Grodzieński portal internetowy Hrodna.life opublikował wspomnienia ostatniego żyjącego obrońcy Grodna przez Sowietami we wrześniu 1939 roku – 92-letniego Stefana Chocieja. Do mieszkającego w Dąbrowie Białostockiej bohatera wydarzeń sprzed 80. lat dotarł dziennikarz portalu Hrodna.life Rusłan Kulewicz, który jest częstym gościem spotkań o tematyce historycznej, organizowanych przez Związek Polaków na Białorusi.
Z przyjemnością i wdzięcznością dla dziennikarza, utrwalającego historię polskiego Grodna w licznych publikacjach prasowych i książkowych, przetłumaczyliśmy spisane przez Rusłana Kulewicza w języku białoruskim wspomnienia Stefana Chocieja na język polski.
Zapraszamy do lektury fascynujących wspomnień:
„Byliśmy patriotami”. Wspomnienia grodnianina, który brał udział w obronie Grodna 1939 roku
92-letni Stefan Chociej mieszka obecnie niedaleko Sokółki, ok. 40 kilometrów od Grodna, w którym się urodził. Przez całe życie grodnianin marzył o powrocie do rodzinnego miasta, ale nie mógł tego zrobić z kilku powodów. Po pierwsze, brał on udział w obronie Grodna przed wojskiem sowieckim we wrześniu 1939 roku, a po drugie – nie miał gdzie wrócić, gdyż w rodzinnym domu mieszkali już inni ludzie
Stefan Chociej urodził się w Grodnie w katolickiej rodzinie Wiktora Chocieja, mieszkającej przy ulicy Mostowej w 1927 roku. W rodzinnym mieście mieszkał do 1939 roku, a potem z rodzicami zmuszony był przenieść się na wieś. Do Grodna rodzina Chociejów nigdy już nie wróciła.
„Jestem grodzieński, chociaż rodzice moi byli przyjezdni. Najpierw nasza rodzina mieszkała nad Niemnem przy ulicy Mostowej, tam też się urodziłem. Mama pracowała w fabryce tytoniowej jako kontroler, pilnujący, żeby pracownicy fabryki nie wynosili z niej papierosy. Ojciec wówczas pracował na żydowskim tartaku.
Obok nas mieszkał deputowany o nazwisku Krasiński, który ochrzcił mnie w kościele Franciszkańskim. Ten bardzo szanowany człowiek pewnego razu zaprosił mojego ojca, aby wstąpił do prorządowego Obozu Zjednoczenia Narodowego (OZN). Po pewnym czasie ojciec został nawet sekretarzem oddziału OZN w Grodnie. Jako działacz partyjny tata zaczął dobrze zarabiać i przenieśliśmy się najpierw na ulicę Złotarską (obecnie Uryckiego), a potem kupiliśmy kamienicę na rogu ulic Witoldowej (obecnie Socjalistyczna) i Brygidzkiej ( obecnie Karola Marksa).
Najpierw uczyłem się w szkole niedaleko ZOO – po drodze na stację kolejową. Do klasy 5 poszedłem już do Szkoły im. Adama Mickiewicza. Miałem dwie starsze siostry, jedna z nich uczyla się w gimnazjum”.
Dobre życie w Grodnie
Jak wynika ze wspomnień Stefana Chocieja, jego ojciec w latach 30. zarabiał około 1000 złotych. Jego rodzina, oprócz własnego domu w mieście wybudowała domek letniskowy na wsi, a przy domku państwo Chociejowie mieli ogródek, w którym uprawiali hodowlę warzyw i owoców.
„Żyło nam się w Grodnie bardzo dobrze. Pamiętam, jak chodziłem do ZOO, do miejskiego parku, muzeów, kina. Wtedy w Grodnie mieliśmy 5 kin. Były to: „Helios” na ul. Brygidzkiej, „Apollo” na ul. Dominikańskiej (obecnie Sowiecka), na ulicy Pocztowej (obecnie Socjalistyczna) było kino „Pan”, na ul. Horodniczańskiej nieduże kino „Lux”, na Orzeszkowej kino „Uciecha”. Chodziłem do kina, kiedy tylko mi się chciało, bo w klasie pełniłem funkcję skarbnika i mieliśmy specjalne legitymacje uczniowskie. Uczniowie chodzili po mieście w szkolnych mundurkach z naszywkami. Każda szkoła miała naszywki w innym kolorze. Moja „Mickiewiczówka” – w żółtym, „Batorówka” miała naszywki czerwone i tak dalej.
W domu mieliśmy służącą, która nosiła moje podręczniki do szkoły. Nie chodziło o to, że sam bym nie dał rady je zanieść. Po prostu byłem łobuzem i urwisem, więc mama wysyłała służącą ze mną, żebym na pewno dotarł do szkoły, a nie uciekłem gdzieś. A my z chłopakami z klasy byliśmy do tego zdolni.
Przedwojenne życie w Grodnie było ciekawe i różnorodne. Jeśli mieliśmy z kolegami chęć, to mogliśmy pójść na Niemen, poplywać na kajakach, a w zimie – poślizgać się na łyżwach. Obok mieścił się Żydowski Klub Sportowy „Makabi”.
Nasza rodzina żyła dostatnio, więc na wiele mogliśmy sobie pozwolić. Często z ojcem chodziłem do restauracji na obiady do pana Zajączkowskiego, który prowadził lokal przy placu Batorego (obecnie plac Sowiecki). Często wpadaliśmy do kawiarenek i cukierni przy Dominikańskiej.
Mój tata bardzo lubił grodzieńskie piwo, pamiętam jak pił je, leżąc na tapczanie. Przecież mieliśmy w Grodnie browar, w którym warzyli ulubione piwo ojca „Horacy Heller”.
Pamiętam, na ulicy Hoovera (obecnie ul. Telmana) było kasyno oficerskie, które mijaliśmy około 8 rano, idąc do szkoły, a oficerowie jeszcze pili, a obok kasyna gromadziły się kurwy, bywało nawet, że biły się o klienta. Mówili, że niektóre z nich miały jakieś dokumenty, zezwalające na uprawianie nierządu”.
Pogromy żydowskie
W wieku 8 lat Stefan Chociej był świadkiem i uczestnikiem wielkiego pogromu żydowskiego w Grodnie. Wchodził wówczas do żydowskich sklepów i wyrzucał z nich na ulicę towary, co nieco, biorąc dla siebie.
„Wtedy w Grodnie mieszkało dużo Żydów, może nawet więcej ich było, niż Polaków. Centrum miasta dokładnie było żydowskie. Największy pogrom żydowski odbył się w 1935 roku, po tym jak jakiś Żyd zabił polskiego marynarza. Na jednej z potańcówek marynarzowi spodobała się żydowska dziewczyna i on poszedł odprowadzić ją, a w bramie dogonił go jakiś chłopiec, uderzył w plecy i zabił.
Podczas pogrzebu tego polskiego marynarza, ksiądz wygłosił bardzo patriotyczne kazanie. Po pogrzebie wszyscy uderzyli na Żydów. W ciągu trzech dni młodzi chłopcy w wieku 18-20 lat chodzili z kijami i tłukli żydowskie wystawy sklepowe, a my, dzieci, chodziliśmy za nimi. Kazali nam wszystko wyrzucać ze sklepów. Pamiętam, na placu Batorego był dobry sklep z rowerami, odbiornikami radiowymi, instrumentami muzycznymi, które wyrzucaliśmy. Krzyczano wtedy: „Bij Żyda!”, a na każdym rogu można było przeczytać „Nie kupuj u Żyda”. W centrum stała policja i żołnierze, ale nikt nie próbował zatrzymać pogromców. Panowała absolutna swawola. Każdy chętny mógł wynosić co mu się podobało z żydowskich sklepów. Jedyne, co wziąłem, to były cukierki w szklanej puszce. Do domu nie zabrałem, schowałem pod drzewem. Bałem się, że mama się dowie, gdyż mnie nie pozwalano chodzić na pogromy, ale uciekałem z domu. Na trzeci dzień pogromy w Grodnie skończyły się, ludzie się uspokoili.
Nie powiedziałbym, że Polacy w Grodnie odnosili się do Żydów wrogo, wszyscy mieszkaliśmy obok siebie w jednym mieście. Czasem zdarzały się jednak przypadki na granicy poprawności, które powodowały konflikty. Miałem żydowską sąsiadkę o imieniu Ania. Była ode mnie młodsza, ale mi się podobała – taka śniada, czarniawa, ładna. Woziłem ją na rowerze, dojeżdżaliśmy nawet do lasu. Nie mieliśmy problemów z powodu tego, że ja jestem Polak, a ona – Żydówka. Przyjaźniliśmy się i podobaliśmy się sobie nawzajem. Dopiero za Niemców wszystko się zmieniło. Kiedy w czasie okupacji przyjechałem do miasta, to ją zobaczyłem. Ona szła po jezdni i płakała, ja tym czasem, jak człowiek szedłem po chodniku. Potem zabrali ją do getta i już. Nigdy więcej nie zobaczyliśmy się”.
„Gotowi byliśmy życie oddać za Polskę ”
We wrześniu 1939 roku beztroskie życie rodziny Chociejów w Grodnie się skończyło. Wybuchła II wojna światowa, głowę rodziny zabrano na front, walczyć przeciwko Niemcom. Do Grodna tymczasem weszły wojska sowieckie, które mogły sprawić, że Stefana z matką i siostrami mogli wywieźć na Syberię, albo rozstrzelać. Ale im udało się tego uniknąć.
„Ojca zabrali do Wojska Polskiego jeszcze przed wybuchem wojny. O tym, że Niemcy zaatakują Polskę, wiedzieliśmy, ale wszyscy uważali, że nasze państwo jest mocne i potrafi dać odpór wrogowi. Mieliśmy dużo wojska, szczególnie w Grodnie. Niemcy jednak już w pierwszym dniu wojny zbombardowali z samolotów mosty na Niemnie i skład amunicji w lesie. Do miasta jednak wtedy nie weszli. O tym, że zamiast Niemców do Grodna przyjdą Sowiety, nie mieliśmy żadnego pojęcia. To dzisiaj mamy telewizję, radio i informacja rozpowszechnia się błyskawicznie.
A wtedy nikt o niczym nie wiedział. Tylko komuniści i Żydzi szykowali się do przyjścia Sowietów. Wkładali na rękawy czerwone opaski, próbowali powołać swoją milicję, pokazywali Sowietom drogę. Słyszałem, że na lewym brzegu Niemna obok fabryki tytoniowej zbudowali nawet dla Sowietów bramę powitalną.
Kiedy niektórzy Żydzi poszli spotykać Ruskich, wówczas Polacy – patrioci zaczęli przygotowania do obrony miasta. Razem z resztkami żołnierzy na ulicach miasta pojawili się studenci, uczniowie i harcerze.
Moje starsze siostry wstąpiły w szeregi obrońców i mnie zachęciły. Byliśmy patriotami i byliśmy gotowi oddać życie za Polskę. Obronę w Grodnie trzymano w kilku miejscach. Kiedy do miasta weszli Ruscy, byłem na ulicy Orzeszkowej, niedaleko szkoły, w której uczyła się jedna z moich sióstr. Obrońcy mieli kilka karabinów i inną broń. Nalewali do butelek benzynę i czekali na sowieckie czołgi. My staliśmy na posterunku pod mostem. Mieliśmy kilka butelek z płynem zapalającym. Kiedy na most wjechał pierwszy czołg, to wybiegliśmy i zaczęliśmy rzucać butelkami w te czołgi. Jeden z czołgów udało nam się podpalić.
Ze mną byli wówczas przyjaciele, a wśród nich Ryszard Nojman – wyznawca protestantyzmu i syn komisarza policji. Jego zabili sowieccy żołnierze, strzelając z karabinu maszynowego innego czołgu. Potem prawdopodobnie przejechali po nim gąsienicami. Mnie trafiono w rękę, miałem szczęście, że uszedłem z życiem. Miałem przestrzeloną czapkę i ubranie. Z innym chłopakiem udało nam się uciec i schować.
Na początku nie odczuwałem bólu od kontuzji ręki, dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że jestem ranny. Mnie podchwyciła siostra i jakiś chłopak, i zaprowadzili do lekarza. Nałożono mi gips i po tym już nigdzie z domu nie wychodziłem”.
„Wszyscy baliśmy się”
Stefan Chociej mówi, że po obronie Grodna nie wychodził na ulicę, gdyż ludzie mogli go poznać i wydać sowieckim żołnierzom.
„Strach był duży, bo gdyby jakiś Żyd się dowiedział, że brałem udział w obronie miasta, to wydałby mnie natychmiast. Nam się jednak poszczęściło, nikt naszej rodziny nie wydał. Około dwóch tygodni spędziliśmy jeszcze na ul. Brygidzkiej, po czym opuściliśmy miasto. W mieście nie było czego jeść, sklepy były pozamykane. Panował prawdziwy głód i wtedy mama postanowiła wyjechać z Grodna. Pociągiem dojechała do Sokółki i zwróciła się po pomoc do dziadka. Po pewnym czasie on furmanką przyjechał do Grodna i zabrał nas do wioski Poganica. Tak oto opuściłem rodzinne miasto. Nie zdążyliśmy zabrać wszystkich rzeczy, ale i na wsi zamieszkaliśmy w niezłym domu, dosyć komfortowym.
Ojciec wrócił do Grodna pod koniec 1939 roku. Dwa miesiące spędził w sowieckiej niewoli, ale został wypuszczony, bo dobrze rozmawiał po rosyjsku. Przyjechał do nas na wieś i się ukrywał, bojąc się, że wrócą po niego. Wszyscy baliśmy się”.
Do Grodna wrócił dopiero za Niemców
W 1940 roku urodzony grodnianin Stefan Chociej poszedł do wiejskiej szkoły, w której uczył się języków rosyjskiego i niemieckiego. A do rodzinnego miasta wrócił dopiero za czasów niemieckiej okupacji.
„Wieś leżała niedaleko Grodna i było nam w niej bezpiecznie. Jesienią 1941 roku na wsi zdarzył się pożar, podczas którego wyniosłem z płonącej chaty małe dziecko. Sam wówczas ucierpiałem, miałem poparzenia. Leżałem przed dwa miesiące niczego nie widząc. Skóra złaziła ze mnie, opiekowała się mną siostra. Po tym, jak trochę wyzdrowiałem, z ojcem postanowiliśmy pojechać do Grodna. Kiedy już dotarliśmy, to poszliśmy na ulicę Zamkową do znajomego żydowskiego lekarza. Getta wówczas jeszcze nie było. Przyszliśmy do lekarza, a on się chwycił za głowę i mówi: „To dobrze, że przywieźliście do mnie tego chłopca”. Za jedną wizytę Żyd brał 2-3 marki rzeszowe (Reichsmarka – niem.). Ojciec wrócił na wieś sam, zostawiając mnie w Grodnie, w domu rodzinnym, w którym mieszkał wówczas nasz wartownik. Musiałem odbyć dziesięć wizyt u żydowskiego lekarza. W czasie pobytu w Grodnie, spotykałem się ze znajomymi. Jeden z nich powiedział mi: „Czy ty durniem jesteś, po co chodzisz leczyć się do Żyda płatnie? Niemcy otworzyli na ul. Mostowej szpital!” Nazajutrz poszedłem tam. Zostałem przyjęty przez lekarza, ubranego w mundur wojskowy, a na nim – biały lekarski kitel. Lekarz obejrzał moje rany, czymś je posmarował i zalepił plastrem. Nawet nie bolało i nie zażądał pieniędzy. Leczyli bezpłatnie, więc do Żyda już nie poszedłem. Po kilku procedurach w szpitalu opuściłem Grodno i na rowerze pojechałem do wioski. Nigdy później już w Grodnie nie byłem. Na wsi żyliśmy na swojej ziemi. Do rodzinnego miasta powrócić przeszkadzał strach”.
„Gdyby otworzyli granicę, to przyczołgałbym się na kolanach”
Od 1941 roku Stefan Chociej tylko jeden raz, w czasach sowieckich na zaproszenie znajomych, zawitał do Grodna. Obecnie chciałby wrócić do rodzinnego miasta.
„Sowiety w Grodnie wyłapywali przede wszystkim inteligencję, po nich to samo robili Niemcy. Takich ludzi wywożono i rozstrzeliwano. Być może uratowało nas właśnie to, że wyjechaliśmy z Grodna. Wróciłem do rodzinnego miasta dopiero w 1984 roku. Przyjeżdżałem z żoną.
Jeszcze przed tym wyjazdem często śniłem po nocach, jak będąc w jakimś kościele naciskam pedał organu, a miechy organowe tłoczą powietrze. We śnie nie rozumiałem, gdzie się znajduję. Ale, kiedy poszedłem do kościoła Franciszkanów i wszedłem na górę, to zrozumiałem, że śniło mi się właśnie to miejsce, czyli kościół, w którym zostałem ochrzczony. Proszę sobie wyobrazić, przez całe życie jeden i ten sam sen, w którym widziałem grodzieński kościół. I to z samego dzieciństwa…
Kiedy byłem w Grodnie ostatni raz nasz dom na ul. Brygidzkiej jeszcze stał, ale mieszkali w nim wojskowi. Bardzo tęsknię za Grodnem, gdyby otworzyli granicę, to na kolanach bym się przyczołgał. Najbardziej tęsknię za Niemnem. Grodno jest moim miastem, nawet umrzeć bym chciał właśnie w nim”.
Znadniemna.pl za Hrodna.life
1 komentarz
polo
29 października 2019 o 11:20Piekne wspomnienia