tym nie zapomniał, nadając rodowi kolejne znaczne przywileje. Ród Bispingów zasiedlał powiaty grodzieński i wołkowyski aż do II wojny.
Było tu rodowe gniazdo książąt Massalskich. Potem majątek na dłuższy okres przechodzi właśnie do baronów Bispingów. Józef baron Bisping przekazuje te dobra swoim córkom, Aleksandrze Swieczynoj i Józefie Wołczyńskiej, które powychodziły za mąż za carskich oficerów. W 1853 r. wyszło rozporządzenie cara „O pozwoleniu Radczyni Aleksandrze Swieczynoj i małżonce kamerjunkra Józefie Wołczyńskiej założyć Ordynację Massalańską”. W skład ordynacji weszły majątki Popławce, Wierejki, Kuźmicze, Maciejkowicze, Wiercieliszki, Skałubowo, Trejhli. Trochę dziwi, że kobiety o różnych nazwiskach stają się inicjatorkami założenia ordynacji.
W połowie XIX w. w dobrach massalańskich z jednej dziesięciny zbierano 6,5 puda ozimych (1 pud = 16,38 kg), 6 pudów jarych, 8 pudów kartofli. W tym samym okresie w Massalanach mieszka 230 osób. Rok 1886 dla majątku i wioski stał się rokiem wielkiej tragedii, pożar niebywałego okrucieństwa zostawił po sobie zgliszcza i łzy. W 1906 r. zaczęła pracować gorzelnia dająca zatrudnienie 7 osobom. Wykorzystywana w gospodarce maszyna parowa miała siłę 7 koni mechanicznych. Postęp wkraczał na pola ordynacji. W latach 20-ch XX wieku majątek był w rękach Jana Bispinga. Podczas wojny z bolszewikami ordynat z mieniem ruchomym załadowanym na fury prędko opuścił stronę rodzinną. Bolszewicy zajmując te tereny opisują stan majątków, o ile coś jeszcze tam zostało.
Z dokumentów i legend
W jednym z takich spisów czytamy: „przejęto gruntów ornych 590 dziesięcin, łąk – 100 dz., sadu – 2 dz. Rośnie 500 jabłoni, 200 grusz, ogrodów – 0,5 dz., lasu – 150 dz., stawów zarybionych – 3. W 1920 r. było zasianych trochę ponad 100 dziesięcin. W parterowym pałacyku pozostały 22 ramy po obrazach, 16 stołów i stolików, szaf 27, z nich 5 po książkach, 46 krzeseł, 22 świeczniki, obraz Matki Boskiej i jeszcze 4 obrazy, pianino i wiele drobnych rzeczy. Z budynków: 6 ceglanych dla potrzeb ludzkich, 9 gospodarczych, z których jeden murowany. Kuźnia i warsztat kołowy, obok których lokomotywa 1, maszyna parowa 1” i jeszcze dość długa lista maszyn rolniczych potrzebnych w gospodarstwie rolnym. Najważniejszym obiektem gospodarczym przynoszącym znaczne dochody była, nawet w powojennych czasach sowieckich, gorzelnia.
Tak wyglądał majątek Jana barona Bispinga w 1920 r. a raczej to, co spisały władze bolszewickie. Dla nich w tamtej sytuacji najważniejsze było to co rosło w polu i jak to najprędzej zebrać i wysłać na front dla wciąż głodnego krasnoarmiejca.
Massalany
Dwór znajduje się po lewej stronie naszej drogi. Po prawej budynki szkoły. Wjeżdżamy w długą parkową alejkę. Po prawej stronie domy wybudowane dla pracowników ordynacji. Jedziemy dalej, wszystko otacza obszerny dworski park. Po prawej stronie odnajdziemy budynki gospodarcze i nieczynną dziś gorzelnię, po lewej – ogromny, mocno zarośnięty dziś staw. Na jego drugim brzegu świeci pobielanymi ścianami kaplica. Zauważamy, że stawów tutaj kilka. Bispingowie czerpali znaczne dochody z hodowli karpi. Po nich na tym samym zarabiał zorganizowany tu kołchoz.
Za budynkami rezydencji Bispingów – obory i chlewnie. Nawet po tylu latach widać, że pan baron nie bez powodu słynął z gospodarności. Nad jednym ze stawów w 1850 r. zostaje wzniesiony parterowy pałacyk. Utrwalił go znakomity rysownik Napoleon Orda na jednej z setek swoich rycin. Dzisiaj budynek jest zniekształcony po różnych przebudowach. Obok odnajdziemy kilka oficynek o różnym przeznaczeniu, parterowych i piętrowych, ze schyłku XIX w.
Kaplica
Na przeciwległym brzegu wzniesiono murowaną kaplicę, ufundowaną przez Józefę z Bispingów Wołczyńską. W 1866 r. przekazano ją prawosławnym. Dopiero po zakończeniu wojny polsko – bolszewickiej Jan Bisping IV, ordynat na Massalanach, odremontował ją, a misjonarze z Wilna wyświęcili na święto Piotra i Pawła w roku 1921. Okres życia religijnego małej świątyni był bardzo krótki. Po wojnie sowieci, walcząc z wiarą, próbują zdławić każdą próbę odnowienia życia religijnego. Okrutni są wobec budynków sakralnych. W massalańskiej kaplicy miejscowy sowchoz urządza składowisko. Dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych wierni otrzymali kaplicę z powrotem. Po odremontowaniu zostaje poświęcona. Tym sposobem Dom Boży zmartwychwstał po raz trzeci.
Z rodzinnych legend
Częstym gościem w Massalanach była (w letnie miesiące spędzała tu nawet całe wakacje) bardzo znana w drugiej połowie XIX w. Natalia Kicka z Bispingów, o której to Zygmunt Krasiński pisał do swojego przyjaciela: „Twoja siostra, o której wieść głosi, że jest najpiękniejszą kobietą na Litwie i Koronie”. Z miłości do Natalii odebrał sobie życie profesor Uniwersytetu Wileńskiego, Jurewicz. Kilkanaście obrazów zostawiła tutaj Natalia Kicka rodzinie, której los po 1939 roku jest nieznany.
Z właścicielem majątku, pierwszym ordynatem Massalan, Aleksandrem baronem Bispingiem, który zaangażował się w Powstanie Styczniowe, też jest związana historia miłosna. Opowiada o niej ks. Albin Horba, proboszcz z Wierejek. Otóż baron Aleksander zakochał się w córce grodzieńskiego gubernatora. Córuchna carskiego dygnitarza odmówiła miłości katolikowi. W rozpaczy baron chciał przejść na prawosławie, na potwierdzenie tego gotów był oddać kościół w Wierejkach i kaplicę w Massalanach na cerkiew. Panna i w tym wypadku odmówiła. Wtedy baron Aleksander pożegnał się z życiem. Że też byli tacy, aż dziw bierze niepomierny…
I jeszcze jedna historia: gromki pojedynek księcia i barona. Wyżej wspomniany ordynat Jan Bisping, syn Józefa, pojedynkował się w 1913 r. z księciem Władysławem Druckim – Lubeckim. Wygrał walkę, ten drugi zginął. Owo tragiczne zdarzenie stało się przedmiotem procesu sądowego za czasów Polski niepodległej. Trzeba zaznaczyć, że sądy nie obarczyły Jana winą.
Majątek Bispingów w czasach sowietów
W 1940 roku w ordynacji założony zostaje kołchoz im. Mołotowa. Dzięki mieniu Bispingów to bolszewickie przedsięwzięcie wyglądało kusząco dla biedoty. Wszyscy stawali się nagle zamożni. Kołchoz miał w tym czasie 66 koni, 107 krów, 91 świń, 133 owce, 50 pługów, 30 wozów, maszyny parowe. Chytre państwo przejęło też gorzelnię.
Obok majątek Kajeniowce, 167 dziesięcin, własność pani Marii baronowej Bispingowej. Jak na baronostwo skromny, ale gleba urodzajna, zadbana. Później majątek zostaje odsprzedany Ursyn – Niemcewiczom, w ich rękach był do przyjścia Sowietów. Do naszych czasów dotrwały tylko krusznie po fundamentach.
Cerkiew św. Rodziny
Odnajdujemy ją na wylocie z Massalan w stronę Wielkich Ejsmontów. Murowana, wzniesiona w 1796 r. jako świątynia katolicka, możliwie unicka. Po Powstaniu Styczniowym wyświęcona jako cerkiew prawosławna. Architektura zaliczana do późnego baroku. Budynek prostokątny z półkolistą apsydą. Frontowa elewacja udekorowana pilastrami, profilowanym karniszem. Dwie malutkie, cebulaste wieżyczki po bokach frontonu asystują wzniosłej, graniastej wieży-dzwonnicy, zwieńczonej „cebulą” i krzyżem. Apsydę także zdobi maleńka wieżyczka. Okna bocznych elewacji mają formę półkolistą, czym różnią się od okien elewacji głównej, które zostały wykonane w formie prostokąta. Stromy, dwuspadowy dach, pokryty blachą.
Wewnątrz sala modlitewna, odgrodzona od części liturgicznej ikonostasem z drugiej połowy XIX w. Sufit płaski. W architekturze i wystroju wnętrza świątyni wykorzystano arki, pilastry, karnisze i roślinne ornamenty. Na tle pięknych ikon (Jan Bogosłow, malarz M. Plis, 1882 r.) zwracają na siebie uwagę dwa ogromne, ponaddwumetrowe świeczniki z końca XIX w. stojące obok ikonostasu. Za apsydą krzyże kamienne i metalowe. Obszerny dziedziniec ogrodzony murem.
Ignacy Jakub Massalski (1729-1794)
Religijny i państwowy działacz RP. W encyklopediach podaje się, że urodził się w pobliskich Olekszycach. Chyba jednak w Massalanach, bo ten dwór w tamtych czasach mógł się nazywać właśnie Olekszyce. Pochodził z rodziny magnackiej kasztelana wileńskiego i hetmana WKL Michała Józefa Massalskiego. Uczył się w Rzymie, gdzie obronił stopień doktora teologii i filozofii. Od roku 1762 biskup wileński, później prezes Komisji Edukacji Narodowej WKL. Głosił w swoich przemówieniach idee równości społecznej, bronił praw człowieka. Mówił o ziemi, bogactwie narodu, o pracy jako jedynym źródle wszystkich bogactw. Dożył otwarcia w każdej parafii szkoły dla chłopów.
Do dnia dzisiejszego osoba biskupa Massalskiego pozostaje kontrowersyjna. Wiele uczynił dobrego, a jednak zawisł na szubienicy jako zdrajca narodu. Współcześni mu, rzucając jego działalność na szalę dobra i zła, ujrzeli i odczuli ciężar tego drugiego, temu został skazany na śmierć.
Ludwik Jelski
Prezes Banku Polskiego, działacz gospodarczy. Urodził się w 1785 roku w Massalanach. Otrzymał staranne wychowanie domowe. Dobrze przykładał się do nauk. Po uzyskaniu matury wyjechał na studia ekonomiczne nad Sekwanę. W roku 1810 wstąpił do Wojska Polskiego. Kampanię 1812 roku utrwalił w pamiętniku „Marsze i działania korpusu polskiego w kampanii moskiewskiej 1812 r. Od Mohylewa aż do końca zaczepnej wojny”. Za działania militarne został odznaczony złotym krzyżem Virtuti Militari. W 1815 r. w stopniu majora podał się do dymisji.
Od 1823 r. jest urzędnikiem związanym z pracą Komisji Skarbowej w Warszawie. Zauważony i przybliżony przez Franciszka księcia Druckiego-Lubeckiego, w 1828 r. otrzymuje nominację na prezesa Banku Polskiego. Jest energiczny, pracowity i pełen inicjatywy. Tryska nowymi pomysłami, utrzymuje kontakty z warszawską burżuazją w interesach skarbu Królestwa.
Powstanie Listopadowe przyjmuje z rezerwą, tak samo, jak jego szef Franciszek Drucki-Lubecki. Jednak mimo to obejmuje funkcję zastępcy ministra skarbu. Jedzie do Wiednia, aby uzyskać pożyczkę dla zbuntowanego Królestwa. Nic z tego nie wychodzi, ale ten czyn uważany jest za gest patriotyczny, jak i cała jego działalność podczas Powstania. Po upadku Powstania emigruje, osiada w Paryżu. Angażuje się w działalność obozu A. Czartoryskiego, jest współzałożycielem Polskiego Towarzystwa Literackiego, staje się pierwszym jego sekretarzem. Działa również gospodarczo, jednak sukcesów nie odnosi. Kiedy były prezes Banku Polskiego i wiceminister skarbu umiera nagle latem 1843 r., w kieszeni ma tylko… 20 franków. Zostaje pochowany ze składek przyjaciół.
Natalia Anna Kicka z Bispingów (1801-1888)
Malarka, kolekcjonerka. Córka Piotra Bispinga, marszałka szlachty powiatu wołkowyskiego i Józefy Kickiej. Dzieciństwo spędza w majątku rodziców, Hołowczycach. Mieszka w Warszawie od czternastego roku życia. Tutaj poznaje Chopina, Niemcewicza, Odyńca, Witwickiego i wiele innych ciekawych osób swojego czasu. Mądra, urodziwa kobieta, cieszy się znacznym powodzeniem w Wilnie, gdzie przebywa przez dłuższe okresy swojego aktywnego życia.
Jest bohaterką tragicznego romansu. Z miłości do niej w 1827 r. odebrał sobie życie profesor Uniwersytetu Wileńskiego, Fortunat Jurewicz. Cztery lata później pani Natalia wychodzi za mąż za swojego stryja, gen. Ludwika Kickiego, który ginie w Bitwie pod Ostrołęką. Ma z tego małżeństwa córkę Ludwikę, która umiera w wieku 22 lat. Tragedie własnego życia nie złamały pani Natalii, nie ukrywa się w samotności, wciąż bierze aktywny udział w kulturalnym życiu kraju. Jej patriotyczne poglądy są szeroko znane nie tylko wielbicielom ślicznej utalentowanej kobiety. Zagrożona aresztem emigruje. Zza granicy wspiera powstańców styczniowych.
W 1859 roku zaprojektowała i wykonała witraż dla katedry w Janowie Podlaskim. Dużo maluje, obrazy jej są uznawane przez fachowców i współczesnych artystów, niektóre prace pozostają w kościołach, większość w rodzinie i u znajomych. Aż 25 jej rysunków ukazuje się w książce „Pamiątki historyczne z rozmaitych zbiorów” i w zbiorach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Interesuje się archeologią, o czym świadczy wiele jej artykułów. Jej pamiętniki, które zamierzała wydać, znajdowały się w Massalanach razem z kolekcją dzieł sztuki. Tutaj była także biblioteka, kolekcja monet polskich, a także korespondencja z najznakomitszymi osobami kultury polskiej współczesnymi pani Natalii. Chyba wszystko to już bezpowrotnie przepadło. Śliczna Natalia Kicka ukończyła swój życiowy szlak w wieku 87 lat w Warszawie.
Z kuchni kresowej
Karp kiszony. Pan kapelmajster namawia dołożyć trudów i spróbować. Karpia smażymy jak zwykle, starając się tylko, aby cięcie do wybrania wnętrzności nie było za wielkie. Potem wkładamy przez nie kiszoną i już uduszoną kapustę. Zamiast kapusty można dusić karpia z przegotowanymi wcześniej kartoflami albo krupami. W duchówce trzymamy karpia kwadrans na jednym boku, kwadrans na drugim. Nie zapomnijmy o oleju. Podajemy z chrzanem.
Sam sobie doktorem
Kiedy brakuje tchu. Pan doktor namawia do szczególnej ostrożności kiedy sprawa dotyczy naszego biednego, bezustannie pracującego serca. Bądźmy slachetni wobec niego, wspierajmy go jak ono nas. Troszczmy się o serce. Bierzemy 5 główek czosnku, 5 cytryn w ubraniu, ale bez pestek. Wszystko dokładnie rozdrobnić i wymieszać z 0,5 kg miodu. Trzymać przez tydzień, co jakiś czas mieszając. Kuracja: przyjmujemy jedną łyżeczkę 3 razy dziennie, 2 godziny przed jedzeniem, w ciągu 2 miesięcy. Po kilkunastudniowej przerwie możemy powtórzyć kurację.
Dojeżdżamy z Massalan do Wielkich Ejsmontów
Droga do Wielkich Ejsmontów prosta, pod sznur, ma 1,5 kilometra. Niegdyś ładnie brukowana, dziś łatana asfaltem. Po chwili jazdy zauważyć można z lewej stronie korony wysokich drzew, niegdyś dworek Iwanowce. W pierwszym trzydziestoleciu XX wieku należał do doktora o nazwisku Matuk. Już wtedy ten majątek był skromny gruntowo, w dodatku zaniedbany.
Jeszcze dawniej, przed rozbiorami RP, wiele okolicznych wiosek przez długi czas należało do królewskiej ekonomii. „Księga Grodzieńskiej Ekonomii” podaje, że wchodziły w skład włości dworu Kraśnik, na które składało się 5 wójtostw. Wieretejskie wójtostwo (rzeka Wiereteja) miało pod sobą wsie: Czuryłowicze (Kowale), Wołotyń, Rymuczowo (Rymuciowce), Kajeniowce, Szemierenki, Borysowo i Kniaziewicze, leżące wzdłuż naszej trasy.
Stan ekonomiczny tej jednostki administracyjno – gospodarczej, po włócznych pomiarach królowej Bony i Zygmunta Augusta, nieco się poprawił, wzrósł dostatek w skromnym budżecie rodziny chłopskiej. Główną siłą roboczą w gospodarstwie chłopskim w tamtym okresie był wół. Od jego wytrzymałości w znacznej mierze zależał dostatek na stole wieśniaka. I tak na przykład we wsi Wołotyń w 30 chłopskich gospodarstwach trzymano 99 wołów i tylko 50 koni. Najzamożniejszym chłopem w tamtym czasie (XVI w.) w Wołotyni miał być Wasiuk Ignatowicz, w którego oborze stały 4 woły, a w stajni 5 koni. Z jednej włóki średniej klasy gruntów zbierano tutaj 12 groszy litewskich podatku na korzyść monarchy. Z wioski dowożono na dwór jako podatek naturalny 52 beczki (1 beczka – około 250 kg) owsa. To nie wszystko, pozostawały jeszcze drobniejsze podatki i powinności, które bardzo dokuczały chłopowi.
W pierwszych latach państwa polskiego w sąsiednich Trzeciakach gospodarował Franciszek Chlebowicz. Zasiewał 190 ha ziemi ornej, do tego miał 18 ha lasu i 7 ha łąki. Niedaleka Borysowszczyzna (gm. Gudziewicze) należała do Ursyn-Niemcewiczów. Był to kawał gruntów ornych o powierzchni 375 ha, do tego 81 ha łąki i 402 ha lasów. W tej samej gminie miał swój majątek nazywany Żłobowszczyzna Bohdan Zalutyński. Gospodarował w całości na prawie 600 ha gruntów. Jednym z zamożniejszych ludzi tego regionu na początku wieku XX był Michał Andrzejkowicz-Butowt, dziedzic Starego Dworca i folwarku Władysin w gminie Wielkie Ejsmonty. Uprawiał 487 ha ziemi ornej, miał 45 ha łąki, 41 ha pastwisk i 137 ha lasów.
Wielkie Ejsmonty
Osada szlachecka, niegdyś bojarska, nad rzeczką Wiereteją. Śliczna, ale tylko w przeszłości. Na ryby chodziło się z siatką „toptuchą”. Dzisiaj rzeczkę Wiereteję wyprostowano, żaby, bociany i ryby zniknęły, zabierając ze sobą urok zgodnego współżycia człowieka ze zwierzem i naturą.
Swoją nazwę okolica odziedziczyła po sławnym nazwisku szlachty na kresach „Ejsmont”. Trzeba zaznaczyć, że to nazwisko dość rozpowszechnione na Grodzieńszczyźnie. W 1843 roku oprócz wioski szlacheckiej prosperował jeszcze tutaj majątek Wielkie Ejsmonty. Należał do mienia państwowego, czyli był „kazionny”. Skupiał 21 dusz chłopów zależnych, którzy wykonywali powinności: 1 dzień pańszczyzny i dwa dni z furmanką na tydzień. Centrum parafii, a za czasów polskich – także gminy. Władze sowieckie poddały tu represjom 12 osób.
Zabudowania
Wieś dzieli się na dwie części, historyczną i współczesną. Stara część różniła się swoją zabudową od tradycyjnego ustawienia siedzib szlacheckich. Bardziej przypominała wioskę chłopską, w której wszystkie domy ustawiano zazwyczaj wzdłuż drogi lub jednej ulicy. Ejsmonty jednak miały domostwa o znacznej przestrzeni, domy w większości stawiano boczną elewacją ku ulicy. W pierwszej połowie XX w. za drewnianą zazwyczaj chatą o dwóch końcach, z ganeczkiem, znajdował się chlew, dalej stodoła. Za nią ogród i wzdłuż miedzy kilka drzew owocowych.
Współczesną mieszkalną część osady oddziela od starych Ejsmontów centrum administracyjne kołchozu i budynki usługowe. Są to budynki księgowości, dom kultury z halą sportową oraz sklepy, stołówka i łaźnia. Od współczesnego centrum biegnie ulica, na której po lewej stronie ustawiono murowane domy, typowe czterorodzinne, po prawej stronie ogródek wypoczynkowy, szkoła, przedszkole.
Dom pana Lisowskiego
Dzisiaj stara część okolicy wyszczerbiona niedużymi piętrowymi domami na cztery rodziny miejskego typu. Obok gminy pozostał oszalowany domek z ganeczkiem, dwuspadowy dach pokryty dawniej strzechą, dzisiaj eternitem. Wzniesiony został przez pana Lisowskiego na początku XX w., mieszkał w nim Maksymilian Rzepicki, ożeniony z córką właściciela, Heleną. Rodzinę założyli w 1912 r. Po nich mieszkały tam ich dzieci, teraz najstarsza chata Ejsmontów świeci pustką. W środku, w jednej połowie, pan Maksymilian urządził warsztat rymarski, w drugiej połowie, w salce i bokówce, mieszkała rodzina. W kuchni zachował się piec „ruski”, obowiązkowe urządzenie minionych czasów. Szkoda, że dogorywa, podobnie jak muzealna chatka. Zachował się jeszcze gliniany chlew wzniesiony w okresie stawiania domu.
Gmina
Obszerny drewniany budynek w stylu dworu dziedzica z początku XIX w., w centrum historycznej części wioski. Parterowy gmach z portykiem opartym na drewnianych słupach, jak dla niewielkiej okolicy duży i wyróżniający się.
Kościół
W środku osady stoi obniesiony tradycyjnym murem z polnego kamienia kościół o architekturze klasycznej. Dach dwuspadowy, główna fasada pod okiem Boskim na szczycie, kolumny zdobią portyk. Murowana świątynia zostaje wzniesiona na miejscu świątyni w drewnie w 1848 r.
W ołtarzu głównym obraz Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus, kilka obrazów na deskach, prace chyba miejskiego samouka. Rzeźby jeszcze ze starego kościoła. Na prawej ścianie doszukamy się nowo zawieszonego epitafium. Czytamy:
Jan Bisping 1880-1940, ordynat massalański, szambelan papieski oraz Maria z Zamoyskich P o voto ks. Radziwiłł Janowa Bisping 1887-1961. Ave Maria 1995 r.
Przy głównym wejściu do kościoła masywny żeliwny pomnik z herbami i z sypiącymi się literami. Brak niektórych utrudnia odczytanie inskrypcji po łacinie. Jednak spróbujemy:
Alexandra de Bisping Swetchin de Wereyki. Josepha de Bisping Woyczyńska de Masalany. Ambo Fondatrices Majoratis Massalany. Postulant Orationem Angelis Domini.
Obok kilka grobów skromniejszych w oprawie, na których odczytujemy znane nazwiska zmarłych z rodów: Bispingów, Sieheniów, Niemcewiczów, Rudominów-Dusiackich, Mycelskich, Spirydonowiczów, Borkowskich, Wobbów i Ostolskich. Jak widzimy, kwiat szlachty kresowej. Na dziedzińcu zachował się też pomnik nieznanego żołnierza z lat polskich. Nie zapominamy o „wiecznym odpoczynku”.
Wierni pamiętają ks. Siezieniewskiego, pochodzącego z drobnej miejscowej szlachty, który wzniósł świątynię. Pamięć nie zaginęła i po proboszczu Konstantym Kretowiczu, który był tutaj pasterzem w pierwszej ćwierci XX wieku. W latach 1950-1970 proboszczem był tu ks. Stanisław Soroko, szanowany i lubiany nie tylko w swojej parafii. Umarł w pierwszym dniu Wielkanocy, przygotowując się do nabożeństwa. Dwaj ostatni księża mają swoje pomniki obok kościoła.
Bolszewicy nie zamknęli świątyni, ale była przez jakiś czas bez proboszcza. Po wyjściu z więzienia przybył do parafii Wielkie Ejsmonty ks. Józef Maciejewski. Więzienie, łagry sowieckie, (osądzony na 25 lat, odsiedział 7) zabrały mu zdrowie. Okres jego duszpasterstwa był nadzwyczaj ważny dla parafii, bo pozwolił przetrwać kościołowi, utrzymać, szczególnie młodzież, przy wierze. Zmarł w poszanowaniu i opiece w 1984 roku. Do kościoła przyjeżdżał ks. Kazimierz Żylis z Indury, Litwin, twardy i nieustępliwy w wierze jezuita. Nie szczędził swojej opieki parafianom i ks. Lucjan Radomski z Łunny, z zamiłowania historyk, krajoznawca. Dzisiaj opiekuje się parafią dostojny, lubiany proboszcz Karol Barnaś, uśmiechnięty, gościnny, pracowity. Szanując pamięć zmarłych, zebrał ostatki pomników po zniesionym przez władze kołchozowe w latach 70-ch starym cmentarzu i umieścił je obok kościoła, zadbawszy o ich powagę i wygląd estetyczny. Cmentarz istniał przy kościele chyba od początku XIX w. Kościół i przylegające do niego tereny są wzorowo zadbane. Osobowość księdza Karola nadzwyczaj ludzka, przyciągająca parafian.
Kazimierz Jelski
Profesor katedry rzeźby Uniwersytetu Wileńskiego, radca dworu. Urodził się w Ejsmontach, powiat grodzieński, w 1782 r. Ukończył w Wilnie gimnazjum i na uniwersytecie Wydział Sztuk Pięknych. Miał wspaniałych nauczycieli: Le Bruna, F. Smuglewicza, J. Rustema. Na krótki okres, na koszt kanclerzowej Platerowej, wyjeżdża do stolicy nad Newą, gdzie podgląda prace wybitnych rzeźbiarzy rosyjskich, wchodzi w krąg inteligencji twórczej imperium.
Po powrocie, do czasu zamknięcia Uniwersytetu Wileńskiego, pracuje w stopniu profesora na katedrze rzeźby. Tworzy rzeźby sakralne. Wykonuje między innymi, sam lub w twórczej współpracy z innymi rzeźbiarzami, cyborium w kształcie arki i dwa posągi proroków, Daniela i Ezechiela oraz dwa inne – Jeremiasza i Izajasza, rzeźbi też dla kościoła Piotra i Pawła na Antokolu w Wilnie razem z bratem Janem. Prace rzeźbiarza możemy odnaleźć w wileńskich kościołach i kaplicach: św. Kazimierza, św. Jana, w kościele oo. Dominikanów. Znane są popiersia i medaliony współczesnych jego autorstwa, które zostawiły swój ślad w historii. Na ich wyliczenie potrzebowalibyśmy znacznych badań i wiele czasu. Byliby wśród nich bliscy mu koledzy „po fachu”: bracia Śniadeccy, M. Poczobut, A. Czartoryski, Le Brun, F. Malewski, F. Smuglewicz.
Znaczną pozycję w historii kultury polskiej pan Kazimierz zdobył jako pedagog, nauczyciel licznej plejady polskich rzeźbiarzy. Uczniami jego byli: K. Boryczewski, H. Dmochowski, J. Ostrowski, F. Rumbowicz, K. Rusiecki, F. Siwicki, R. Slizień, F. Smokowski, W. Smokowski. Kazimierz Jelski zmarł w 1867 roku.
Z kuchni kresowej
Kura z cytryną . Recepta spisana u pani Heleny żepickiej z W. Ejsmontów. Do środka natartej solą i przyprawą kury wkładamy umyte, pogniecione w rękach i nakłute końcem noża 2 cytryny. Protwień (blacha do pieczenia), odrobina oleju i wstawiamy do duchówki. Po dojściu do potrzebnej kondycji, cytrynę zabieramy, a kurę porżniętą na kawałki dekorujemy cieniutkimi płatkami świeżej cytryny.
Sam sobie doktorem
Leczy buraczek czerwony. Przy cukrzycy pijemy jedną czwartą szklanki soku buraczka czerwonego przed posiłkiem. Soczek powinien być ciepły.
Wędrujemy do Gudziewicz
Droga asfaltowa. Mijamy Kuliki – okolicę (osadę) obok Wielkich Ejsmont, należącą niegdyś do szlachty rycerskiej herbu Drogomir, o której możemy znaleźć wzmianki w encyklopediach i herbarzach polskich. Wydała szereg dobrych inżynierów, doktorów, nauczycieli. Osada wśród szlachty okolicznej była uważana za miejsce wspaniałych kandydatek na małżonki, zaradnych i gospodarnych pań szlacheckich zaścianków.
Wzdłuż szlaku, którym kierujemy się do Gudziewicz, wioski białoruskie: Kowale, Strzelcy, Dublany, Masztalerze, Kucharze, o nazwach pochodzących od rodzaju dawnych służb i powinności wobec dworu. Niegdyś unickie, teraz prawosławne. Między nimi zaścianki szlacheckie: Siezieniewicze, Zaniewicze, Jodkiewicze, Maciejowicze. Tutaj zdarzało się spotkać wiejskie gospodarstwa o powieszchi do 40 ha. Gdzieniegdzie dwory i dworki: Kniaziewicze, Borysowszczyzna (własność Ursyn-Niemcewiczów). Za Hudziewiczami dobra pana Zalutyńskiego, o którym wspomina Wańkowicz w książce „Tędy i owędy”. Byłe majątki Daszkiewiczów, z których wyodrębnili się Poczobutowie i Kundziczowie. W ogromnej większości posiadacze dworów i dworków to rodziny polskie. Wyjątek stanowią chyba tylko Mazolewscy i wielka liczebnie rodzina Prokopczyków. Prokopczyk wybił się z chłopa na dobrego pana, miał ponad 200 dziesięcin gruntów, do tego, co najważniejsze, wspaniałą pracowitą rodzinę, którą najbardziej dotknęła tragedia wojen minionego wieku.
Gudziewicze
Wieś znana przed XVI w. Na jej nazwę składa się znana mieszkańcom legenda.
Z dokumentów i legend
Niby to w dawnych – pradawnych czasach, wśród lasów mieszkała tu rodzina chłopska. Było wszystko dobrze, głód i choroby omijały dom pracowitego kmiecia. Podrastała na oczach pomoc – synowie i córki. Jedna z nich o imieniu Gudzia urodziła się nadzwyczajnej piękności, jak księżniczka z bajki. I to napędzało na rodziców trwogę – któż się oprze takiemu urokowi? Jakby w wodę patrzyli… Zapędziwszy się na łowach władca tych ziem ujrzał dziewczynę i zapałał natychmiast miłością. Porywczy, nie przyzwyczajony do odmowy, natychmiast zażądał by przyprowadzić Gudzię do jego pałacu. Ta uciekła do lasu, jednak po jakimś czasie wytropiono ją i dostarczono panu.
Czego tylko jej nie obiecywał, czego nie robił – ona stała na swoim: woli zginąć niż bez miłości wyjść zamąż. Rozjuszony pan, widząc że wszystkie jego zaloty próżne, kazał ją wrzucić do rzeki, krzycząc jak wariat:
– Nie dla mnie, tak i nie dla nikogo!
Słudzy widząc jaki miłosny czar rzuciła dziewczyna na ich władcę, postarali się rychło zgładzić ją z tego świata, wrzuczjąc do toni. Potem pan zwariował, a rzeczka wyschła… Pozostało imię i legenda. Lud, pamiętając o Gudzi, dla przypomnienia młodym o wielkiej roli miłości, nazwał swoją osadę Gudziewicze.
Takie oto początki. Później, w roku 1812 mieszkańcy stają się świadkami walk Francuzów Hieronima Bonapartego z Rosjanami, kozakami atamana Płatowa. Siekli się, krew się lała, lud do lasów uciekał. Trudny okres przeżyli. Potem nie było lepiej. Od bied nikt nie ubezpieczony…
W połowie XIX w. założono tu szkołę ludową, wyremontowano starą, a potem zbudowano nową cerkiew, postawiono młyny, założono gorzelnie. Mieszkańcy, jak i ich przodkowie, orzą ziemię i przekazują ją swoim potomnym. W 1886 r. w Gudziewiczach naliczono 15 chłopskich siedzib, zamieszkałych przez 172 osoby. Nietrudno policzyć jak liczne były wtedy rodziny.
Gudziewiczanie ginęli na wojnach, za czasów polskich politykowali, w 1939 r. z bronią w ręku ustanawiali „władzę ludową”. Wielu mieszkańców wioski nigdy nie powróciło z ostatniej wojny. Potem ciężko pracowali w kołchozie, powoli tracąc iluzję sprawiedliwego komunizmu. Bo ile by nie pracowali – wciąż pozostawali biedakami jak ich przodkowie. Nic się nie zmieniło po wiekach, wciąż trwa walka o przeżycie. Nowe tysiąclecie Gudziewiczanie rozpoczęli w gromadzie 727 osób. Przy ulicach wioski stoi ponach 230 domów. Jest biblioteka, dom kultury, szkoła średnia, 3 sklepy, cerkiew i muzeum.
Muzeum
Ciekawe muzeum krajoznawczo – etnograficzne otwarte w 1965 r., 15 sal, około 900 m kw. powierzchni. Ponad 12 tys. eksponatów, wśród nich list króla Stanisława Augusta Poniatowskiego pisany 06.05.1793 r. w Grodnie do stolnika Szuniewicza z informacją o otwarciu ostatniego Sejmu Rzeczypospolitej. Są także wspomnienia powstańca styczniowego, Józefa Szemieta ze wsi Dublany, a także rękopisy warszawskiego profesora W. Stachela o gazecie powstańców „Mużycka prawda”. Na dziedzińcu znajduje się chatka Białorusina z XVIII wieku, ze wszystkimi urządzeniami z tamtego okresu. W muzeum wspaniałe dywany i ręczniki tkactwa ludowego. Tutaj pan Aleksander Białakoz opowie dobrą polszczyzną o leczeniu krzemieniem i miedzią. Pan Aleksander jest nadzwyczaj ciekawym człowiekiem, a dzisiejsze muzeum w Gudziewiczach to dzieło jego życia.
Cerkiew
Dzisiaj murowana. Niegdyś stała tu drewniana ale pamięć o niej gdzieś zaprzepaściła się w mroku minionych wieków. Dzisiejszy dom Boży pod wezwaniem św. Urodzenia Bogurodzicy wzniesiono w 1852 r. Z czasem świątynię obniesiono murowanym ogrodzeniem, a na dziedzińcu pogrzebano osoby z nią związane.
Aleksander Białokoz
Pedagog, nauczyciel języka i literatury białoruskiej, muzeoznawca. Urodził się we wsi Latki w roku 1928. Ukończył wyższą szkołę pedagogiczną w Grodnie w 1958 r. Od tamtych lat pracował i mieszkał w średniej szkole wioski Gudziewicze. Przez całe życie aktywnie zajmuje się badaniem historii tych stron. Wypracował metodę przyciągania młodzieży do pracy krajoznawczej. Założył muzeum krajoznawczo – historyczne, od 1990 r. jest jego dyrektorem. Opublikował wiele prac. Zasłużony dla kultury narodowej.
Z kuchni kresowej
Nie tylko z ubóstwa. Pan kapelmajster Paweł Kmiecik podkreśla, że danie to kusi prostotą przygotowania i skromnością potrzebnych na to składników. Kartofle tuszone bez mięsa dla jaroszy przygotowujemy w następujący sposób: 10-12 kartofelków, obranych i umytych, rżniemy na 4 części, zalewamy wodą, solimy, stawiamy na ogień. Natychmiast dodajemy startą marchewkę, posiekaną cebulę, przyprawy, 2-3 łyżki oleju i łyżkę pasty pomidorowej. Dusimy na małym ogniu przez pół godziny.
Sam sobie doktorem
Dla profilaktyki pan Aleksander Białokoz radzi pić wodną nalewkę na krzemieniach. Robi ją tak: zbiera krzemienie, umywszy brudasów wkłada do szmaty i młotkiem siecze na drobne odłamki. Znów mycie i do trzech 3-litrowych słoików, gdzie zalewa się je wodą, wypija i można zalać po raz kolejny. Pan Aleksander twierdzi, że to eleksir zdrowia. Co na to nasz doktor? Same superlatywy, radzi obowiązkowo spróbować. Zachęcony tym do dobrych uczynków na korzyść ludzkości pan Białokoz radzi też leczyć miejsca bólu, ran i wrzodów przykładaniem miedzianej blachy oraz gazy zmoczonej w przegotowanej wodzie krzemiennej. Pan doktor Eugeniusz Kuchta tak to ocenia: „Spróbować nie zaszkodzi”.
Informacja aktualna
Porzucamy Gudziewicze. Nie dojeżdżając do drogi Wołkowysk – Grodno po lewej stronie znajduje się cmentarz prawosławny.W jego centrum, po lewej stronie od linii wejścia, znajduje się grób ś.p. Wacława Danowskiego, wspaniałego malarza, sieroty, zesłańca spod Kojdanowa na Wschód imperium sowieckiego. Z trudem, ale nieustannie poszukiwał swojej polskości. Chyba nie zdążył bo został pogrzebany nie w tradycyjny dla katolika sposób. Wieczny mu spoczynek. Nasza modlitwa jak najbardziej mu się należy.
Powrót do Grodna
Na drodze pozostało nam dawne miasteczko Łunna, o którym informacje znajdziemy w drugim rozdziale niniejszego przewodnika, na szlaku Elizy Orzeszkowej. Do Grodna mamy niecałych 40 km. Po drodze możemy skręcić do Bohatyrowicz, pałacu Krasińskich, Kwasówki – o nich też znajdziemy informacje w drugim rozdziale.
19 komentarzy
Stefan Szpalerski
19 października 2013 o 00:39Bardzo ciekawa opowieść o ziemi i ludziach. Szczególnie że jestem mężem Czeczotki (żona zmarła) a ona była wnuczką Kamilli Poczobutt-Odlanickiej. Szkoda tylko, że tekstu ze zdjęciami nie można zapisać na dysku PCta. Pozdrawiam. Jutro poszukam trasy 1 i 2 oraz 4 i dalszych jeśli istnieją.
Stefan Szpalerski
22 października 2013 o 23:49Szanowni Państwo
– Gdzie mozna znaleźć (prosze o link) szlak 1 i 2 oraz 4 i dalsze jeśli są.
– w tekście o Poczobuttach-Odlanickich, są trzy zdjęcia podpisane „Czeczotowie”, a tekście o Czeczotach ani słowa. Ponieważ moja żona jest z domu Czeczot a jej babka była z domu Poczobutt-Odlanicka, chciałbym dowiedzieć się wiecej. Jeśli mozna prosze o info : adresy internetowe, tytuły publikacji itp.
– w „Słowniku Geograficznym Kólestwa Polskiego, jest wymienione 8 miescowości będących własnością Czeczotów, przy czym 3-4 sa koło Mińska Białoruskiego. Czy na ten temat macie jakieś informacje – imiona, z której linii.
– Może gdzieś jest drzewo genealogiczne Czezotów lub Poczobuttów?
Będą wdzięczny za informacje
Stefan Szpalerski
elka
29 października 2013 o 13:17Jestem bardzo wzruszona ogladaniem i czytaniem Historycznych publikacji i ukazamych zdjec..Jestem osoba stosunkowo mloda ale znam bardzo dobrze HISTORJE …. a zwlaszcza Historie Kresow … Dziekuje bardzo za opublikowanie Wedrowki po Grodzienszczyznie ..Pozdrawiam .
Jan Poczobutt
29 kwietnia 2014 o 23:42Bardzo ciekawy reportaż, tym bardziej, że dotyczy to także stron mojego ojca, Józefa Poczobutta urodzonego w 1919r. w Petelczycach. Przeczytałem z dużym zaciekawieniem i przypomniałem sobie z lat młodości niektóre nazwiska z Pana reportażu (urodziłem się w Sokółce). Pozdrawiam
Marta
11 lutego 2023 o 22:20Gdzie można zasięgnąć informacji odnośnie Jundziłłów? W mojej genealogiczne pojawią się to nazwisko.
Bożena Dzudzik z d Poczobut
5 czerwca 2014 o 22:47Ciekawa i barwna wędrówka po miejscach mi już nie znanych. Sentymentalnie szukam różnych informacji o rodzie Poczobutów gdyż z racji pogmatwanych dziejów rodziny mego ojca praktycznie nic o niej nie wiem. Ojciec urodził sie w czasie rewolucji w Orle, był marynarzem a zginą jako partyzant AK w Grybowie k N Sącza 22.12.1944r. Pozostali rozpierzchli się po świecie a w PRL nie mówiło sie wiele o dawnych sprawach. Jak można było pytać to juz nie było kogo. Tak i zaglądam sobie czasem w strony Poczobutów. Dziękuję.
mirke
17 października 2014 o 13:37Witam !
Massalany – Panie Józefa Bisping-Woyczyńska *24.07.1784 Werejki +24.01.1878 poch.Massalany i Aleksandra
Bisping – Swietczyna *1786 Werejki
+25.11.1853 Werejki
Były Siostrami,Córkami Józefa h.wł.v.Gallen Bisping +1787 Werejki
podstolego a potem stolnika starodubowskiego,wł.Werejek
oż.z Teodorą Suchodolską
– Antoni h.Abdank Woyczyński *1785 +1863 Drezno poch.w kościele Wołpa k.Grodna oficer wojsk carskich,szambelan carski
ślub 15.11.1818 Warszawa
po rozwodzie z Józefą/mał.trwało 16 lat/ożenił się z pokojówką z Massalan
Stefania Rudawicką +27.04.1903 Długopole i Miał z Nią Syna Włodzimierza
– Toll Świetczyn +1838 poch.cerkiew
w Kuźmicze radca,gen.mjr wojsk carskich
Pozdrawiam
Mirek K.Paliszewski Wschowa
PS Matką Antoniego Woyczyńskiego była
Nepomucena h.Rawicz Prandota-Trzcińska
*1776 +18.10.1846 Biała Rawska
z Rodziny moich Antenatów
Wadwicz
12 stycznia 2015 o 00:58piękny artykuł a ziemi moich przodków bardzo dziękuję
józef III
3 lutego 2015 o 20:19dziękuję za pożyteczna pracę Autora !
Bisping Gniewosz
24 lutego 2015 o 21:38Krzazki of Bisping i Massalany po angielsku
„Noble Youth”
„Noble Flight”
Christine Praniewicz
9 listopada 2015 o 20:30Hi everyone,
I am a Praniewicz. I am looking for any and all information on Michal Gudzinowicz Praniewicz. Have any information?
Thank you,
Christi
Agnieszka
30 marca 2016 o 12:35Hi Christi!
Please contact me: as*****@ga****.pl.
I had short contact with Michael Gudzinowicz many years ago. I’m from Gudzinowicz’s family too (Poland)
Christi Praniewicz
5 października 2016 o 21:40Very interesting. I am looking for any information on the province of Praniewicz. I am great grandaughter of Michael Praniewicz. please email me: ch******************@gm***.com
alinakacynel
13 listopada 2016 o 10:12prosze o kontakt w sprawie Starej Debowej,dziekuje za ciekaawuy material.
alinakacynel
13 listopada 2016 o 10:14Prosze o kontakt na maila al**********@gm***.com w sprawie Starej Dębowej
Kazimierz
17 września 2017 o 15:07Proszę o kontakt w sprawie rodziny Prokopczyków w Gudziewiczach. Kazimierz.
Krzysztof Szumiło
13 stycznia 2018 o 22:48Z ciekawością przeczytałem. Szczególnie o Starej Dębowie, skąd pochodził mój ś.p. Tato. I mam parę spostrzeżeń.
Mój Tato (rocznik 1928) też działa w istniejącym tam ruchu oporu po 1944. Jego opowieści, tak o okresie do 1949, jak i po tym okresie, gdy trafił na Sybir, są mało kompletne, tak z mojej, jak i jego winy. Padły tu takie pseudonimy jak „Żuk” i „Słoma”. Nie słyszałem o nich od Taty, ale to akurat o niczym nie świadczy. Jednak nazwiska Żuk i Słoma były w Dębowej i w okolicy bardzo powszechne. Wiem o rodzinach stamtąd o tych nazwiskach, które osiadły w Gdańsku, a i moi rodzice mieli z nimi kontakt. Myślę więc, że to nie pseudonimy wcale, szczególnie, że specjalną konspirację tam utrzymać byłoby trudno.
Co do zabieraniu młodych ludzi przez Niemców do kopania rowów, to od Taty tego nie słyszałem, a był on mniej więcej w wieku tych, których podano jako ofiary. Z drugiej strony nazwiska ofiar przewijały się na spotkaniach, gdzie krajanie byli. Zresztą spróbuję to zweryfikować, choć ta osoba jest z Nowej Dębowej i miała wtedy 7 lat, ale może coś słyszała.
Natomiast pamiętać trzeba, że w czerwcu 1941 roku w okolicy były walki, bo to teren tzw. kotła grodzieńskiego. Tata opowiadał, że pełno sowieckich czołgów było porzuconych, jeśli dobrze zrozumiałem, w kierunku na Podlipki. Nawet, jak opowiadał, wszedł do jednego i niechcący wystrzelił 🙂 Jak z opowiadań wywnioskowałem (jako interesujący się bronią pancerną i historyk z wykształcenia) był to czołg T-26.
No i trzeba jeszcze pamiętać, że we wrześniu 1920 roku to był teren, gdzie odbywała się część operacji niemeńskiej, która ostatecznie rozbiła bolszewików, bo bitwie warszawskiej już się odradzali i chcieli atakować.
W latach 70-tych, dzieckiem będąc, często byłem w Starej Dębowie i to co zapamiętałem, to że była to dość spora wieś. Zabudowa była jeszcze zapewne w większości przedwojenna. Potem byłem w 1989 roku i już rzeczywiście dużo było domów w typie sowieckim.
Pewnie kiedyś pojadę zobaczyć raz jeszcze, ale trochę się boję tego, co zobaczę.
Jerzy Grynczel
11 lutego 2018 o 19:49Tekst wyborny,język przecudny z archaizmami,które oddają i czas przeszły i współczesność i atmosferę opisywanych miejsc i spotykanych ludzi i te dwa błędy jakie znalazłem, dodają tylko kolorytu.
Na cmentarzu parafialnym w Starej Rozedrance został pochowany w 1969 roku, obok swojej mamy, ksiądz Ignacy Troska pochodzący z Starej Dębowej.Dokończył budowę kościoła i po 17 września w ukryciu pod odwrócona beczką, na dno której nasypano owsa, przeczekał obławę NKWD.Po tym zdarzeniu ukrywał się poza parafią.Jego ojciec Feliks pochowany został w Odelsku przed wojną.
Odelsk to rodzinna parafia mojej mamy wywodzącej się z Wojnowiec po tej stronie granicy od 1944 roku.
Paweł
5 marca 2019 o 07:47Dzień dobry, bardzo ciekawy tekst i świetnie się go czyta. Bardzo proszę o ile to możliwe o źródła dla legend – zwłaszcza o tę przy opisie wioski Sarosieki. „Odła. Wspaniałą legendę o tych miejscach usłyszałem jeszcze w dzieciństwie od babci. Napisałem książkę. Tyle lat, a ona wciąż porusza serce… „