
Prezydent Donald Trump: Fot: PrtSc@Potus
Plan Trumpa, który może odmienić świat – iluzje i pułapki geostrategii „deal-makera”
Od Kanału Sueskiego do BRICS: lekcje z historii
Trudno zrozumieć dzisiejsze kalkulacje Donalda Trumpa bez cofnięcia się do kryzysu sueskiego z 1956 r. Kiedy Gamal Abdel Naser znacjonalizował strategiczny kanał, Londyn i Paryż – świadome, że utrata tej arterii zagrozi ich koloniom – zawarły tajny pakt z Tel-Awiwem. Plan zakładał uderzenie Izraela na Synaj i „pokojową” interwencję Brytyjczyków i Francuzów. „Pretekst był śmieszny: nikt by w to nie uwierzył. W istocie była to polityczna intryga mająca służyć dwóm celom” – przyznał później minister obrony Sir Frank Cooper. Faza militarna powiodła się, lecz Waszyngton, widzący się już jako patron nowego, postkolonialnego ładu, zablokował operację. John Foster Dulles nazwał ją „brutalnym, zbrojnym atakiem trzech naszych sojuszników na czwartego”, a Sir Guy Elwin Millard gorzko podsumował: „Amerykanie zablokowali nasz wniosek o kredyt w MFW – de facto odmówili nam naszych własnych pieniędzy”.
Ówczesne przesłanie było jasne: odtąd wpływy buduje się nie czołgami, lecz wolnym handlem. Swoje globalne przywództwo Stany Zjednoczone oparły na idei, że lepiej handlować, niż walczyć. Tej strategii hołdowano aż do 2001 r., kiedy do WTO dołączyły Chiny – kraj, który z liberalnych reguł uczynił narzędzie ekspansji gospodarczej.
Neokolonializm w nowym wydaniu
Już w 1985 r. Donald Trump narzekał, że Ameryka „musi mieć nadwyżkę, a nie deficyt”, a sprzymierzeńcy powinni „płacić miliardy”, by finansować pomoc socjalną w USA. Jego obecna polityka ceł wobec Pekinu jest logiczną kontynuacją tej myśli: skoro wolny handel uczynił z Chin potęgę, trzeba odwrócić proces, nim Ameryka straci przewagę. Hasło Make America Great Again to w istocie wezwanie – Zachowajmy wielkość Ameryki.
Problem w tym, że protekcjonizm Trumpa reinterpretuje logikę powojennego porządku, grożąc erozją systemu, który w latach zimnej wojny przynosił Zachodowi przewagę. Czy jednak powrót do gospodarczych barykad faktycznie wzmocni USA w długim starciu z autorytarnym duetem Pekin – Moskwa?
Rosja jako pionek w rozgrywce z Chinami
„Jeśli Rosja zostanie trwale młodszym partnerem Chin, otrzymamy dwa mocarstwa nuklearne wrogo nastawione do USA” – ostrzega Marco Rubio, sekretarz stanu USA. To właśnie ta kalkulacja leży u podstaw dążenia Trumpa do „oddania” Ukrainy Władimirowi Putinowi w zamian za przyszłą wrogość Kremla wobec Pekinu.
Ale pomysł ma dwie wady. Po pierwsze, Rosja – poddana sankcjom i uzależniona od chińskich zakupów ropy z rabatem 12 USD za baryłkę – nie ma przestrzeni strategicznej, by zerwać z Pekinem. Po drugie, retoryka Trumpa uczyniła wojnę w Ukrainie testem jego wiarygodności, uniemożliwiając mu ciche odwroty.
Nieprzypadkowo ideolog Kremla Aleksandr Dugin przyznaje: „Chińczycy szykują się do gorącej wojny z USA o Tajwan… kto stanie po stronie Chin? Nikt”. Nie należy lekceważyć Dugina jako ekscentryka. Ma on powiązania ze Stevem Bannonem – szarą eminencją Trumpa. W jego ustach to zachęta do kalkulacji, że Rosja mogłaby ugrać więcej, przerzucając ciężar konfrontacji na Ukrainę. Lecz entuzjazm Moskwy studzi świadomość, że Trump jest partnerem niegodnym zaufania – nawet rosyjscy analitycy widzą w nim potencjalnego zdrajcę sojusznika.
Ukraina – stawka większa niż wojna
Trump obiecuje zakończenie wojny „w 24 godziny”, ale jego deklaracje zwracają uwagę amerykańskiej opinii publicznej, zmniejszając manewr polityczny. Jak zauważył były szef MSZ Ukrainy Dmytro Kuleba: „Gdyby w 2022 r. prezydentem nie był Biden, nikt inny nie zdecydowałby o takich dostawach broni”.
Administracja Bidena eskalowała pomoc etapami – od Javelinów do F-16 – wysyłając Kremlowi jasne sygnały odstraszania. Trump wywraca tę logikę, grożąc przerwaniem wsparcia lub uzależniając je od europejskich budżetów. Donald Trump twierdzi: „Gdybym był prezydentem, tej wojny by nie było”, lecz zarazem obwinia Wołodymyra Zełenskiego o „prowokowanie” konfliktu. W efekcie wydłuża wojnę i tworzy warunki do jeszcze poważniejszego starcia w Europie.
Europa na rozdrożu bezpieczeństwa
Niepewność co do amerykańskich gwarancji zmusiła Unię Europejską do redefinicji własnej roli. We wspólnym oświadczeniu Bruksela i Pekin podkreśliły „znaczenie stabilności i przewidywalności”, a Ursula von der Leyen – wbrew dotychczasowej asertywnej linii – poprosiła Chiny o „wysiłki pokojowe”. Berlin, latami unikający długu, zapowiedział emisję obligacji wartą 500 mld EUR. Generał broni w stanie spoczynku USA H.R. McMaster celnie pointuje: „Wątpliwości co do zobowiązań USA sprawiły, że Niemcy wreszcie uznały konieczność ponoszenia sprawiedliwej części ciężaru obrony”.
Trump chwali państwa bałtyckie i Polskę: „Polska ma trudnego sąsiada… A co z państwami bałtyckimi? One też mają trudnego sąsiada”, ale równocześnie straszy wycofaniem się z NATO, co tylko zachęca Kreml do testowania wschodniej flanki. Władimir Putin ostrzega: „Zachodnie ziemie współczesnej Polski to prezent Stalina. Przypomnimy im”.
Czy amerykańskie przywództwo przechodzi próbę?
Sondaże notują powolny spadek poparcia dla Trumpa. W systemie, w którym kolejne wybory mogą w 2026 r. przynieść demokratom większość w Izbie Reprezentantów, Kreml nie ma gwarancji trwałości jego linii. Trump, mówiący, że „Hiszpania to kraj BRICS”, demonstruje zarazem powierzchowną orientację w rzeczywistości międzynarodowej.
Nie oznacza to jednak, że jego presja na wzrost wydatków obronnych do 2% PKB jest bezzasadna. Problemem pozostaje forma – zamiast klarownego ultimatum i skoordynowanych taryf, pojawiają się groźby, które łatwo zignorować lub przeczekać. Brak też odpowiedzi na pytanie o przyszłość sankcji i zamrożonych aktywów Rosji. Plan pokojowy Trumpa de facto skazuje Ukrainę na wieczną niepewność, uzależnioną od dobrej woli kolejnej administracji USA.
Geniusz czy hazardzista?
Świat zbliża się do momentu, w którym liberalny ład międzynarodowy – rodzący się w epoce kryzysu sueskiego – może runąć pod presją „genialnego planu” Donalda Trumpa. Jego ambicją jest wielki geostrategiczny deal: osłabić Chiny, „odczepiając” od nich Rosję, i przywrócić Ameryce prymat dzięki protekcjonizmowi. Jednak historia uczy, że nawet udane operacje militarne mogą ugrzęznąć w politycznym bagnie, jeśli zabraknie partnerstwa i zaufania. Idea oderwania Rosji od Chin jest więc realna, lecz człowiek o wiedzy na poziomie Ramzana Kadyrowa raczej nie wygra tej partii na geopolitycznej szachownicy
Gdy Donald Trump powtarza: „Miliony ludzi żyłyby, a wiekowe miasta kwitłyby”, przemilcza fakt, że doraźne ustępstwa wobec agresora zwykle tylko wzmacniają jego apetyt. Wobec braku czerwonych linii Kreml otrzymuje zachętę do dalszych prób podziału Europy, a Pekin – do testowania determinacji Zachodu w obronie Tajwanu.
Paradoks polega na tym, że Trump uruchamia w Europie proces politycznego przebudzenia. Jeśli kontynent zdoła przekształcić wzrost wydatków obronnych w realną siłę odstraszania, skutki trumpizmu mogą okazać się odwrotne do zamierzonych: zamiast osłabienia NATO powstanie silniejsza, bardziej autonomiczna Europa, gotowa bronić Kijowa i własnych granic.
Czy zatem plan Trumpa jest genialny, czy raczej jest rojeniami hazardzisty? Na razie bardziej przypomina nieprzewidywalną rozgrywkę pokera niż przemyślaną partię szachów. A stawką w tej grze są setki tysięcy istnień, bezpieczeństwo kontynentu i przyszły kształt globalnego ładu. Świat potrzebuje reform, lecz przeprowadzonych skalpelem, nie młotem kowalskim. Pozostaje liczyć, że wyborcy w USA – jedyni sędziowie w tej sprawie – zrozumieją, iż deale godne kasyna nie zawsze dają się przełożyć na architekturę bezpieczeństwa w XXI wieku.
Artur Żak
Tekst ukazał się w nr 9 Kuriera Galicyjskiego (469), 16 – 29 maja 2025
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!