Już pod koniec 1939 roku nastąpiły zdecydowane działania w kierunku lituanizacji Wilna. W pierwszej kolejności starano się nadać miastu litewskie oblicze. Nakazano w krótkim terminie usunąć wszystkie polskie szyldy i napisy, zastępując je litewskimi.
Przystąpiono do zlitewszczenia nazw ulic i placów. Częściowo pozostawiono stare nazwy, tłumacząc je na litewski, częściowo radykalnie je przerobiono. Na przykład ulicę Mickiewicza przemianowano na Gedymino, ulicę Józefa Piłsudskiego na – Algirdo, Wielką Pohulankę – na Jono Basanavičiaus, Juliusza Słowackiego na Mindaugo, Fabryczną – na Birutės, Szepyckiego – na Mortos Mindaugienės itp.
Usunięto z klas szkolnych polskie godła i emblematy, nie oszczędzając nawet Orła na Ostrej Bramie. Pamiętam, jak od strony zewnętrznej bramy robotnicy specjalnymi dłutami zbijali Orła, a jego kawałki padały na ziemię. Zebrał się tłum ludzi, niektórzy zbierali kawałki zniszczonego godła Polski na pamiątkę.
Wprowadzono zakaz noszenia „obcych mundurów”, w związku z czym młodzież gimnazjalna i licealna musiała usunąć z mundurów niebieskie lub czerwone wypustki, a metalowe guziki obszyć materiałem lub wymienić na „cywilne”.
Przystąpiono do likwidacji wszelkich polskich organizacji politycznych, społecznych, kulturalnych i zawodowych. Starano się jak najszybciej narzucić ludności język litewski. W urzędach osobom, zwracającym się po polsku, odpowiadano, żeby mówili po litewsku lub – po rosyjsku, inicjując w ten sposób nową falę rusyfikacji Wilna.
„Można sobie wyobrazić stosunki w mieście – pisze Stanisława Lewandowska, – gdzie ludność nie znała narzuconego jej języka urzędowego i gdzie każdy policjant, każdy urzędnik, im niższy, tym bardziej gorliwie, udawał przed ludnością, że mówi wyłącznie po litewsku i nie przyjmował do wiadomości tego, co się doń mówiło w języku miejscowym. Równolegle z tym postępowała lituanizacja nazwisk.
Polskie nazwiska, przekręcane według fonetyki litewskiej, transkrybowane wedle litewskiej pisowni, wreszcie opatrzone końcówkami męskimi: -us, -as, -is bądź żeńskimi: -ienė, -ietė, -aitė, -ytė zmieniły się do niepoznania, czyniąc z polskiego Wilna miasto zewnętrznie litewskie”.
Przeprowadzenie lituanizacji szyldów i nazwisk na szyldach oraz w paszportach było dziełem administracji, natomiast wyrugowania polskich nazwisk z ogłoszeń na drzwiach prywatnych mieszkań dokonywano przy współdziałaniu „patriotów” litewskich, działających anonimowo w nocy, gdyż wobec stanu wojennego obowiązywała godzina policyjna, a przepustki nocne posiadali tylko Litwini.
Wówczas to zostały pozrywane lub okaleczone do niepoznaki szyldziki lekarzy czy adwokatów, aby zniknęły do reszty świadectwa polskości tego miasta. Interwencje Komitetu Polskiego, zwracając uwagę władz na anomalia i nonsensowne postępowanie Litwinów w sprawach językowych, pozostały bez echa. Litwinom bowiem chodziło o dwa cele doraźne: zewnętrzne zlitwinizowanie miasta dla potrzeb propagandowych i pozbawienie pracy jak największej liczby Polaków, ażeby następnie zrujnowaną ekonomicznie ludność polską łatwiej usunąć z Wilna.
Od znajomości języka litewskiego zaczęto w związku z tym uzależniać prawo do wykonywania wszelkich zawodów. Dotyczyło to nawet… dorożkarzy, którym w połowie stycznia 1940 r. postawiono to jako warunek dalszego posiadania prawa jazdy. W ten sposób z dnia na dzień skazywano przedstawicieli najrozmaitszych zawodów na niemożność dalszego wykonywania dotychczasowej pracy.
Przystąpiono do szybkiej lituanizacji szkół powszechnych i średnich poprzez odpowiednią zmianę programów nauczania i wprowadzenie intensywnej nauki języka litewskiego. Autor niniejszego szkicu, wówczas uczeń drugiej klasy Szkoły Powszechnej nr 11 przy ulicy Zarzecznej nr 5 wspomina: „Od 3 listopada 1939 r. wróciliśmy do szkoły.
Uczyły nas poprzednie nauczycielki, ale już po wakacjach zimowych przyszli do naszej szkoły litewscy nauczyciele, podzielili klasy na „polskie” i „litewskie”. W litewskich klasach uczyli tylko po litewsku, uczniowie nic nie rozumieli, ale otrzymywali dobre stopnie. Ja trafiłem do klasy „polskiej”, wprowadzono obowiązkowy przedmiot – język litewski; do naszej klasy wszedł nauczyciel, niski i gruby, z skrzypcami, oczy miał jakieś przymknięte i zaropiałe. Chłopcy, uczniowie drugiej klasy, od razu nazwali go „Zabździane Oczki”. Ten nauczyciel, może w dobrej wierze, próbował nas uczyć języka litewskiego, kazał nam śpiewać piosenkę: Tindi-rindi riuška, Kas ten miške triuška? Bene voveraitė – Ruda kepuraitė… Śpiewaliśmy tę piosenkę, ale do dziś nie bardzo rozumiem o co chodziło „Zabździanym Oczkom”, czyli naszemu mokytojasowi? Ale on pięknie grał na skrzypcach. Po polsku trochę umiał, dobrodusznie się uśmiechał i mówił: – Wa, kłapczuki, litewski to piekny kalba, ja was naucza, naucza, ali dabar dainuokit, dainuokit…” – I śpiewaliśmy o rudej wiewiórce…”.
Na początku grudnia 1939 r. wybuchł w szkołach średnich strajk na znak protestu przeciwko zwolnieniu polskich dyrektorów i części polskich nauczycieli. „Dzięki działaniom mediacyjnym Komitetu Polskiego – pisze L. Tomaszewski – konflikt przebiegał stosunkowo spokojnie i zakończył się czasowym zamknięciem szkół i ponownymi do nich zapisami. Część uczniów przystąpiła do nauki na nowych warunkach, część zaczęła uczęszczać na tajne komplety, które powstały spontanicznie.
Szczytowym aktem lituanizacji była likwidacja 15 grudnia 1939 r. Uniwersytetu Stefana Batorego. Ale ani studenci, ani profesorowie nie dali jednak za wygraną. Studia były kontynuowane na tajnym uniwersytecie, który przetrwał aż do końca roku akademickiego 1943/1944. Akcja antypolska nie ominęła kościołów. Zorganizowane grupy litewskiej młodzieży ze związku szaulisów wywoływały w kościołach zajścia podczas nabożeństw, gwałcąc ich porządek, przerywając je śpiewaniem pieśni świeckich, terroryzując modlących się wiernych, nierzadko uciekając się do bicia wychodzących z kościoła. Głośno było w Wilnie o pobiciu sekretarza Nuncjatury Apostolskiej monsignore Vito Peroniego podczas zwiedzania kościoła św. Kazimierza, gdzie młodzi litewscy bojówkarze wzięli go za polskiego księdza.
Policja zwykle traktowała poszkodowanych Polaków jako sprawców zajść i tak został potraktowany monsignore Peroni. Sprawa wyjaśniła się dopiero na komisariacie policji. I wreszcie od wiosny 1940 roku zaczęły się akcje wyrzucania inteligencji polskiej z mieszkań w prestiżowych dzielnicach i w śródmieściu. W mieszkaniach tych zasiedlano urzędników, wojskowych i naukowców, którzy masowo zaczęli przybywać z Kowna do Wilna. Władysław Korowajczyk, obecnie mieszkaniec Łodzi, wspomina: „Późną wiosną Litwini wyrzucili nas z mieszkania przy ulicy Wiwulskiego. Polska hołota niegodna była mieszkać w tak porządnym domu. Przenieśliśmy się na zaułek Konarskiego 6a, ulicę odchodzącą od Zakretowej, pod samym Zakretem. Dom drewniany, bez żadnych wygód, z bardzo odległą studnią. Warunki jak na letnisku, ale letnia sielanka trwała do czasu, kiedy nastały mrozy i woda w mieszkaniu rankiem zamieniała się w lód”.
Zabójstwo policjanta litewskiego
Wiosną 1940 roku na Łosiówce zamordowany został skrytobójczo litewski policjant. O tym wydarzeniu było głośno w Wilnie i nasi mężczyźni na ławeczce pod bzem przy ulicy Połockiej 11 komentowali ten fakt: – Ot, panowie sonsiedzi, mówił Zmitrowicz – niedobrze bendzi, dadzo nam w dupa Litwiny… I faktycznie, „ […] okazją do pierwszego większego pogromu – pisał prof. Konrad Górski w książce Devide et impera – była śmierć policjanta litewskiego, zabitego podczas starcia ze zwykłymi szumowinami z przedmieścia.
Zrobiono naprzód wielki huczek, że oto policjant litewski padł ofiarą polskich szowinistów. Jeszcze przed jego pogrzebem obiegły miasto pogłoski, że w dzień pogrzebu Litwini zapłacą Polakom za jego śmierć. Władze litewskie musiały wiedzieć o tych pogróżkach i mogły im zapobiec przez ogłoszenie wyników śledztwa i odpowiednie zarządzenie.
Ale władze nie uczyniły nic w tym zakresie. Pogrzeb zabitego przerodził się istotnie w wielką patriotyczną demonstrację litewską, a po jej zakończeniu studenci litewscy urządzili na ulicach pogrom polskich przechodniów i instytucji. Dopiero po tych zajściach ukazało się oświadczenie władz, że policjant został zabity przez zwykłych przestępców i że skutkiem nieporozumienia doszło do „godnych ubolewania” i „nietaktownych” poczynań wobec pojedynczych przechodniów i niektórych prywatnych instytucji.
Organy administracyjne wezwały więc do pokoju i zapowiedziały „ostre środki” przeciw jego burzycielom. Tak więc komedia została doskonale odegrana do końca przez wszystkich aktorów”. Po latach o tym zdarzeniu pisał Józef Mackiewicz w artykule „O pewnej, ostatniej próbie i zastrzelonym Bujnickim”, opublikowanym w paryskiej „Kulturze”: „Na przedmieściu Łosiówka zamordowany zostaje w sposób skrytobójczy policjant litewski. Po dwóch dniach studenci i litewska młodzież bojówkarska, powracając z pogrzebu ofiary, według ścisłych wzorów polskich antysemitów, rozpoczęła w mieście pogrom. Tylko że tym razem bito nie Żydów, a Polaków.
Nazajutrz urząd prasowy zażądał od pism polskich, aby w sposób kategoryczny potępiły zabójstwo policjanta. Odpowiedziałem, że zgodzę się na potępienie faktu skrytobójstwa tylko pod warunkiem, jeżeli wolno będzie potępić fakt pogromu Polaków. Szesnaście godzin później decyzją Rady Ministrów (należało to do jej kompetencji) pozbawiony zostałem prawa wydawania jakichkolwiek druków na terenie Republiki Litewskiej. Większość stałych współpracowników ustępowała razem ze mną. Byłem rozczulony, gdy nawet Żyd Jakub Kowarski zwany przez Bujnickiego „Kubusiem”, dorywczo pracujący na tłumaczeniach prasy żydowskiej, chciał przez solidarność koleżeńską ustąpić, pozbawiając się zarobków”. Polacy wileńscy niezadowoleni byli z rządów litewskich, pałowania wiernych w kościołach, zrywania guzików z orzełkami…
Wspomniany Józef Mackiewicz zimą 1940 roku jechał dorożkarskimi sankami i zagadnął dorożkarza: – Jak się teraz żyje? – Dorożkarz pomyślał chwilkę: Hm, jak tu panu powiedzieć… Ot, przykładem: przy bolszewikach żyć by można, a życia nie ma. A przy Litwinach życia jest, tylko żyć nie można. – I dodał, po zacięciu konia batem: Ech, sami by żyli i ludziom by żyć dali! To nie, nie dajo!
Awantury litewskie w teatrze „Lutnia” i przy kościołach Ducha Świętego i św. Kazimierza
W kwietniu 1940 roku do kasy teatru „Lutnia” zwróciła się wycieczka studentów litewskich z prośbą o zbiorowy ulgowy bilet. Otrzymali go, a zająwszy miejsca na sali widowiskowej, zaczęli podczas przedstawienia gwizdać i hałasować aż doprowadzili do jego zerwania.
„A gdy publiczność – pisze Konrad Górski – opuszczała widownię, ci sami studenci zjawili się w kasie, żądając zwrotu pieniędzy wobec tego, że przedstawienie nie zostało zakończone. Tego było za wiele nawet niektórym Litwinom.
Zarząd Związku Literatów Litewskich z prezesem KrėvėMickevičiusem na czele ogłosił list otwarty do społeczeństwa litewskiego i polskiego z potępieniem całego incydentu. Ale wówczas większość dzienników litewskich rzuciła się z pasją na autorów listu, a jedna z gazet zamieściła nawet karykaturę, przedstawiającą ich w kornym rozmodleniu przed operetkową tancerką, fikającą nóżkami; podpis pod rysunkiem brzmiał: „Oto jak nisko upadły pewne nasze wielkości”.
Dodać należy, że autorami listu byli rzeczywiście najwybitniejsi litewscy pisarze”. Na awanturze w teatrze nie skończyło się, bowiem 4 maja 1940 r. przed kościołem Ducha Świętego, jak pisze Górski, „zjawiła się grupa około 100 osób, składająca się z uczniów wyższych klas i ze studentów litewskich, aby zdemolować kramik z książkami dewocyjnymi w języku polskim, sprzedawanymi u wejścia do kościoła.
Książki wyrwano ze stojących półek kościelnych, darto je i rzucano na ziemię.
Usiłowano też zdemolować półki, ale były zbyt mocno przytwierdzone do ściany i hałastra musiała swego zamiaru poniechać”. 5 maja wpadło kilku policjantów do gimnazjum oo. jezuitów, mieszczącego się obok kościoła św. Kazimierza, i zaaresztowano dwóch uczniów znajdujących się wtedy w ustępie.
Po wyprowadzeniu ich na ulicę chłopcy byli bici po twarzy przez zebrany tłum litewski, po czym policjanci naigrywając się z nich i wymyślając im od polskich zająców zabrali ich do komisariatu. Tam bito ich pałką gumową, a po kilku godzinach zwolniono, ale jednemu z nich kazano zapłacić lita, nie wiadomo z jakiego tytułu.
O powodzie aresztowania i bicia nie udzielono rodzicom, którzy interweniowali, żadnej informacji. Inny typ gwałtów wymyśliła policja już po pogrzebie owego zabitego przez bandytów policjanta. Mianowicie, jak pisze K. Górski, „dnia 15 i 16 maja 1940 r. po kilka godzin dziennie zmuszano przechodzących i przejeżdżających ulicą Listopadową (obecnie Sukilelių – M.J.) koło cmentarza na Rossie do czołgania się na kolanach od bramki cmentarnej do grobu owego policjanta i odmawiania modlitw. Pobito przy tej robocie pałkami gumowymi wiele osób, m.in. kobiety i dzieci.
Życie kulturalne w Wilnie w okresie rządów Antanasa Smetony
Obok ciemnych stron wileńskiej rzeczywistości w 1940 roku, były tez fakty pozytywne. Wilno było w tym czasie jedynym miejscem w kraju, gdzie ukazywała się polska prasa i rozwijało się polskie życie kulturalne, reprezentowane przede wszystkim przez teatr. Wśród masy uchodźców, którzy znaleźli schronienie w Wilnie, było wielu doskonałych aktorów, o których zaangażowaniu w normalnych warunkach przedwojennych teatry wileńskie nie mogły nawet marzyć. Oto niektóre nazwiska: Jan Kurnakowicz, Ludwik Sempoliński, Stanisława Perzanowska, Witold Conti, Jan Ciecierski. Obok tych sław aktorskich debiutowali wówczas na scenie w Wilnie: Danuta Szaflarska, Hanka Bielicka, Hanna Skarżanka, Jerzy Duszyński, Igor Śmiałowski. „Pod koniec lutego 1940 roku – pisze L. Tomaszewski – przybyła do Warszawy Hanka Ordonówna-Tyszkiewiczowa. Po dłuższej rozłące znów była z mężem, a ich wileńskie mieszkanie, otwarte i gościnne, stało się miejscem spotkań i twórczych dyskusji”. Czynny był Teatr Miejski na Pohulance z dyrektorem Leopoldem Pobóg-Kielanowskim i teatr muzyczny „Lutnia” pod dyrekcją Franciszka Rychłowskiego i kierownictwem artystycznym Karola Wyrwicz-Wichrowskiego.
Teatry wystawiały obok repertuaru lekkiego – także sztuki ambitne, wymagające dużego wysiłku i zaangażowania, tym bardziej, że repertuar był często zmieniany. Na przykład na Pohulance w ciągu ośmiu miesięcy wystawiono 14 sztuk premierowych i cztery wznowienia. Były to często wielkie sukcesy artystyczne.
Oprócz tych dwóch teatrów o ustalonej renomie, zaczęło działać w Wilnie kilka scen o repertuarze rewiowo-kabaretowym, doskonale prowadzonych i dysponujących dobrą obsadą aktorską. Należał do nich teatrzyk „Miniatury”, mieszczący się w sali kina „Światowid” przy ulicy Mickiewicza 9, z takimi gwiazdami estrady, jak Maria Żejmówna, Stefan Jaksztas i Ludwik Sempoliński. W kawiarni „Biały Sztral” przy ulicy Zamkowej 28 działał kabaret literacki „Ksantypa”, którego założycielem, kierownikiem literackim i konferansjerem był znakomity Janusz Minkiewicz.
Siłą „Ksantypy” były doskonałe teksty Juliana Tuwima, Mariana Hemara, Antoniego Słonimskiego, Jerzego Jurandota, Światopełka Karpińskiego. Obok spektakli teatralnych i kabaretowych odbywały się koncerty, na których wileńska publiczność mogła podziwiać między innymi znakomitego pianistę Stanisława Szpinalskiego, młodego lecz sławnego już barytona Jerzego Gardę i utalentowaną pieśniarkę Stanisławę Piasecką. Tak więc, mimo ograniczeń stanu wojennego oraz szykan ze strony władz i elementów szowinistycznych, życie kulturalne w Wilnie rozwijało się nader pomyślnie, przyczyniając się do poprawy kondycji psychicznej i umacniania uczuć patriotycznych tutejszego społeczeństwa, a tym samym dodając mu sił do przetrwania trudnego okresu. Ale ta pomyślna sytuacja została niespodziewanie zakłócona smutnym wydarzeniem: 1 maja 1940 roku zmarł nagle na serce w wieku 31 lat Światopełk Karpiński, uzdolniony poeta i satyryk, współpracownik „Cyrulika Warszawskiego” i „Szpilek”, autor głośnych szopek politycznych. W kampanii wrześniowej w stopniu porucznika walczył w obronie Warszawy, zaś do Wilna przyjechał jako uchodźca wojenny i – mimo krótkiego udziału w wileńskim życiu kulturalnym – zdobył uznanie i sympatię wileńskiego społeczeństwa.
Jego pogrzeb odbył się 3 maja. „Żałobny kondukt – pisze L. Tomaszewski – przeciągnął od kościoła św. Jakuba, przez ulicę Mickiewicza, plac Katedralny, pod Ostrą Bramę i dalej na cmentarz na Rossie. Tłumy wilnian odprowadziły zmarłego poetę, a najbliżsi przyjaciele złożyli trumnę do grobu na cmentarzu, na Górce Literackiej, tuż obok mogiły Władysława Syrokomli. Potem w „Ksantypie” odbyła się pożegnalna akademia na cześć poety. Ale że „Ksantypa” to kabaret, do którego teksty pisał Karpiński – satyryk i humorysta, akademia miała charakter wesoły. Jan Kurnakowicz recytował śmieszne i nieprzyzwoite fraszki poety, inni artyści wystąpili w jego skeczach. Hanka Ordonówna śpiewała poetyckie piosenki Światopełka Karpińskiego. A rok później, za okupacji niemieckiej, jak wspomina Leon Janowicz, „w renomowanym hotelu wileńskim „Saint-Georges” przy ulicy Mickiewicza, w samym centrum miasta, który został przemianowany na Offizersheim, czyli kasyno dla oficerów Wehrmachtu, i który stał się wojennym azylem w pierwszym rzędzie dla bezrobotnych z konieczności aktorów. Jan Kurnakowicz był tu szatniarzem, zaś Igor Śmiałowski i Jerzy Duszyński byli kelnerami”.
Mieczysław Jackiewicz/Magazyn Polski na uchodźstwie grudzień 2019
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!