Nawet po wojnie, władza sowiecka nie zaprzestała represji wobec własnych obywateli. Aresztowania i wywózki trwały aż do śmierci Stalina. Ich ofiarami byli nie tylko konfidenci nazistów. W głąb Związku Radzieckiego zostało deportowanych, albo trafiło na długie lata do więzień wiele niewinnych osób.
Na przykład w 1951 roku, w ciągu jednej nocy z całej tzw. Zachodniej Białorusi i Ukrainy deportowane zostały rodziny weteranów polskiej Armii Andersa, która walczyła po stonie aliantów i brała udział w krwawym szturmie na klasztor Monte Cassino we Włoszech.
Po zakończeniu wojny, wielu z tych, którzy walczyli w polskim wojsku wróciło do swoich domów, które znalazły się w granicach sowieckiej Białorusi, zostali uznani za uczestników II wojny światowej. W ciągu jednej nocy – 1 kwietnia, 4 520 były „andersowców” zostało aresztowanych, ich własność skonfiskowano, a rodziny wywieziono do Kazachstanu i na Syberię.
Michał Borysiewicz, mieszkaniec Baranowiczach był świadkiem jednej z akcji deportacyjnych, która miała miejsce w 1951 roku. W 1998 roku, na krótko przed śmiercią podzielił się swoimi wspomnieniami. Opowiadał, że ludzie byli wywożeni też latem, więc może chodziło o inną deportację, nie mniej okrutną dla zwykłych ludzi. Wielu z tych nieszczęśników nie przetrwało transportu do odległych krain. A niektórzy nigdy nie wrócił do domu …
„W 1950 roku dostałem pracę w Baranowiczach, na składzie węgla, koło lokomotywowni. To był magazyn rezerw państwowych. Tajemnica. Wzięli mnie tam na dowódcę oddziału uzbrojonych strażników. Ja sam nie ochraniałem, miałem podwładnych. W duszy, to nawet trochę dumny z tego byłem.
Skład usytuowany był w pobliżu wołkowyskiej rampy, która ciągnęła się aż do bramy baranowickiego więzienia.
W lecie 1951 roku na wołkowyskiej rampie pojawiło się 15-16 wagonów bydlęcych. Skład natychmiast otoczył kordon „krasnopogonnikow” z psami, uzbrojonych w karabiny maszynowe. To był 70 metrów od miejsca, w którym pracowałem, widziałem wszystko doskonale.
Natychmiast po otoczeniu wagonów zaczęły podjeżdżać samochody ZiS-5 z Pierwszych Tretjaków. W każdym samochodzie było około 40 osób, w tym osoby niepełnosprawne, bez rąk i nóg – siedzieli jeden na drugim, niektórzy mieli jakieś kufry, plecaki. Wielu w brudnym chłopskim ubraniu. Upał był straszny. Trzymali się wszyscy najlepiej, jak się dało …
Wtedy był obwód baranowicki. Ludzi prawdopodobnie zwozili z całej okolicy! Ile psów sprowadzili, ilu strażników z karabinami! Ludzi na placu więziennym rozładowywali, a potem do wagonów… Wyobraź sobie 15 wagonów wypełnić? Ile samochodów musiało podjeżdżać?!
Natychmiast pojawiła się plotka, że to „wrogowie narodu”. Cały dzień zwozili i zwozili…
Już mieszkańcy miasta zaczęli się zbierać, krewni deportowanych ze wsi zdążyli przyjechać. A wojsko woziło i woziło, już na terenie więzienia miejsca wolnego nie było dla nich.
Samochody zatrzymywały się już później bezpośrednio obok wagonu towarowego, i upychali tych ludzi, a kto się sprzeciwiał – od razu dostawał kolbą w plecy. Ale ludzie musieli się jakoś załatwiać. Pod wagonami byli i mężczyźni i kobiety, nie wstydzili się. A obok gapie stali, rodziny z dziećmi towarzyszyły im. Niektórzy chłopcy 10-12 letni próbowali dotrzeć do wagonów, szukali rodziców, ale ich kolbami odganiali.
Następnego dnia wagony ciągle ładowano. To był straszny widok – wagony bydlęce wypchane po brzegi ludźmi.
Wydaje mi się, że to radziecka władza mściła się w taki sposób „zachodnikach”. To był zemsta za to, że żyli w Polsce, albo „pod Niemcem” w czasie wojny. Tych Polaków, „zachodników” bolszewicy z jakiegoś powodu bali się jak ognia. Nie wiem dlaczego. Ale dlatego też, nasza ludność popadł w niełaskę …”.
Wspomnienia pana Borysiewicza spisał Rusłan Rewiako
Kresy24.pl/intex-press.by
7 komentarzy
ltp
16 lutego 2015 o 16:15Ot ruSSkij mir
józef III
16 lutego 2015 o 17:46nie russkij a sowietskij
józef III
16 lutego 2015 o 17:44to są w większości zdjęcia ekspatriacyjne Polaków z Kresów do powojennej Polski z jednym wyjątkiem : foto z ludźmi dobrze ubranymi i z widocznymi białymi opaskami na rękawie to zdjęcie Niemców opuszczających tereny nowej Polski zachodniej i wydalanymi do powojennych Niemiec.
PS. „Zachodnia Bialoruś” to wymysł sowiecki
Dolny Ślązak zza Buga.
16 lutego 2015 o 21:37Fotografii z wywózki „andersowców”z 1 kwietnia 1951 roku się nie znajdzie.
Nkawudziści przyszli w nocy o drugiej, trzeciej i kazali zbierać podręczny bagaż.
Obejście wywożonych i sąsiednie obstawiali uzbrojeni „aktywiści” „komsomołu” znający teren i „wroga sowietskiej własti”, a pochodzący z tej samej wsi. Szykowanie do „drogi” trwało kwadrans, pół godziny. Nikt z sąsiadów nie „wiedział” co się dzieje… Rodzinę wywożonych załadowano na ciężarówkę, która niestety odmówiła posłuszeństwa i „rozkraczyła” się przed „sielsawietem” w centrum wsi. Organizowanie zastępczego transportu trwało długo, tak długo że ludzie zaczęli iść do pracy w „kołchozie”(godzina 5-6?) i zobaczyli co się dzieje; rodzinę „pod konwojem” na ciężarówce. Zorganizowanie zastępczego transportu trwało do chwili aż pojawiły się na szosie ciężarówki z wywożonymi mieszkańcami innych miejscowości. Ludzie ci znali się wracali z Anglii do domu razem, razem przechodzili „kwarantannę” po przekroczeniu granicy ZSRR. Ciężarówki zatrzymały się na najbliższej w „rejonie”/powiecie stacji kolejowej. W tym przypadku była to miejscowość Orańczyce. Na torach stał już skład towarowy otoczony „nkawudzistami” do którego ładowano przybywających. Wagony wyposażone w kominki – dla znających się na rzeczy „andresowców” wiadomy znak, że pojadą długo, daleko, gdzie będzie jeszcze zimno….
Żyją jeszcze ludzie, których wywieziono tego dnia z Województwa Poleskiego na Syberię. Moja Mama urodzona w 1931 roku miała tą przyjemność i spędziła 5 lat w urokliwym zakątku „irkuckiej obłasti”.
Wracając do tych czasów w swoich opowieściach, przyznaje że na zesłaniu traktowano ich już inaczej jak wywożonych w latach czterdziestych, chociaż zdarzały się ekscesy.
Podczas „transportu” toaleta pod „sztykiem” to była jednak „nkawudowska norma”.
Osobiście zastanawiam się dlaczego tych ludzi – weteranów z 2korpusu wywieziono dopiero w 1951 roku.
W Korei toczyła się wojna, która mogła stać się zarzewiem kolejnego światowego konfliktu. Może tych ludzi chory system uważał za V kolumnę „imperialistów”?
Któż może wiedzieć co lęgło się w ów czas w łbach psychopatów z Kremla?…
Pozdrawiam.
józef III
17 lutego 2015 o 11:09… ponieważ do tego czasu trwała intensywna propaganda (w tym listy od rodzin pisane pod przymusem)celem ściągnięcia tych ludzi „do domu” – wielu dało się na to nabrać i wróciło. Wielu autentycznie tęskniło do rodzin i Kraju. Po 1951 r. uznano, że więcej nie „ściągną” i przystąpili do wywózek. Nieliczna grupa po 1956 ewakuowała się do PRL. Są dokładne dane, w tym wartościowa publikacja / artykuł jaki się ukazał niezależnym piśmiennictwie białoruskim.
Jolanta
8 lutego 2021 o 17:29Mój dziadek Julian Koniuszewski był jeńcem w Ostaszkowie, później zaciągnął się do Armii Andersa, walczył pod Monte Casino. Bezpośrednio po wojnie zamieszkał w Londynie ale bardzo tęsknił za swoją rodziną. W 1948 roku Stalin zaczął nawoływać do powrotu żołnierzy – „Andersowców”, uznając ich zasługi wojenne, obiecał, że nie będzie dla nich żadnych restrykcji ze strony sowieckiej. Zachęcał do łączenia się rodzin, powrotu mężów , synów i ojców. Dziadek odkładał każdego funta z pracy i żołdu aby wrócić do rodziny pozostawionej na byłych polskich terenach Białorusi. Nie spodziewał się, że Stalin zwabił go i jemu podobnych, w rezultacie urządził im piekło. Dziadek wrócił pod koniec 1948 roku do rodzinnej wioski, gdzie czekała na niego żona Leokadia z dwójką dzieci: Zofią i Alfredem. Po dziewięciu miesiącach urodziła im się druga córka Jadzia. A w pierwszy dzień ferii wiosennych 1 kwietnia, o drugiej w nocy obudzili ich uzbrojeni żołnierze radzieccy waląc kolbami karabinów do drzwi. Odczytali im nakaz „przesiedlenia”- jak to nazwali i konfiskatę mienia. Kazali im się spakować w ciągu dwóch godzin, mogli zabrać tylko tyle ile uniosą w rękach. Byli przekonani, że wywiozą ich do lasu, a tam rozstrzelają i zakopią. Nie mogli też wiele unieść, Julian z poważną chorobą serca zemdlał na wieść o zesłaniu, Leokadia w ósmym miesiącu ciąży z półtoraroczną Jadzią na ręku i czternastoletnia Zofia-moja mama, i Alfred rok od niej młodszy. Dziadek przeżył obóz jeniecki, potem tułał się po świecie z wybiedzoną i zdziesiątkowaną chorobami, Armią Andersa. Przeżył wojnę walcząc za ojczyznę. Przeżył miesięczną drogę na Syberię w wagonach bydlęcych w zimnie i głodzie ale zmarł na Syberii na zawał serca. Alfred zginął w wypadku przy wyrębie tajgi. Babcia Leokadia przeżyła Syberię z córkami (na Syberii 9 maja 1951roku urodziła się jeszcze Alinka), wróciła dopiero w 1957 roku na własny koszt i zaproszenie od brata Stanisława, który po wojnie, w ramach repatriacji, przyjechał z rodziną do Polski i zamieszkał na Dolnym Śląsku. Mama- Zofia dwa lata zabiegała o to zaproszenie i pozwolenie na powrót do Polski. Dlatego całe życie była wdzięczna wujkowi i cioci za zaproszenie, które im przysłali. Dzięki nim dostali bilety na nowe życie w Polsce. Inaczej nigdy by się stamtąd nie wydostali.
Jolanta
19 lutego 2021 o 12:38Chciałabym poprawić rok powrotu dziadka, Juliana Koniuszewskiego, na Kresy Wschodnie, był to 1947 , a nie jak napisałam 1948r.