W dzieciństwie często padało niezrozumiałe słowo «kołchoz». Może dlatego, że rodzice, jak tylko mogli, ociągali się ze wstąpieniem do niego, choć podatki smagały niemiłosiernie. Zresztą nigdy do kołchozu nie wstąpili. Ojciec po wojnie zrezygnował z pracy kolejarza i zaczął pracować w wybudowanej w pobliskich Łużach fabryce.
Z początku produkowała ona wojłoki, potem to była oczyszczalnia pierza, następnie przedsiębiorstwo wyrobów galanteryjnych «Żuvedra», czyli «Mewa». Matka pozostawała «bliżej domu» – sprzątała pobliską szkołę, potem zaczęła pracować jako krawcowa. Przez pewien czas o dawnej świetności gospodarstwa przypominała stodoła, coraz bardziej pusta. O kołchozie dowiedziałem się więcej, kiedy stodołę właśnie nam odebrano i uczyniono zeń jeden ze spichlerzy.
Zajeżdżały tu furmanki z różnymi ładunkami. Jako niepracujący w kołchozie, mieliśmy mniej ziemi, w dodatku trzeba za nią było odpracować ileś tam godzin. Pomagaliśmy więc matce przy pieleniu buraków w ramach robót dla dobra kolektywnego społeczeństwa. Wtedy też w pobliżu zasadzono topolową aleję, której ubogie resztki pozostały w dzisiejszej dzielnicy Poszyłajcie.
Zrobiono również altankę, obsadzono ją jaworami. Prócz dzieci nikt jednak do niej nie chodził, nie prowadził tam dyskusji o świetlanej przyszłości, toteż dość szybko trafiła w zapomnienie i zarosła chwastami. Czasami patrząc na okoliczne pola ojciec mówił: – Nasza ziemia. Chodziliśmy też do «naszego lasu». Przylegał on do Wyszarów.
Jednakowe pola zacierały dawne sznury. Obsiewano je gryką lub żytem. Był okres, że rosła na nich marna kukurydza. Na byłym sznurze dziadka Piotrowskiego zakwitał łubin. Dziś na części ziemi Mieczkowskich i w znacznej mierze na posiadłościach Piotrkowskich stanęły wileńskie dzielnice mieszkaniowe – Fabianiszki i Poszyłajcie.
Zniszczono w znacznej części sośniak, świadka zmiany tego krajobrazu, z którego zachowały się nikłe fragmenty. W tym kępka zieleni z sadów dziadka Piotrowskiego i wuja Bolesława. Dziś zastanawiam się, w którym miejscu stawiano stół, kiedy zasiadaliśmy do poczęstunku na świeżym powietrzu.
.Wuj przeszedł swoje na zesłaniu, odbył wszystkie jego etapy wraz z innym wujem – Aleksandrem Popławskim, moim chrzestnym ojcem. Ani Mieczkowscy, ani Piotrkowscy nie wstąpili do kołchozu. Reszta moich stryjów i wujów też nie garnęła się do kołchozowego ładu.
Pracowali w przemyśle, haracz za ziemię płaciły kobiety. Tuż po wojnie trochę więcej kontaktu z kołchozem miał wuj Bronisław Stankiewicz. Ten żołnierz Września zmuszony został pod groźbą wywózki do przyjęcia funkcji przewodniczącego. Mawiano, że w tamtych groźnych czasach niemało mu zawdzięczano – z sielsowietu wykradał spisy osób, których planowano wywieźć.
Wuj zawsze był w pewnej kolizji z prawem. Przewodniczył krótko, został odsunięty z tego stanowiska. Przez pewien czas prowadził we własnym mieszkaniu sklep, potem przeszedł do pracy w mieście, do jakiejś resortowej ochrony na kolei. Kiedy bawił się, miał gest. Zdarzało się, że wracał do domu zamiast taksówką… rejsowym autobusem. Po prostu płacił kierowcy, a ten zbaczał z kursu i wiózł wiejską drogą pod wskazany adres, nie patrząc na protesty pasażerów, rozpędzając kury i wznosząc kłęby kurzu…
Wuj Bronisław ciągle na czymś tracił, ale zawsze jakoś wychodził na swoje. Po jego zagrodzie również pozostały resztki sadu, próbowano złożyć tu materiały budowlane pod willę jednego z tych, który miał rozpocząć nową erę w Fabianiszkach, ale ciotka i rodzina długo się bronili. Chcieli, jak inni, mieć działki na swojej ojcowiźnie. W końcu, zrezygnowali i pogodzili się z losem.
Podobny los spotkał zagrody innych wujów – Józefa Hrypińskiego i Edwarda Kołoszewskiego – na ich ziemi wyrosły biurowce, sklepy, warsztaty samochodowe. Również oni nie przystąpili nigdy do kołchozów, a zasilili klasę robotniczą sowieckiego imperium.
Romuald MIECZKOWSKI/Magazyn Polski na uchodźstwie/NR 12 (108) GRUDZIEŃ 2014
1 komentarz
józef III
17 grudnia 2014 o 09:06A, rekompensatę /restytucję/ Mieczkowski dostał ?