Gdy w lipcu 1944 roku Armia Czerwona zbliżała się do granic Warszawy, kilka wydarzeń poprzedzających ten fakt spowodowało, że sytuacja w jakiej znalazło się dowództwo Armii Krajowej, stała się niesłychanie trudna. To co najważniejsze, to konferencja w Teheranie, która odbyła się w dniach 28 listopada do 1 grudnia 1943 roku z udziałem prezydentów USA Franklinem Delano Rooseveltem, premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla i przywódcy Związku Radzieckiego Józefa Stalina.
W Teheranie dokonano podziału Europy na tak zwane strefy operacyjne, przyznane armiom poszczególnych państw koalicji. Za zgodą wszystkich „wysokich stron” Polska została przydzielona do strefy operacyjnej Armii Czerwonej. Na wniosek prezydenta Stanów Zjednoczonych tę „radosną” dla Polaków wiadomość utajniono. Prezydenta czekały w Stanach Zjednoczonych następne wybory i nasz prezydent dobrodziej spodziewał się jeszcze raz wykorzystać głosy swoich amerykańskich wyborców polskiego pochodzenia, zanim Polonusi dowiedzą się, jaki pasztet przygotował dla Polaków pan prezydent.
Gdyby dowiedzieli się o tym nie w porę, zapewne nie daliby mu w nadchodzących wyborach ani jednego polskiego głosu. Przypisanie Polski do Związku Radzieckiego przekreślało jakiekolwiek polskie nadzieje na odbudowanie kraju takiego, jakim był przed wojną. Dla Armii Krajowej, walczącej o odbudowanie przedwojennej Polski, dopiero po konferencji w Teheranie stało się jasne, że swojego celu chyba nie osiągnie.
2 stycznia 1944 Armia Czerwona doszła do przedwojennej polskiej granicy ze Związkiem Radzieckim. Rozpoczęło to, zarządzoną przez dowództwo Armii Krajowej tak zwaną – Akcję Burza. Miała ona być demonstracją, przed wchodzącymi wojskami rosyjskimi, polskich praw własności do terenów przedwojennej Polski. Warszawa, aby nie narażać miasta na zniszczenie, została z Akcji wyłączona. Więcej! Warszawa oddała na potrzeby Akcji ogromne ilości broni ze swojego arsenału. Akcja miała się rozwijać w ten sposób, że tuż przed wycofywaniem się wojska niemieckiego, zmobilizowane oddziały Armii Krajowej będą atakowały Niemców i zaraz potem, jako gospodarze tej ziemi, przystąpią do witania wchodzących oddziałów radzieckich.
Tak to się miało odbywać, ale Rosjanie nigdzie nie uznali prawa Armii Krajowej do reprezentowania przedwojennej Polski. Oddziały polskie były przez Rosjan na siłę rozbrajane. Oficerów zwykle zamykano w obozach, a szeregowców wcielano do istniejącej już przy wojskach radzieckich, polskiej armii Zygmunta Berlinga. Tak było wszędzie. Od dawnej polskiej granicy, aż do Warszawy. Akcja Burza doznała totalnej klęski, choć do jej wykonania zmobilizowano około 100 tys. żołnierzy i oficerów oraz przekazano na jej korzyść prawie wszystkie rezerwy broni, jakimi dysponowała AK, często przy tym obierając z uzbrojenia inne oddziały, nie biorące udziału w Akcji. W ostatnich dniach maja 1944 r. przyleciał z Londynu i skoczył ze spadochronem na terenie zrzutowym AK, generał Leopold Okulicki.
Pod koniec czerwca roku 1944 Wódz Naczelny Kazimierz Sosnkowski opracował: „Komunikat Naczelnego Wodza dla Komendanta Głównego Sił Zbrojnych w Kraju”, odebranie którego Warszawa pokwitowała 7 lipca 1944. W Komunikacie generał Sosnkowski przedstawiał sytuację Armii Krajowej po konferencji w Teheranie. Generał pisał, że los Polski został przesądzony przez Aliantów. Armia Krajowa powinna tylko dokończyć rozpoczętą Akcję Burza. Dalej niech AK nie angażuje się w następne akcje zbrojne. Na razie, wojna została przegrana. Oszczędzać żołnierzy, bo można się spodziewać rychłej wojny pomiędzy państwami Zachodu i Związkiem Radzieckim.
Między Młotem a kowadłem
W nocy z 25 na 26 lipca 1944 r. przyleciał samolotem z Londynu do Polski kurier Naczelnego Wodza Jan Nowak-Jeziorański. Wiózł ze sobą niesłychanie ważne informacje dla Dowództwa Armii Krajowej. 3 czerwca 1944 generał Okulicki został zastępcą szefa Sztabu KG AK generała Tadeusza Pełczyńskiego. Generał Pełczyński stwierdził niedługo potem, że razem z generałem Okulickim mają dziwnie podobne zapatrywania na to, co Armia Krajowa powinna zrobić w sytuacji, w której niepodobna jest już zrobić czegokolwiek.
Zdawało się, bowiem, że wobec powstałych okoliczności, AK nie miała przed sobą jakiegokolwiek pola manewru. Cokolwiek by uczyniła, doprowadziłoby to do totalnej katastrofy wszystkiego, o co owa Armia walczyła od lat. Nie mogła być uznana przez siły zbrojne Związku Radzieckiego inaczej, niż bezwarunkowo podporządkowując się tym siłom. Już na jesieni 1943 Stalin zapewniał Anglików i Amerykanów, że nie zamierza tolerować AK jako armii niezależnej. Ale, podporządkowanie się Stalinowi automatycznie likwidowało AK, jako taką. Z kolei niepodporządkowanie powodowało, że AK wejdzie w konflikt z następnym wrogiem, dużo silniejszym, niż dotychczasowy, jakim były wojska niemieckie. Alianci zapowiedzieli, że już nie mogą uzbrajać oddziałów AK, będących w radzieckiej strefie operacyjnej, bo to koliduje z dopiero co podpisanymi przez nich umowami międzynarodowymi.
Armia Krajowa znalazła się, więc pomiędzy młotem, a kowadłem. Generał Okulicki prowadził szerokie konsultacje z oficerami AK, a na spotkaniach z nimi gorąco przekonywał, że Alianci Polskę sprzedali, że jedyne, co można zrobić w takich okolicznościach, to doprowadzić do powstania w Warszawie. Powstania krwawego i strasznego w skutkach. Żeby waliły się mury miasta, a krew płynęła strumieniami po ulicach. Miało to wstrząsnąć sumieniami rządzących na Zachodzie, co powinno doprowadzić do zmiany polityki Zachodu w stosunku do Polski i do pomocy Polsce w celu wyswobodzenia się z zależności od Związku Radzieckiego. Straceńcze ciągoty nie były obce i generałowi Pełczyńskiemu, dlatego popierał on dziwaczną „doktrynę wojenną” generała Okulickiego. Kurier z Londynu, Jan Nowak- Jeziorański meldował, że Alianci nie udzielą powstaniu pomocy, że dla Zachodu najkrwawsze nawet powstanie w Warszawie będzie przysłowiową burzą w szklance wody, ale zdanie kuriera, oficera niezbyt wysokiego stopnia, nie miało wagi wobec przekonań dwóch dowodzących Armią Krajową generałów.
Generał Okulicki i Armia Ludowa
Generałowie Pełczyński i Okulicki natrafili jednak na poważny opór ze strony dowódcy Armii Krajowej, generała Tadeusza Bora-Komorowskiego. Generał Komorowski, pomimo żarliwej argumentacji obu zwolenników krwi, płynącej ulicami, nie miał zamiaru doprowadzić do wybuchu powstania w sytuacji, w której powstanie nie miałoby nawet cienia szansy na powodzenie. Osobiście darzył on generała Okulickiego sympatią, a nawet, jak sam kiedyś napisał, podziwem.
Dla wyciszonego, grzecznego i subtelnego arystokraty, jakim był generał Komorowski, ludyczny, energiczny i junakowały Okulicki był może wszystkim tym, czego niedostatek odczuwał sam generał Komorowski. Jak oceniali generała Okulickiego inni oficerowie, którzy dobrze go znali? – Nie były to oceny, mogące się podobać ewentualnym podwładnym generała. Według powszechnego przekonania wszystkich jego znajomych, generał Okulicki był, przede wszystkim, oficerem od bicia się, a nie od myślenia. Niczego nie potrafił zapamiętać. Chojrak, ale, może dlatego, że często pijany.
Niektórzy jego znajomi twierdzili, że był zdecydowanym alkoholikiem. Odważny, co prawda, do wariactwa, ale taki charakter bardziej pasuje kresowemu watażce, niż oficerowi sztabowemu. Kończył się lipiec 1944 roku. Od południa, w ciągłych walkach z cofającymi się Niemcami, podchodzili do Warszawy Rosjanie. Coraz wyraźniej słychać było ich radiostacje, nawołujące warszawiaków do powstania. Trudno się było spodziewać, że ich apele miały być kierowane do dowództwa Armii Krajowej.
Ale w Warszawie istniała jeszcze, oprócz Armii Krajowej, prosowiecka Armia Ludowa. Była ona organizacją dużo mniejszą od AK. Podzielona była na okręgi: Warszawa Miasto, Warszawa Lewa Podmiejska i Warszawa Prawa Podmiejska. Armia Ludowa w Warszawie nie posiadała swojego dowództwa, a dowództwa i sztaby wszystkich trzech okręgów podlegały bezpośrednio Sztabowi Głównemu AL, znajdującemu się przy sztabie Wojska Polskiego armii Berlinga. Jest pewne, że gdyby to AL rozpoczęła powstanie, mogłaby się spodziewać wszelkiej pomocy rosyjskiej, na jaką tylko byłoby stać Związek Radziecki. Generał Okulicki raz po raz straszył generała Komorowskiego powstaniem, wywołanym przez Armię Ludową. Argumentował, że Armia Krajowa łatwo może wtedy utracić zaufanie swoich żołnierzy, którzy zwrócą się masowo do Armii Ludowej, jako tej bardziej bojowej i zdecydowanej.
Generał Okulicki straszył generała Komorowskiego również i tym, że powstanie może wybuchnąć spontanicznie, spowodowane niesubordynacją dowódców niższego szczebla. Przepowiadał wreszcie generałowi Komorowskiemu, że może on zapisać się w historii narodu jako drugi generał Krukowiecki, przez którego niezdecydowanie upadło powstanie listopadowe.
COK
Trochę inaczej naciskał na generała Komorowskiego generał Pełczyński. Generał starał się wpłynąć na Komorowskiego, podsuwając mu nieprawdziwe informacje, które miały przyspieszyć podjęcie przez niego decyzji o konieczności wybuchu powstania. Generał Pełczyński posunął się nawet do pospolitego kłamstwa, gdy na zebraniu dowództwa AK dnia 31 lipca 1944 przynaglał Komorowskiego, twierdząc, że Rosjanie już przeszli Wisłę, zajęli Warkę i przystępują do oskrzydlenia Warszawy. Kłamstwo to miało na celu przekonanie generała Komorowskiego, że nadszedł moment, przewidziany na poprzednich naradach dowództwa, kiedy to ustalono, że powstanie można będzie rozpocząć z chwilą rosyjskiego manewru, oskrzydlającego stolicę. Generał Pełczyński zbłaźnił się tym kłamstwem, które natychmiast i bardzo stanowczo zostało skorygowane przez szefostwo wywiadu AK. Wobec tak żenującego wydarzenia „utraty twarzy” przez szefa Sztabu AK, generał Komorowski zamknął naradę, stwierdzając, że ani dziś, ani jutro rozkazu do rozpoczęcia powstania nie wyda.
Po naradzie, generał Komorowski i Jan Jankowski, Delegat Rządu na Kraj, udali się na naradę polityczną. Narada polityczna, to była narada COK. Co to było COK? – COK, czyli Centralny Ośrodek Kierowniczy był trzyosobową radą najwyższą, dyrektoriatem Polski Podziemnej, decydującym o wszystkim w Polsce ośrodkiem władzy. W skład COK wchodzili: Kazimierz Pużak, naczelnik Rady Jedności Narodowej, kierującej podziemiem. Działacz socjalistyczny. Z pochodzenia Ukrainiec. Z wyboru Polak; Jan Stanisław Jankowski, wicepremier Rządu na Uchodźstwie. Delegat Rządu na Kraj; Generał Tadeusz Bór – Komorowski dowódca Armii Krajowej.
Na naradzie COK z 31 lipca 1944 roku ustalono, że skoro nic już nie może uratować Drugiej Rzeczypospolitej i skoro można jedynie demonstrować, powstanie ogłosi się w Warszawie dopiero wtedy, gdy zaczną się z niej wycofywać tylne straże wojsk niemieckich. Po naradzie COK generał Komorowski udał się na spotkanie z generałami Pełczyńskim i Okulickim, gdzie przekazał im decyzję podjętą przez COK. I na tym, proszę Państwa, kończą się informacje. Do dziś nie można się dowiedzieć niczego więcej, jak to, że ci trzej generałowie się spotkali, i że to właśnie wtedy generał Komorowski wydał rozkaz o rozpoczęciu powstania w dniu następnym, czyli 1 sierpnia, we wtorek, o godzinie piątej po południu. Był to rozkaz, zaskakujący wszystkich, wydany wbrew wszystkim poprzednim ustaleniom. Wbrew opiniom wszystkich oficerów Sztabu AK. Wbrew wszystkim ważnym funkcjonariuszom Rządu na Uchodźstwie i w Kraju. Rozkaz taki był zgodny jedynie z poglądami generała Okulickiego, generała Pełczyńskiego i grupy oddanych im oficerów. Jan Matlachowski, autor wydanej w Londynie w roku 1978 pracy pod tytułem „Kulisy Genezy Powstania Warszawskiego” sugerował, bo też nie posiadał konkretnych informacji, że, na tym zebraniu generałów, generała Komorowskiego złamano jakimś szantażem. W pracy pana Matlachowskiego pada nawet podejrzenie, że przeciwko generałowi Komorowskiemu zadziałała hunta wojskowa, powołana przez generała Okulickiego. Faktycznie. Dzieją się wtedy niesłychane rzeczy, jak choćby to, że Delegat Rządu na Kraj znika naraz nie wiadomo gdzie, na całe 17 godzin.
Po wojnie żaden z żyjących generałów nie chciał powiedzieć o tych wydarzeniach nawet jednego słowa. Nie chciano się przyznać nawet do czegoś takiego, jak istnienie COK. Bo tylko COK mógł wtedy wydać rozkaz do powstania, a rozkaz taki wydał nie COK, a generał Komorowski. Gdyby, więc do wiedzy ogółu dostała się informacja o istnieniu i uprawnieniach COK, jak wtedy wyglądałby rozkaz do powstania, podpisany jedynie przez generała Komorowskiego? Ale, czy aby na pewno Komorowskiego? Może zbuntowani generałowie pokazali jedynie generałowi Komorowskiemu „jego” rozkaz o wybuchu powstania? Przestańmy się domyślać. I tak, nic nie wiemy. Rankiem 1 sierpnia 1944 roku, gdy tylko skończyła się godzina policyjna, setki łączników ruszyły na miasto, roznosząc rozkaz mobilizacji do powstania. Ilość łączników wciąż rosła, aż przekroczyła liczbę 6 tysięcy! Trzeba się było spieszyć, bo na piątą po południu wyznaczono początek polskiego ataku na Niemców. Polacy liczyli na zaskoczenie. Atak na nieprzygotowanych Niemców dawał Polakom większą szansę na sukces. Stąd brała się też dość dziwna godzina szturmu. Godzina siedemnasta, największy ruch na mieście. Tysiące wracających z pracy miały przykryć swym tłumem polską koncentrację i ułatwić podejście do obiektów niemieckich, będących celem polskiego ataku.
ALE NIEMCY DOWIEDZIELI SIĘ O MAJĄCYM NASTĄPIĆ POWSTANIU!
Jako pierwsze, bo już o godzinie 16.00, postawiono w pogotowie bojowe oddziały SS. O godzinie 16.30 niemiecki dowódca garnizonu warszawskiego generał Reiner Stahel zarządził alarm we wszystkich oddziałach tego garnizonu. Niemcy zajęli stanowiska w przygotowanych na takie wydarzenie betonowych bunkrach przed ważniejszymi placówkami niemieckimi w Warszawie. W strzelnicach pokazały się lufy karabinów maszynowych. Teraz już tylko czekano na Polaków. Nie uwierzycie Państwo, kto zawiadomił Niemców o powstaniu. Niemców zawiadomiły polskie kobitki, „chodzące”, jak to się wtedy mówiło, z niemieckimi SSmanami i żołnierzami Wehrmachtu. W miarę, jak same dowiadywały się o powstaniu, zaczęły wydzwaniać do swoich chłopaków, wołając, że o piątej rozpocznie się powstanie! Żeby, na litość Boską, uważali… Na miejsca zbiórek nigdzie nie dojechali wszyscy zmobilizowani żołnierze. Z różnych powodów. Często łącznicy nie mogli ich znaleźć i zawiadomić o powstaniu, ale chyba najczęstszym powodem nie zgłoszenia się na mobilizację, były przedwczesne walki z Niemcami, do jakich dochodziło w różnych punktach Warszawy w trakcie przemieszczania się oddziałów, lub przewożenia broni, wydobytej z tajnych magazynów. Tak było na Żoliborzu, gdzie Niemcy zaskoczyli powstańców już o godzinie 14.00.
FATALNY STAN UZBROJENIA
Na koncentrację przychodziło z reguły około 40–60 % żołnierzy AK. Często oddziały dobierały sobie żołnierzy z ludności okolicznych ulic, też akowców, ale tych, którzy nie zdążyli na swoje zbiórki w innych miejscach Warszawy. Wychodziły teraz problemy, związane z tym, że Armia Krajowa była armią konspiracyjną.Była ona tajna nawet dla swoich własnych żołnierzy, którzy w czasie okupacji po prostu nie mogli znać się nawzajem, nie mogli znać swoich dowódców, nie mogli nic wiedzieć o magazynach broni i amunicji. Teraz nagle wszystko to zostało odtajnione i nastąpiła konsternacja. Okazało się, że broni jest tragicznie mało! Śmiesznie mało. Można by z tego kpić, gdyby nie było to sprawą życia i śmierci. A tu trzeba było już za chwilę atakować Niemców, oczekujących na atak w swoich betonowych bunkrach. Najlepiej uzbrojone i wyszkolone oddziały Kedywu w chwili mobilizacji miały około 40% swojego stanu osobowego, czyli około 600 ludzi. Na koncentrację batalionu „Miotła” zgłosiło się, na przykład, tylko 80 żołnierzy.
Uzbrojenie Kedywu na 1 sierpnia stanowiło: ręcznych karabinów maszynowych – 4 sztuki; pistolety maszynowe – 200 sztuk; karabiny zwykłe – 100 sztuk; pistolety – 300 sztuk; granaty ręczne – 1500 sztuk; butelki zapalające – 1000 sztuk oraz 4 miny, pewna liczba granatów ppanc. i niewielkie ilości materiałów wybuchowych. Kedyw, to była elita powstania. Gdybyż tak wszędzie było! A jak mieli inni? Mówi profesor Wiesław Chrzanowski, wtedy najmłodszy oficer powstania, opisujący skrajny przypadek, kiedy to oddziałowi nie przydzielono żadnej broni, a mimo to zmuszano go do ataku na Niemców: – „Nasza kompania „Genowefa” miała za zadanie zdobycie koszar żandarmerii na tyłach dzisiejszego Ministerstwa Kultury.
Ale, gdy nasz dowódca, major Ludwik Gawrych („Genowefa”) dowiedział się od płk. „Radwana”, że nie będzie przewidzianego przydziału broni, to odmówił wykonania rozkazu. Zagrożono mu sądem wojennym, ale on powiedział, że sam gotów jest ponieść wszelką odpowiedzialność, ale nie będzie narażał podwładnych na oczywistą śmierć. Bardzo go za to ceniłem, bo w pierwszej godzinie Powstania była największa rzeź, dlatego, że wielu dowódców ślepo wypełniało samobójcze rozkazy, takie, jak na przykład atak bez broni na dom akademicki przy pl. Narutowicza, gdzie były bunkry z karabinami maszynowymi”. A teraz relacja żołnierza, atakującego ten właśnie dom akademicki.
W czasie okupacji były to koszary dla 350 policjantów tak zwanego Szupo (Schutzpolizei): „Około 60 ludzi zostało uzbrojonych w 1 karabin z 10 pociskami, 1 pistolet z 1 magazynkiem i trzy granaty. Porucznik „Gustaw” wydał rozkaz zdobycia koszar na Placu Narutowicza i cała ta masa ludzi w ogromnej większości nieuzbrojona ruszyła na rzeź. Nigdy nie dotarli nawet do połowy odległości, jaka dzieliła ich od budynku koszar. Zostali zmasakrowani w taki sposób, że w ciągu 2-3 minut Pl. Narutowicza, wraz z ulicami do niego dochodzącymi, pokrył się ciałami ponad 300 osób, żołnierzy, ochotników z WSOP-u i ludności cywilnej, jaka się tam znalazła. Z oddziału, liczącego 60 osób – szumnie nazywanego kompanią, zostało 4 osoby. Reszta w ogromnej większości zginęła. Ciała, jakie usiłowali ściągnąć, nie przypominały nawet sit. To były krwawe kawałki mięsa, przemieszane z odzieżą, bez rąk, nóg, głów, niepodobne do tego, że były kiedyś istotami ludzkimi”. Na Okęciu oddziały 7 pułku piechoty AK „Garłuch” miały atakować bardzo silnie obsadzone przez Niemców lotnisko.
Zadanie było bardzo trudne, bo wymagało natarcia w terenie płaskim i odkrytym na dystansie, miejscami, nawet pięciu kilometrów. Broń, jaką otrzymano, wystarczyła jako tako na uzbrojenie zgrupowania porucznika „Kuby”, które od razu przygotowywało się do natarcia. Dowódca pułku, major „Wysocki”, gdy dowiedział się, że to już cała broń, jaką otrzymał, nie na jeden oddział, a na cały pułk, natychmiast odmówił wykonania samobójczego ataku na lotnisko i wysłał oficerów, żeby, na litość Boską, zatrzymali niewiedzący o zmianie rozkazów oddział „Kuby”. Jednak, zgrupowanie „Kuby” już ruszyło do ataku. Dostało się w śmiertelny ogień karabinów maszynowych i sprzężonych działek przeciwlotniczych, ustawionych do strzelania w poziomie.
Reszty dokonał samochód pancerny, który zajechał oddziałowi drogę i wystrzelał wszystkich, co do jednego. Powstańcy nie mieli niczego, czym by mogli ten samochód zniszczyć, lub choćby tylko odgonić. Po umilknięciu strzałów, z lotniska wyroili się Niemcy i dobijali rannych… Tak było wszędzie, gdzie lokalni dowódcy usiłowali ślepo wykonywać ataki na obiekty, określone przez dowództwo powstania, zanim jeszcze doszło do otwartych walk. Wszędzie te zadania, nałożone na żołnierzy AK, były przesadne, nieliczące się z realiami, jakie niosła mobilizacja oddziałów powstańczych. Zaopatrzenie powstańców w broń – było kpiną z ich patriotyzmu i poświęcenia! Oto, jak historyk podsumowuje pierwszy dzień powstania warszawskiego: – „Niemiecki garnizon Warszawy poniósł dotkliwe straty krwawe (około 500 żołnierzy), lecz pierwszy szturm oddziałów Armii Krajowej odparł z powodzeniem. Pomogły mu w tym przechodzące właśnie przez miasto jednostki pancerne, które z miejsca włączyły się do walki. Z atakowanych obiektów zdobyto jedynie te drugoplanowe: słabo obsadzone magazyny Waffen SS na Stawkach – gdzie jednak nie było broni, szkołę św. Kingi przy Okopowej 55a, Wojskowy Instytut Geograficzny, gmach MZK i Prudential w Śródmieściu oraz gmach Dyrekcji Kolejowej na Pradze. O wiele dłuższa jest lista obiektów, których nie udało się opanować…
Krwawy początek dwumiesięcznej walki
Ani jeden większy oddział wroga nie został zniszczony. Wprawdzie, zdobyto sporo broni, lecz w załamanych atakach utracono parokrotnie więcej. Straty oddziałów atakujących szacuje się na około 2000 zabitych, co znacznie przekracza 50% ich stanów wyjściowych (liczba polskich żołnierzy, zabitych w czasie całej bitwy o Monte Cassino wyniosła 924 – Sz. K.). Źle uzbrojone plutony, które w „kilka pistoletów i butelek” rzuciły się na bunkry i koszary, zostały wybite. Z niektórych nie uszedł ani jeden świadek ich klęski. Tak było w al. Szucha, tak było w szturmie na mosty… Pierwsze godziny walki pokazały pełne poświęcenia, determinacji i bohaterstwa działania AK-owskich „dołów”, wspieranych masowo przez ludność cywilną stolicy… Zdezorientowani dowódcy oddziałów z Mokotowa, Ochoty i Żoliborza, chcąc uchronić swoje oddziały przed zagładą (oddziały kompletnie bez broni – Sz. K.), postanowili w nocy z 1 na 2.08.1944 r. wyprowadzić część oddziałów z miasta”. Tak zakończył się w Warszawie dzień 1 sierpnia 1944 roku, dzień krwawy. Wydawało się, że jest to już koniec powstania i, gdyby komuś wtedy mówiono, że powstanie potrwa jeszcze całe dwa miesiące, nie wiem, czy ktokolwiek by w to uwierzył.
Szymon Kazimierski/POLONIA CHARKOWA №8(142) r.2014
1 komentarz
Zuza
23 maja 2017 o 10:29Co to za tekst?
Stworzony w Komitecie Propagandy PZPR?