Podczas moich licznych wojaży po Ukrainie – idących już teraz w kilka dziesiątek – zdarzyło mi się odwiedzić Bazar w obwodzie żytomierskim. Miejsce to prawie nie funkcjonuje w polskiej topografii historycznej, co należy odnotować z ubolewaniem. 100 lat temu wydarzył się tu dramat dziejowy – słowo nie jest na wyrost – który nie powinien żadnego Polaka pozostawić obojętnym. Opowieść o Bazarze spadła na mnie, niczym grom, jaki często przytrafia się w czas młodości oscylującej między kpiną a patosem – pisze Dominik Szczęsny-Kostanecki.
Działo się to jeszcze w liceum, na początku stulecia. W ramach wymiany młodzieżowej, zorganizowanej przez dwójkę nauczycieli historii, pojechaliśmy do Żytomierza , gdzie podejmowani byliśmy – w części oficjalnej – przez grono pedagogiczne 11-letniej szkoły im. Jarosława Dąbrowskiego, po godzinach natomiast przez uczniów tejże placówki i ich rodziny. Dla większości z nas, zachłyśniętych możliwością podróżowania po tych wszystkich Francjach, Hiszpaniach, czy Włoszech był to pierwszy kontakt z Ukrainą. Nie po to przecież uciekliśmy ze Wschodu, żeby tam teraz wracać.
A jednak musiało być coś pociągającego od tej strony, romantyczna postać Bohuna, mit Dzikich Pól, śpiewy cerkiewne – skojarzenia niejasne i fragmentaryczne, wyniesione jeszcze z dzieciństwa, głównie za sprawą „Ogniem i Mieczem” – jedynej części Trylogii w której „wróg” ma jakieś racje. Chmielnicki na pewno. O nim uczyliśmy się w szkole, a rok 1648 nie mógł nie wryć się w pamięć, skoro i król wtedy umarł, i powstanie wybuchło. No, właśnie: powstanie, jak nazywaliśmy nasze XIX-wieczne wystąpienia w słusznej sprawie. Poza tym niewiele i raczej stereotypy. W nadużywaniu alkoholu Ukrainiec majaczył jako gatunek pośredni między Polakiem, a Rosjaninem. Pozytywne skojarzenie też, pamiętam, było, a to dlatego, że jeden z autorów albumu, przy którym pracowała Mama, gente Ruthenus, cieszył się opinią doskonałego fotografika.
Kiedy teraz o tym myślę, przypominają mi się – z uwzględnieniem istniejących różnic – scena w III części Dziadów, w której Mickiewicz bezlitośnie wykpiwa towarzystwo zebrane w warszawskim salonie: „O Litwie dalibóg! Że mniej wiem niż o Chinach / Constitutionnel coś raz pisał o Litwinach”. A jednak! Z takim bagażem „wiedzy” przyszło wyruszyć w podróż. Najpierw pociągiem do Berdyczowa – bo tak wtedy kursował – stamtąd zaś, do Żytomierza, marszrutką – ustrojstwem, które wydało mi się po prostu zdezelowanym busem pamiętającym czasy Breżniewa. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że instytucja marszrutki, tak charakterystyczna dla całej przestrzeni post-sowieckiej nie może opierać się na ekskluzywnych dwudziesto-kilkuosobowych Mercedesach, albowiem straciłaby wówczas swój niepowtarzalny urok, jak również atrakcyjność ekonomiczną.
W szkole im. Dąbrowskiego zaprowadzono nas chyba zrazu na obiad, aczkolwiek pewien nie jestem. Mogło tak być, zważywszy, że ostatni posiłek – nie licząc wziętych z domu kanapek – jedliśmy kilkanaście godzin wcześniej, a tradycyjna ukraińska gościnność bije polską na głowę. Jeśli jednak między naszym przyjazdem do szkoły a posiłkiem miała miejsce akademia powitalna – nie zapomnę dziewcząt wystrojonych w spódniczki, białe bluzki i kokardy – to na stołówkę musieliśmy trafić tuż po. I tu ogromne zaskoczenie: w porównaniu ze świństwem, jakie dostawałem w podstawówce (w liceum nie było warunków, by prowadzić kuchnię), fakt że bajecznie tanim, ale to było jego jedyną zaletą, dostaliśmy doskonale przyrządzone przysmaki kuchni ukraińskiej. Gęsty, solidny barszcz z obowiązkowym kleksem śmietany pojawił się na pewno, co do reszty – nie chcę zmyślać.
Na program wymiany w dużej mierze składały się wspólne zajęcia, głównie z historii i czegoś co można nazwać podstawami politologii albo po prostu WOS-em. Śmiechu było przy tym, co nie miara, ponieważ język ukraiński przy pierwszym kontakcie jest trochę, jak czeski: rozumiejąc sens, odnosi się wrażenie niewłaściwego doboru słów, jak chociażby w przypadku „Nacjonalnego Banku Ukrainy”, czy „Werchownej Rady”. Jak to nacjonalny? Narodowy! I nie „werchowny”, bo wierch to po górolsku szczyt. Itd., itd. Wszystkie te przesunięcia trzeba było dopiero oswoić.
Przesunięcie wydało mi się już wówczas dobrym słowem oddającym charakter relacji między Polską a Ukrainą. Aspekt modernizacyjny tego zjawiska naturalnie rzucał się w oczy jako pierwszy. Po ulicach Żytomierza masowo jeździły trolejbusy, w Warszawie kursujące tylko w kierunku Piaseczna i to w zamierzchłej przeszłości dzieciństwa. Dzieci w mundurkach przypominały o znanym jedynie z opowieści przymusie obowiązującym w PRL-owskiej szkole. Budownictwo jak gdyby zastygłe w roku 1991. Woda w łazience tylko do północy. Budki z piwem i papierosami zamiast udających elegancję, ale jednak jakoś tam stacjonarnych sklepów. Przykłady można by mnożyć długo i namiętnie. Przyczynę tłumaczono nam w sposób najprostszy z możliwych: 25 lat komunizmu więcej; gdyby w roku 1920 nie udało nam się powstrzymać bolszewików pod Warszawą – mielibyśmy to samo.
I tu z wolna dochodzimy do właściwego przedmiotu opowieści. Dzięki naszym preceptorom dowiedzieliśmy się co nieco o ukraińskich aspiracjach niepodległościowych u schyłku I wojny światowej i zaraz po. Rewolucja lutowa, a następnie bolszewicka wygenerowały nowe okoliczności, w których więzienie narodów zaczęło się rozpadać – to było na lekcji jeszcze w Warszawie. Nie wierzyliśmy, rzecz jasna, w szczerość haseł o samostanowieniu narodów, wyrażonych w Leninowskim Dekrecie o Pokoju. Szansa wolności dla nas i dla uciśnionych ludów – z których „bracia Rusini” byli przecież najliczniejszym – zdawała się leżeć w zamęcie wojny domowej. Pozostawało jednak pytanie, wzmocnione bezpośrednim kontaktem z Ukrainą, dlaczego jednym udało się skorzystać z imperialnego prześwitu, a innym nie, dlaczego Piłsudski „dwadzieścia lat kupił”, a Petlurze nie udało się nawet kilku…
Podczas pobytu w Żytomierzu, obok zajęć, nazwijmy je: studyjnymi, jeździliśmy na wycieczki – słowo ze względów wychowawczych było surowo zakazane, ale nie zmieniało to istoty rzeczy. Oczywiście i przede wszystkim Kijów – wspaniały, metropolitalny Kijów, zdecydowanie przewyższający wielkością i bogactwem, wszystko, co do tej pory na Ukrainie widzieliśmy. W programie m.in. Ławra Peczerska – również w części eremickiej, Majdan Nezałeżnosti, nie posiadający jeszcze ciężaru znaczeń nadanych mu przez wydarzenia lat 2004-5 i 2013-4, Dom z Chimerami – polski akcent!, majestatyczny pomnik Chmielnickiego i Sobór Sofijski. Wszystko piękne, ale zarazem – prócz Majdanu – emocjonalnie sterylne.
Pewnego razu, siedząc już w autokarze zaparkowanym pod szkołą im. Dąbrowskiego, usłyszeliśmy, że pojedziemy do Bazaru. „Na bazar?” – pyta rozbawiony uczestnik wyprawy. „DO Bazaru” – pada odpowiedź jednego z historyków. Kurczę, wolelibyśmy jeszcze raz na Majdan: pobuszować w eleganckich butikach, porobić zdjęcia tego i owego, a potem wstąpić do McDonalda. No ale jak mus, to mus. Jedziemy w kierunku granicy białoruskiej. Smętna droga przez Korostyszów i Radomyśl, za oknem nic ciekawego, można by spokojnie przysnąć, gdyby nie to, że nasi ukraińscy rówieśnicy zaczęli na całe gardło śpiewać ludowe piosenki. Uciszyć nie wypada, są naszymi gospodarzami. „Sokoły” wykonaliśmy razem, ale reszta nieznana. Po chwili dotarło do mnie, że ci ludzie śpiewają – i to a capella – czysto, melodyjnie i mocno. O niebo lepiej od nas, kwiczących niczym zarzynane prosięta.
Dojechaliśmy. Idziemy kilkaset metrów w stronę czarnego pomnika, uwieńczonego złotawą ni to koroną, ni to kopułą. Stajemy. Młodszy z historyków zaczyna mówić. Odwołuje się zrazu do naszej wiedzy, ale tak naprawdę musi zacząć od dwóch rewolucji roku 1917. Centralna Rada i jej uniwersały, Hetmanat Skoropadskiego, a potem Dyrektoriat. Ataman Petlura podpisuje z Piłsudskim pakt przeciwko bolszewikom. Wyprawa kijowska w pełnym blasku, potem dramatyczny odwrót pod Warszawę. Kontruderzenie znad Wieprza odwraca losy wojny na naszą korzyść, zwycięstwo pieczętują bitwa pod Komarowem i operacja niemeńska. Dochodzi do rokowań w Rydze – Polakom dają one upragniony pokój, Ukraińców pozostawiają z niczym. „Ja Was przepraszam Panowie, ja Was bardzo przepraszam” – mówi Marszałek do internowanych w Kaliszu Petlurowców.
Teraz w opowieści nauczyciela pojawiają się rzeczy nowe, nieobjęte szkolnym programem. Dowiadujemy się, że fiasko zainstalowania na Ukrainie niepodległościowego rządu nie oznacza rezygnacji z dalszych walk o Samostijną – porażka nie oznacza końca definitywnego. Profesor przytacza konkrety: na przełomie 1920 r. antybolszewicki ruch powstańczy na wschód od Zbrucza obejmuje ok. 40 tys. insurgentów tworzących oddziały liczące od kilkunastu do nawet kilkunastu tysięcy osób. Niestety, działania te, pozbawione jednolitego dowództwa, prowadzone są w sposób chaotyczny. W przypadku pozostawienia sprawy samej sobie ogniska irredenty jedno po drugim wygasną, bądź zostaną zduszone – i wtedy faktycznie nastąpi koniec. By do tego nie dopuścić, zainstalowane w Tarnowie, emigracyjne kierownictwo URL odwołuje się do zastosowanej już raz koncepcji wojskowego pochodu…
Założenie nie jest specjalnie skomplikowane. Internowani w Polsce i Rumunii żołnierze Petlury zostaną zwolnieni pod pozorem skierowania ich do pracy, a następnie, partiami, przerzuceni na Ukrainę. Akcja ta winna przynieść określone efekty, przede wszystkim zwiększyć płomień irredenty, doprowadzić do upragnionej koordynacji działań, przeprowadzić odpowiedni instruktaż polityczny wobec osób wahających się, komunizujących, czy przejawiających skłonności anarchistycznie, wreszcie: umożliwić normalne funkcjonowanie władzy politycznej. Celem przygotowania operacji utworzone zostają sztaby powstańcze we Lwowie i Kiszyniowie. Na czele pierwszego staje zdolny generał Jurko Tiutiunnyk, drugim zawiaduje Andrij Huły-Hułenko. Za kontakty z polskim dowództwem odpowiada por. Jerzy Kowalewski.
Opowieść zaczyna nabierać rumieńców. Pochód zostaje zaplanowany na sierpień, tuż po żniwach. Termin nieprzypadkowy, ponieważ w tym czasie bolszewickie rekwizycje są dla ukraińskiej wsi najbardziej dotkliwe, przez co dają szansę na jej aktywizację, jeśli nie otwarcie powstańczą, to przynajmniej dywersyjną. Zamysł ten jednak nie dochodzi do skutku – powodem sprawna działalność wywiadowcza i kontrwywiadowcza strony przeciwnej. Latem 1921 roku, w dużej mierze dzięki aktywności prowokatorów, udaje się bolszewikom rozbić istotną część ukraińskiej siatki konspiracyjnej, jak również zlikwidować niektóre odziały powstańcze. Operację trzeba w pewnym sensie ułożyć na nowo i przełożyć. Pytanie: na kiedy? Wiosna przyszłego roku nie wchodzi w grę, wiele bowiem wskazuje, iż do tego czasu partyzantka wygaśnie całkowicie. Pozostaje jesień-zima.
Pośpiech jest wskazany również dlatego, że dominująca w polskim parlamencie i życiu publicznym prawica narodowo-chrześcijańska okazuje sprawie ukraińskiej coraz większą wrogość. Szczególnie niebezpieczni okazują się politycy galicyjscy, którzy podejmują akcję obliczoną na dekonspirację sztabu Tiutiunnyka (swym niefrasobliwym zachowaniem ułatwia to sam generał), a w konsekwencji – na utrącenie całego przedsięwzięcia. Sprawy dodatkowo komplikują się wraz z podpisaniem protokołu Dąbski-Karachan, stanowiącego zbiór przepisów wykonawczych dla traktatu ryskiego. Na wniosek strony sowieckiej znalazł się w nim haniebny zapis przewidujący wydalenie z Polski osób posądzanych o działalność wywrotową wobec ZSRS, w tym liderów URL. I chociaż protokół spotkał się z oburzeniem zarówno na prawicy, jak i na lewicy – jego postanowienia nie zostały formalnie cofnięte.
Wydarzenia zaczynają się teraz dziać we wzmożonym tempie. 17 października, niespełna dwa tygodnie po protokole Dąbski-Karachan, Naczelny Ataman wydaje Tiutiunnykowi rozkaz rozpoczęcia rajdu, który przejdzie do historii pod nazwą II Pochodu Zimowego. Nie licząc drobnych oddziałów pomocniczych, w jego skład wchodzą trzy grupy powstańców. Pierwsza, dowodzona przez ppłk Mychajłę Palija-Sydorianskiego przekroczywszy granicę ZSRS w nocy z 25 na 26 października kieruje się na Podole celem odciągnięcia uwagi od zasadniczych sił Tiutiunnyka. Niemal równocześnie druga grupa (formująca się, jak pamiętamy na terenie Rumunii), prowadzona przez gen. Hułego-Hułenkę otrzymuje rozkaz rozlokowania się w okolicach Humania, gdzie oczekiwać ma na wsparcie z Polski. Sam Tiutiunnyk z trzecim, najliczniejszym oddziałem ok. 800-900 powstańców wkracza na Wołyń 4 listopada.
Cząstkowy pochód Hułego-Hułenki z łatwością dociera do miejsca przeznaczenia, jednak nie otrzymawszy obiecanych przez Tiutiunnyka dostaw broni, zmuszony jest wycofać się do Rumunii. Lepiej wiedzie się stosunkowo mobilnej i dobrze zaopatrzonej kolumnie Palija-Sydorianskiego – zastąpionego niebawem przez ppłk. Serhija Czornego. Oddział ten utrzymuje się na Ukrainie najdłużej ze wszystkich, do 6 grudnia, po drodze odnosząc nad bolszewikami szereg zwycięstw przy minimalnych stratach własnych, a także wchodząc w kontakt z lokalnymi partiami powstańczymi atamanów Struka i Orłyka. Niestety – i to był jeden z powodów fiaska II Pochodu Zimowego – nie udaje się grupie podolskiej połączyć z oddziałami głównodowodzącego. Wobec niemożności prowadzenia dalszych działań konieczny jest powrót na stronę polską.
Najtragiczniejszy los przypada w udziale kolumnie Tiutiunnyka. Odniósłszy jeden jedyny sukces, jakim było chwilowe opanowanie Korostenia, grupa ta ścigana przez konną dywizję gen. Grigorija Kotowskiego 17 listopada zostaje osaczona opodal Małych Myniek koło Bazaru i zmuszona do podjęcia bitwy. Rezultat? Łatwy do przewidzenia, jeśli wziąć pod uwagę dysproporcję między stronami. Z jednej strony oddział niespełna 1000-osobowy – z czego 10% to cywile – słabo wyekwipowany(nie wszyscy posiadają broń palną), obciążonym taborami, z drugiej lotną dywizję karną. Po zaciętej walce pozostali przy życiu żołnierze URL, którym nie udało się przebić w stronę Polski, w liczbie 359 trafiają do niewoli z propozycją wstąpienia w szeregi Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, a następnie, z braku chętnych, wszyscy zostają rozstrzelani.
Na usta ciśnie się makabryczny w gruncie rzeczy slogan z czasów zimnej wojny – o tym jak to lepiej być martwym, niż czerwonym. I tu w zasadzie powinna zostać postawiona kropka. Sądzę jednak, że Czytelnikowi nie będzie obojętna informacja na temat funkcjonowania Bazaru w ukraińskiej kulturze. A w tej materii nie pozostaje mi nic innego, jak oddać głos największemu w Polsce autorytetowi – Janowi Jackowi Bruskiemu. Jak powiada w swych Petlurowcach : „emigracja przechować miała tradycję państwową URL, wolną myśl polityczną i wartości kultury, zagrożone na Ukrainie. Ważnym pierwiastkiem ideowym spajającym szeregi wychodźców stać się miał odtąd kult powstańców rozstrzelanych przez bolszewików pod Bazarem. Tragedia Drugiego Pochodu Zimowego weszła do narodowego mitu, konsolidując emigrację w oporze przeciwko radzieckiemu reżimowi na Ukrainie”.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!