Typowa chata „na dwa końce” w Kiemieliszkach składała się zazwyczaj z dużej sieni, z sieni drzwi z prawej strony prowadziły do części mieszkalnej, gdzie była dość obszerna kuchnia i duży „ruski” piec do pieczenia chleba, a na przypiecku gospodynie na „trynożku” piekły bliny ziemniaczane lub z mąki gryczanej, rzadko z pszennej pytlowanej.
Za przegrodą, zwaną przepierzeniem, były dwa pomieszczenia: sypialnia, zwana „spalnią” i pokój dla dzieci lub dla „panienków”. W sypialni i w pokoju na ścianach wisiały święte obrazy, obowiązkowo obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Stała też komoda, a na niej krucyfiks. W sypialni stały łóżka przykryte własnoręcznie utkanym przez gospodynię dywanem o wzorach żółto-czerwonych. W pokoju panienek kuszetki były przykryte takim samym wzorzystym kilimem, na wyszorowanej prawie do białości podłodze leżały „połowiki” utkane z gałganków i różnych szmatek, które gospodynie zbierały przez rok lub dłużej.
W części niezamieszkanej, „dla gości”, były dwa dość obszerne pomieszczenia, na ścianach wisiały święte obrazy, czasami także ślubny portret gospodarzy, pośrodku pokoju stał duży stół „dla gości”, krzesła i obowiązkowo komoda przykryta robioną na drutach serwetą. Tu również na wyszorowanej podłodze leżały kolorowe „połowiki” z gałganków.
W odległości 1,5 kilometra od Kiemiliszek był majątek Małe Świrany. Podobno należał do niejakiego Chmary, a później Greulicha, którego w Kiemieliszkach nazywano Grelem. Były tam dwa stawy rybne, dwa sady pilnowane przez stróża i oczywiście dworek. Były też jeszcze wtedy czworaki, w których mieszkali parobkowie. Bardziej w lewo, w kierunku Świra, jest duża wieś Gwoździkiany. Między tą wsią i majątkiem Małe Świrany rozciągały się ugory, pola z chaszczami i krzewami, trochę rojstów. Na tych polach były pastwiska, gdzie pasły się krowy mieszkańców Kiemieliszek.
Rzeczka Margielka i łowienie raków
Na północ od kiemieliskiej wioski była dolinka i przez tę dolinkę z rojstów margielskich wypływał strumyk, który już w Kiemieliszkach przekształcał się w rzeczkę Margielkę. Płynęła ona w kierunku Zagoryszek i dalej przez las do Klewaciszek, gdzie miała swoje ujście do Wilii. Nad brzegami Margielki rosły drzewa olszy czarnej, zwanej przez tamtejszych mieszkańców olchą. Woda rzeczki była czysta, a dno muliste. Żyło w niej wiele raków błotnych. Rak błotny odżywia się roślinami o dużej zawartości wapnia, takimi jak moczarka, rogatek, ramienica, rdestnica, wywłócznik, a także drobnymi bezkręgowcami (np. ślimakami) i padliną. Raki w dzień przebywały głównie pod korzeniami starej olszy, a wieczorem żerowały.
Kiemieliscy chłopcy w moim wieku i nieco starsi często polowali na raki: łowili żaby, zdzierali z nich skórę, przywiązywali taką nieszczęsną żabę sznurkiem do długiego patyka i tę przynętę wsuwali pod karcz starej olszy. Po pewnym czasie chłopiec trzymający patyk czuł, że rak uczepił się przynęty i ciągnie… Wówczas „myśliwy” wyciągał przynętę z dużym rakiem na brzeg. W ciągu kilku godzin można było nałowić całą misę raków. Niektórzy chłopcy żałowali żab i raki łowili „na kiłpę”, czyli do długiego patyka przytwierdzali pętlę z drutu i tą kiłpą łowili owe nieszczęsne raki. Wyrzucali je na trawę, a gdy zebrała się ich spora gromadka, chłopcy rozpalali ognisko, na specjalnych „koziołkach” zawieszali kociołek z wodą i kiedy się zagotowała – wrzucali do niej raki. Po kilku minutach zdejmowali z ognia kociołek, wodę wylewali, a raki wysypywali na trawę i zaczynała się uczta.
Cieplice nad Margielką
Przy rzeczce Margielce stały niewielkie budynki bez kominów – były to łaźnie, zwane też cieplicami. Taki budynek, zbudowany z drewnianych bali i kryty słomą, miał przedsionek z ławkami, gdzie mieszkańcy Kiemieliszek rozbierali się i wieszali na kołkach ubranie. Z przedsionka prowadziły drzwi do łaźni. Z prawej strony był piec złożony z kamieni, z paleniska wychodziła metalowa rura do beczki z wodą, rura się nagrzewała i swoim ciepłem podgrzewała wodę; druga śledziówka (beczka) stała obok – w niej była zimna woda. W tym piecu z kamieni palono drewnem, najczęściej brzozowym; po wypaleniu kilkunastu polan kamienie się nagrzewały i wtedy można było zażywać kąpieli.
Wodę czerpano z rzeczki Margielki. W pomieszczeniu z piecem i beczkami z wodą była wyheblowana drewniana podłoga, czysto umyta oraz dwie półki: niższa i wyższa, w ścianie – małe okienko, przez które wysnuwał się dym. Gdy dym uszedł na zewnątrz, do środka wchodzili nadzy mężczyźni i chłopcy – niewiele osób, rodzina, czasami z sąsiadami. Siadali na niższej półce z desek, nabierali kubkami gorącą i zimną wodę, myli się, szorowali „rahoszkami”, a następnie gospodarz polewał wodą rozpalone kamienie pieca, tworząc gorącą parę. Wtedy mężczyźni włazili na górną półkę i zażarcie „chwostali się” brzozowymi „wienikami” po plecach, brzuchu, lędźwiach, aż do czerwoności. A kiedy już się tak nachłostali, wybiegali nadzy na zewnątrz łaźni, wchodzili do rzeczki i polewali się zimną wodą. Potem wracali do cieplicy i wtedy dokładnie się myli i szorowali. Podobnie postępowali dorastający chłopcy.
Jeśli w cieplicy zażywali kąpieli sąsiedzi gospodarza łaźni, to kiedy już się odziali w przedsionku, koniecznie musieli tam wypić po szklance samogonu. Wracali do chat rozgrzani, podchmieleni i zadowoleni. Po mężczyznach szły do łaźni kobiety. Słowo „bania” pojawiło się w Kiemieliszkach dopiero wraz z przyjściem w te strony sowietów. Jednak słowo to nie było nam tak do końca obce, ponieważ wcześniej łaźnię nazywali tak Rosjanie-starowiercy, zwani tu burłakami. Mieszkali oni w kilku zaściankach za Worzianami i we wsi Strypiszki. Byli to ludzie wówczas uczciwi, bardzo porządni i czyści. Żyli w zamkniętych „obszczinach”, zajmowali się hodowlą koni, często przyjeżdżali na targ do Kiemieliszek: rośli, barczyści mężczyźni, brodaci, blondyni – „rusyje”, jak mówili o sobie. Nie palili tytoniu, ani nie pili wtedy jeszcze alkoholu. Uważani byli przez chłopów z Malinówki i Worzian za dobrych sąsiadów.
Spokojne życie w Kiemieliszkach
W lipcu, sierpniu i wrześniu 1943 roku w Kiemieliszkach było dość spokojnie, ludzie normalnie pracowali, w niedziele chodzili do kościoła, w środy odbywał się jarmark, nazywany tu rynkiem. Na rynek zjeżdżali się chłopi z okolicznych wsi, sprzedawano masło, jajka, prosiaki, zwane parsiuczkami, nawet konie i krowy. Ludno było wtedy w Kiemieliszkach. Po zakończonym targu wieśniacy szli na ćwiartkę do Manieczki Maksimowiczówny, do Plawgi, albo do Makiewicza.
Policja litewska nie przeszkadzała ani sprzedającym, ani kupującym, ani też handlującym samogonem. Policjanci otrzymywali bowiem wódkę od wszystkich sprzedających. Oczywiście, na gospodarzy kiemieliskich administracja niemiecko – litewska nakładała obowiązkowe dostawy, tak zwany kontyngent, który odwożono do Podbrodzia. Było to zboże, bydło oraz nierogacizna. Jednak ludzie w tym czasie żyli dość spokojnie i niezbyt odczuwali, że trwa okrutna wojna.
Żniwa
W sierpniu, jeszcze przed świętem Matki Boskiej Zielnej, które w Kiemieliszkach obchodzono bardzo uroczyście, żniwa były już na ukończeniu. Żyto i pszenicę kobiety żęły sierpami, a owies i grykę mężczyźni kosili kosami, natomiast len kobiety wyrywały z korzeniami. Mieszkańcy Kiemieliszek ziemi mieli niewiele, toteż szybko kończyli żniwa i później, zwłaszcza dziewczyny, szły „na zarobotki” do majątku Małe Świranki, który działał pod zarządem niemieckim, a rządcą w tym czasie, jak wspomniałem, był niejaki Greulich. Chętnie zatrudniał on kiemieliskie dziewczyny do żęcia żyta i pszenicy bo swoich robotników, zwanych „andynarystami”, miał zaledwie kilku.
Po zakończeniu żniw w Małych Świrankach, na dwa dni przed Zielną, gromadka dziewczyn z Małych Świranek szła po drodze gwoździkiańskiej. Były wesołe, śmiały się, niektóre na głowach miały wianki uplecione z kwiatów, odziane w białe bluzki z samodziałowego płótna, spod bluzek wylewały się pełne, jędrne, białe piersi, sierpy niosły na ramieniu. Dziewczyny były radosne po poczęstunku, jaki zgotował im pan Greulich po zakończeniu żniw, szły więc śpiewając.
Helka Lilanka, dorodna dziewczyna i miejscowa „zapiewajła”, śpiewała na chórze w kościele, głośnym altem ciągnęła:
Hej, hej! Iduć żeńcy.
Bo roboty pełne reńcy,
Pójdziem potem na dożynki.
Wszystkie chłopcy i dziauczynki…
A za Helką dziewczyny chórem wtórowały:
Hej, hej! Już po żniwach,
W chacie czeka beczka piwa
I hulanka do północy
Dla każdego kto ochoczy…
Hej, hej! Żeńcy już po żniwach!
Pierwsze informacje o partyzantach
Pewnego razu na początku sierpnia 1943 roku przyszedł do Makiewicza Stach Orłowski. Był to chyba 25-letni mężczyzna, sierota, mieszkał u ciotki, często pomagał sąsiadom w gospodarce i z tego żył. Przyjaźnił się z Makiewiczem bo razem grali w karty i oczywiście wypijali „po ćwiartce”. Orłowski niedawno ożenił się z felczerką Marusią, która po czerwcu 1941 roku pozostała w Kiemieliszkach. Była Rosjanką, polskiego nie znała, ale ludzie ją lubili bo była miła i chorych leczyła.
Więc Stach powiedział konfidencjonalnie:
– Wiesz, Wąsaty (tak niektórzy nazywali Makiewicza, bo miał duże ryże i sumiaste wąsy), podobno koło Miadzioła w pobliżu Kobylnika pojawili się polscy partyzanci. Stacjonuje tam oddział „Kmicica”. Na pewno i u nas niedługo się pokażą. Jak się później dowiedziałem, tym „Kmicicem” był porucznik Antoni Burzyński, syn Michała i Zofii z Sobolewskich, urodzony 17.06.1911 w Wilnie. „Kmicic”, żołnierz Wojska Polskiego, podporucznik, został dowódcą pierwszego oddziału Armii Krajowej na Wileńszczyźnie.
Stacjonując w pobliżu jeziora Blado „Kmicic” nawiązał kontakty z dowódcą sowieckiej Brygady Partyzanckiej im. K. E. Woroszyłowa, Fiodorem Markowem. Baza sowieckiej partyzantki znajdowała się w pobliżu bazy „Kmicica”. Uzgodniono hasła, miejsca wystawiania posterunków, przewidywano wspólne akcje. 22 sierpnia 1943 r. „Kmicic” zorganizował Święto Żołnierza z udziałem inspektora „C” – majora Stefana Świechowskiego „Sulimy”, a także oficerów partyzantki sowieckiej.
Kilka dni potem, 26 sierpnia, Burzyński wraz z oficerami swego sztabu udał się do bazy sowieckiej celem uzgodnienia wspólnej akcji na duży ufortyfikowany garnizon nieprzyjaciela w miasteczku Miadzioł. W trakcie tego spotkania oficerowie polscy zostali zdradziecko rozbrojeni i wyselekcjonowani przez sowietów oficerowie zostali zamordowani. O mordzie siepaczy Fiodora Markowa na „Kmicicu” – Burzyńskim dowiedzieliśmy się w Kiemieliszkach dopiero podczas festu Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, 8 września 1943 roku, kiedy zjechało się do miasteczka wiele młodzieży, nawet spod Świra.
Śmierć „Kmicica” oraz likwidacja jego oddziału rozniosła się echem po Wileńszczyźnie. Długo komentowano to wydarzenie także w Kiemieliszkach. Później do mieszkańców dochodziły słuchy o wyczynach następcy „Kmicica” – rotmistrza „Łupaszki”. Ludzie przyjeżdżający na rynek opowiadali, że coraz częściej do ich zaścianków zaglądali polscy partyzanci. Wileńszczyzna jakby się podzieliła: na wschód od jeziora Narocz panowali partyzanci sowieccy, a na zachód – partyzanci polscy. Wtedy jeszcze nie nazywano ich AK-owcami. Ta nazwa żołnierzy Armii Krajowej pojawiła się o wiele później.
Pan Dziatlik Prybłuda, jak się dowiedzieliśmy już później – latem 1944 roku – służył w wywiadzie Armii Krajowej, zbierał różne informacje i sobie tylko znaną drogą wysyłał raporty do Komendy AK w Wilnie oraz do „Łupaszki”. Ale latem i na jesieni 1943 roku nikt z nas nic o tym nie wiedział. Powszechnie uważano go za pijaczka i handlarza „świnkami”, czyli carskimi rublami. Słowo „cinkciarz” wówczas nie było znane w Kiemieliszkach.
Fest w Kiemieliszkach
Jeszcze w okresie wojny w parafiach na Wileńszczyźnie obchodzono uroczyście odpusty zwane tu festami. Młodzi ludzie bywali często na wszystkich okolicznych festach, czasami z tych festów przywozili sobie żony. Po raz pierwszy uczestniczyłem w feście w Kiemieliszkach 8 września, na dzień Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, patronki kościoła. Przyjechali księża z Żukojń, Bystrzycy, Balingródka i nawet z Kluszczan i Świranek, zjechało się do miasteczka wiele ludzi z okolicznych wsi, także dużo młodzieży.
Dziwiłem się, że jest wojna, w Wilnie ludziom żyje się ciężko, głodno niektórym, a tutaj zjazd ludzi zadowolonych, sytych, dobrze ubranych. Wiele osób z okolicznych wsi przyjechało bryczkami zaprzężonymi nawet we dwa konie. Młodzi chłopcy, „kawalery”, przyjechali na rowerach, zostawiali je przeważnie na dziedzińcu Makiewicza. Dziewczyny z Dawciun, Taluszan i Gwoździkian szły gościńcem na bosaka, dopiero na dziedzińcu Rakowskich lub Emilianów myły stopy, wkładały na nogi skarpety lub pończochy i pantofle na obcasach i szły dumnie przez miasteczko do kościoła na fest.
Po uroczystej mszy świętej zaczęły się hulanki: w prywatnych domach i chatach, na ogrodach, przy sadzawce za żydowskimi domami, w których teraz mieszkali Plawgowie i Bizunowicze. Byli też na rynku przed kościołem sprzedawcy różnych towarów – jak za czasów przedwojennych. Niektórzy na fest do Kiemieliszek przyjechali nawet z Wilna traktem bystrzyckim. Tym „traktem” (piszę w cudzysłowie, bo była to zwykła droga wiejska) ludzie z Kiemieliszek i okolic jeździli do Wilna: prowadził on przez Aloksę. Tam był prom; po przeprawieniu się przez Wilię przejeżdżano przez Jezioryszki, Szałnojcie, Koniuchy, Bulbówkę, folwark Rubno, lasem Rubnowskim do Popaski, gdzie najczęściej nocowano i stamtąd do Tawryi i dalej Browarek, a tam już blisko Nowa Wilejka i Wilno od strony Antokola.
Tym samym traktem przyjeżdżali na fest do Kiemieliszek „handlowcy” z Wilna, przyjeżdżała ruda fotografka Pruszczyńska ze staroświeckim aparatem, bo uczestnicy festu bardzo lubili się fotografować. Wieczorem odbywała się zabawa w Domu Ludowym, który zbudowano koło kościoła. Z Dawciun przyjeżdżali muzykanci – trzej bracia Ślipikowie; jeden z nich grał na akordeonie, drugi na skrzypcach, a trzeci na bębenku i zabawa trwała do późnej nocy.
Na zabawę każdy kawaler przychodził z butelką samogonu, w czasie przerwy wychodzili na dwór i tam „świdrem” wypijali pół flaszki, resztę zostawiając na później; dziewczyny zaś cierpliwie czekały na powrót kawalerów. Podrostki czepiali się okien, byli ciekawi, jak starsza młodzież tańczy. Na tę zabawę przychodziły Janka Biereśniewiczówna, Dejczkówna, Jadźka Szostakówna, Lilianki, starsza Lonia Rakowszczanka i wiele innych dziewcząt, no i oczywiście chłopcy: Alochnowie, Wierzbicki, Janek Fiedorowicz, Marcinkiewicz i inni, przeważnie roczniki 1922-1926. Młodszych na zabawę nie wpuszczano.
Litewscy policjanci, którzy stacjonowali w Kiemieliszkach, na zabawę przyszli, lecz nie tańczyli, tylko przyglądali się tańczącym Polakom. Podczas uroczystości odpustowych również nie przeszkadzali ludziom z Kiemieliszek i okolic, nie zabierali towaru sprzedającym. Starali się utrzymywać dobre stosunki z tutejszą ludnością polską. Zabawy w Domu Ludowym (nazywano go też Domem Parafialnym) odbywały się w każdą niedzielę aż do adwentu. Ksiądz Wojniusz był człowiekiem spolegliwym, więc nie zabraniał młodzieży, a organista Sokołowski i zakrystian Smolski nie mieli nic do powiedzenia. Właściwie zabawy te przebiegały dość spokojnie. Młodzież kiemieliska jeszcze w tym 1943 roku nie odczuwała wojny. Miasteczko znajdowało się daleko od kolei żelaznej i od Traktu Batorego, żyło się więc na razie spokojnie, a mord na Żydach uległ stopniowo zapomnieniu.
Kościół parafialny
Kościół w Kiemieliszkach odgrywał poważną rolę w życiu duchowym i religijnym tak mieszkańców miasteczka jak i okolicznych wsi i zaścianków. Co niedziela do kościoła przyjeżdżało wielu ludzi: bogatsi bryczkami, ubożsi wozami, młodzież męska na rowerach, dziewczyny z pobliskich wsi szły piechotą.
Kościół niezbyt obszerny, więc zawsze był pełen wiernych. Kobiety siadały do ławek lub stały po lewej stronie nawy, mężczyźni – po prawej. Bliżej ołtarza zajmowali miejsce bogatsi, znani w miasteczku i okolicy ludzie. W kruchcie – czyli po tutejszemu „w babińcu” – stali chłopcy, podrostki. Ksiądz Henryk Wojniusz, jowialny, łysawy i grubiutki, jak mi się wtedy wydawało, staruszek, po dźwięku sygnaturki, poprzedzony zakrystianem Smolskim i dwoma ministrantami, wychodził z zakrystii do prezbiterium i zaczynała się Msza święta, celebrowana oczywiście po łacinie i tyłem do modlących się.
Na chórze organista Sokołowski pięknie grał na organach, a siostra jego żony, Tereska, dźwięcznym sopranem śpiewała: Gloria, gloria in excelsis Deo… Gdy Tereska śpiewała solo pieśni po łacinie i po polsku, większość wiernych odwracała się w stronę chóru, tak bardzo jej głos przyciągał modlących się parafian. Po odczytaniu po polsku Ewangelii na daną niedzielę ksiądz Wojniusz wychodził z prezbiterium, szedł wolno ku ambonie i zaczynał głosić kazanie:
– Kochani moi parafianie, dzieci w Chrystusie Panu! Żyjemy w ciężkich czasach, trwa okrutna wojna… My tu żyjemy dalej od krwawych wydarzeń. I dziękujmy Panu Bogu Najwyższemu, że nas chroni od nieszczęść i nieoczekiwanej śmierci. Żyjcie, moi najmilsi, w zgodzie i w dobroci do siebie. Ja was bardzo proszę, mężczyźni, nie pijcie tej przeklętej hary, dbajcie o swoje żony i dzieci, jak Pan Bóg przykazał, żyjcie zgodnie z dziesięcioma przykazaniami Boskimi i módlcie się wszyscy do Boga…
Ksiądz Wojniusz nie był oratorem, w teologii też niezbyt mocny, więc do wiernych kierował kilka swoich słów od serca, a parafianie go dobrze rozumieli bo kochali staruszka. Po kazaniu ksiądz żegnał krzyżem świętym wiernych, schodził z ambony i wracał przed ołtarz kontynuować Mszę świętą. Na zakończenie odwracał się do wiernych, wznosił ku nim ręce i wygłaszał po łacinie cichym głosem zakończenie nabożeństwa: – Ite missa est! A na chórze organista Sokołowski intonował:
Kto się w opiekę podda Panu swemu
I całym sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może: Mam obrońcę Boga,
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga…
Kobiety podchwytywały tę pieśń i głośno śpiewały już bez księdza bo proboszcz ze swoją świtą wchodził do zakrystii. Z kościoła wolno wychodzili mężczyźni i młodzież, pozostawały głównie śpiewające pobożne kobiety. Na zakończenie nabożeństwa organista Sokołowski swoim silnym tenorem intonował nową pieśń, tym razem patriotyczną:
Boże, coś Polskę przez tak długie wieki
Otaczał blaskiem potęgi i chwały,
Coś ją otaczał tarczą swej opieki
Od nieszczęść, które przygnębiać ją miały.
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie…
I wszyscy, kto przebywał jeszcze w kościele, śpiewali tę pieśń i niosła się ona echem przez otwarte szeroko drzwi – hen aż do kiemieliskich ogrodów…
Po wyjściu z kościoła na plac rynkowy tworzyły się grupki znajomych: osobno mężczyzn, osobno kawalerów i osobno panienek – te stały barwnym wianuszkiem, od czasu do czasu zerkając na grupkę kawalerów. Czasami któryś z nich podchodził do jednej z dziewcząt i umawiał się na wieczór na zabawę lub randkę. Mężczyźni stali z pół godziny i powoli rozchodzili się do swoich wozów lub bryczek, niektórzy zaś chyłkiem przemykali się do Plawgi lub Manieczki na flaszkę hary – i nic tu nie pomagały nawoływania zacnego proboszcza.
Nadeszła jesień. W Wilnie rozpoczął się nowy rok szkolny, dzieci z rodzin inteligenckich uczęszczały na tajne komplety. A w Kiemieliszkach nie było ani zajęć szkolnych, ani tajnych kompletów, zresztą o tych kompletach dowiedziałem się dopiero po przyjeździe do Polski. Moją edukacją były wtedy książki, które pożyczałem od Michów i zachłannie czytałem. A także lekcje pani Michowej, która już wówczas nauczyła mnie pisać po polsku bez błędów.
Prof. Mieczysław Jackiewicz
Za: Magazyn Polski na Uchodźstwie
6 komentarzy
tez - Dejczkowna
24 marca 2014 o 22:25Panie Profesorze – bardzo dziekuje .
Muni
16 maja 2015 o 02:00Bardzo interesujące!
Grepor95
6 sierpnia 2018 o 19:22O to właśnie mi chodziło! Jesteście genialni! Dziękuję po stokroć 🙂
Halina
12 stycznia 2019 o 02:53Panie Profesorze….. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam pańskie wspomnienia …a moja wyobraźnia widziała to co Pan tak wspaniale opisał…jakbym oglądała film…..i mogłyby te wspomnienia być kanwą do scenariusza filmowego. Polecę przeczytać pańskie wspomnienia mojemu synowi, gdyż jego dziadek, a mój nieżyjący już teść, pochodził z tamtych stron…niewiele wiemy…tylko to, że jego rodzice zostali w opisanym przez Pana czasie wymordowani, a on i jego rodzeństwo zostali przesiedleni do Polski na tzw. Ziemie Odzyskane…i właśnie w Kiemieliszkach została pochowana mojego teścia babcia ..była z domu Jagiełło. Może Pan Profesor natknie się na ten mój komentarz….byłoby mi bardzo miło. Dziękuję za tę opowieść i serdecznie pozdrawiam Pana Profesora. H.M.
Halina
12 stycznia 2019 o 02:40Panie Profesorze….. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam pańskie wspomnienia …a moja wyobraźnia widziała to co Pan tak wspaniale opisał…jakbym oglądała film…..i mogłyby te wspomnienia być kanwą do scenariusza filmowego. Polecę przeczytać pańskie wspomnienia mojemu synowi, gdyż jego dziadek, a mój nieżyjący już teść, pochodził z tamtych stron…niewiele wiemy…tylko to, że jego rodzice zostali w opisanym przez Pana czasie wymordowani, a on i jego rodzeństwo zostali przesiedleni do Polski na tzw. Ziemie Odzyskane…i właśnie w Kiemieliszkach została pochowana mojego teścia babcia ..była z domu Jagiełło. Może Pan Profesor natknie się na ten mój komentarz….byłoby mi bardzo miło. Dziękuję za tę opowieść i serdecznie pozdrawiam Pana Profesora. H.M.
Feliks Koperski
13 stycznia 2019 o 21:27Opis przeszłości przepyszny – a zdjęcie browaru zachęcałoby do zrobienie akcji na portalu zrzutka.pl – tylko trzeba speców od piwa kraftowanego znaleźć i za chwilę tchną życie w te mury świrańskie.