Wojna polsko-ukraińska z lat 1918-1919 stanowiła wstęp do tragicznych wydarzeń, do jakich doszło między oboma narodami w XX wieku. Zarówno Polacy, jak i Ukraińcy przystąpili do niej z wielkimi nadziejami. Jedni i drudzy liczyli na wywalczenie własnego państwa i na nadanie mu tak korzystnych terytorialnie kształtów, jak tylko będzie to możliwe. Mieszkając na ziemi, która dla jednych i drugich była domem, tolerowali się dopóki pozostawali pod obcą władzą. Stali się otwartymi wrogami, gdy pragnęli nad nią zawładnąć, kiedy stary porządek Europy runął w zgliszcza wraz z monarchią austro-węgierską – pisze w artykule specjalnie dla Kresy24.pl historyk, dr Damian Karol Markowski
Jesienią 1918 roku Polacy przygotowywali się do zrzucenia kajdan i ostatecznej likwidacji administracji zaborców na ziemiach polskich. Przejęcia władzy z rąk Austriaków we Lwowie i Galicji Wschodniej dokonać miała na początku listopada Polska Komisja Likwidacyjna. Podziemne organizacje wojskowe były jednak podzielone i nie stanowiły większej siły, tym bardziej, iż różniła je nie tylko podległość organizacyjna, ale i zapatrywania polityczne. Inaczej wolną Polskę widzieli członkowie Polskiej Organizacji Wojskowej, inaczej zwolennicy endecji zrzeszeni w lokalnej organizacji Polskie Kadry Wojskowe.
W tym czasie ukraińscy spiskowcy zamierzali ubiec Polaków i opracowali plan błyskawicznego zamachu stanu, połączonego z rozbrojeniem oddziałów austriackich i węgierskich oraz utworzenia państwa zachodnioukraińskiego na terenach polsko-ukraińskiego etnicznego pogranicza. Na czele ukraińskiego zrywu stanął Dmytro Witowśkyj, utalentowany i doświadczony oficer Legionu Ukraińskich Strzelców Siczowych. Konspiratorzy liczyli na masowe włączenie się do akcji żołnierzy C.K. monarchii narodowości ukraińskiej i szybkie sformowanie własnych sił zbrojnych.
Ratusz lwowski – pocztówka z czasów Austro-Węgier (zbiory autora)
Heroiczny zryw „Orląt”
Nocą z 31 października na 1 listopada 1918 roku ukraińscy spiskowcy opanowali większość ważniejszych obiektów we Lwowie, łącznie z ratuszem, Dworcem Głównym, Wysokim Zamkiem i koszarami. Oddziały austriackie i węgierskie nie podjęły walki w obronie upadającej monarchii. Sukces był jednak niepełny – okazało się, że wojska świeżo utworzonej armii zachodnioukraińskiej nie były dość liczne aby w pełni kontrolować duże miasto. Pozwoliło to członkom polskich organizacji na okrzepnięcie po pierwszych chwilach zaskoczenia i zorganizowanie się w celu podjęcia walki. Powstały pierwsze stałe punkty polskiego oporu, ulokowane w Szkole Sienkiewicza i Domu Techników. Napływały do nich grupy ochotników, rekrutujące się przeważnie z byłych wojskowych, a także zapalczywej i patriotycznej młodzieży męskiej i żeńskiej, przeważnie szkół średnich i wyższych uczelni.
Szkoła Sienkiewicza – jeden z pierwszych bastionów sił polskich we Lwowie (Wikimedia Commons, CC)
W pierwszych godzinach walki po polskiej stronie uczestniczyło zaledwie kilkudziesięciu, a następnie kilkuset śmiałków. Ich liczba wzrastała w pierwszych dniach listopada, w przeciwieństwie do liczby żołnierzy ukraińskich, których część zdezerterowała, pragnąc jedynie powrotu do rodzinnej zagrody po latach wyczerpującej wojny i poświęcenia swojej krwi w imię obcych interesów. Lwowscy batiarzy rozpoczęli prawdziwe polowanie na ulicach na ukraińskie patrole i posterunki. Polacy zdołali wreszcie wyłonić wspólne dowództwo, na czele którego stanął kpt. Czesław Mączyński. Zresztą, sięgnął on po komendę w sposób dosyć uzurpatorski. Na część jego decyzji podczas bitwy o miasto wpłynęły jego polityczne sympatie (związany był ideowo z Narodową Demokracją). Mimo to, dał się poznać jako sprawny organizator. W terenie i tak najwięcej zależało od dowódców poszczególnych odcinków bojowych, na które podzielony został Lwów.
Linia bojowa przesuwana po atakach jednej lub drugiej strony przecięła całe miasto i jego przedmieścia, a z czasem objęła także szereg okolicznych miejscowości. Miejski front dzielił już nie tylko dzielnice i kwartały, ale i ulice i pojedyncze domy. Do niedawna jeszcze koledzy z podwórka, teraz polscy i ukraińscy lwowianie stanęli naprzeciw siebie do śmiertelnych zmagań. Tych pierwszych było jednak znacznie więcej. Musiało się to odbić na przewadze polskich powstańców w zaciętych walkach ulicznych. Nieznany lwowianin ukraińskiej narodowości tak opisał to zjawisko, którego niemymi świadkami stały się ulice i place jego miasta:
„Z jednej strony w obcym mieście stał zmęczony ciężką wojną stary dziadzio, czy młodszy żołnierz, nieobeznany z miastem, co prawda odważy, ale nieobrotny. […] Stał przy nim ochotnik, student, czy uczeń, ale tych było śmiesznie mało. Po przeciwnej stronie – wnuki bohaterów wojny o niepodległość z 1831, 1863 r., dzieci miasta, jakie dało polskim Legionom bataliony ochotników, młodzież wychowana na Sienkiewiczu, Żeromskim…”
Nawet przybycie doborowych oddziałów w postaci Legionu Ukraińskich Strzelców Siczowych nie było w stanie przeważyć szali zwycięstwa na stronę ukraińską. Polacy odbili Dworzec Główny (przy dużej dozie szczęścia i…przypadkowi), opanowali Szkołę Kadetów i lotnisko, na którym zdołali uruchomić kilka samolotów wojskowych i użyć ich w walkach. Pod koniec pierwszej dekady listopada obie walczące strony dysponowały już artylerią. Zawiodły nadzieje ukraińskiego sztabu pokładane w szybkim przybyciu z galicyjskiej prowincji formowanych tam naprędce nowych oddziałów. Lokalni ukraińscy dowódcy starali się przede wszystkim utrwalić własną władzę na opanowanym terenie, w dalszej kolejności myśleli o wysłaniu tak cennych wojsk do walki o Lwów.
Obrońcy Lwowa z placówki przy ulicy Matejki (Wikimedia Commons)
W drugiej dekadzie listopada inicjatywa ponownie przeszła w ręce ukraińskie. Oddziały Ukraińskiej Halickiej Armii otrzymały wreszcie posiłki z prowincji, które pozwoliły im na przeprowadzenie szeregu uderzeń na wybrane polskie reduty. Większość z ataków zakończyła się niepowodzeniem, choć nierzadko boje te miały dramatyczny charakter. Część ukraińskich posiłków została zresztą pokonana w otwartej bitwie, do jakiej doszło na południowych przedpolach miasta przez niemal trzykrotnie mniej licznych podkomendnych kpt. Mieczysława Boruty-Spiechowicza. Do legendy obrony Lwowa przeszła bohaterska załoga Szkoły Kadeckiej i obrońcy Góry Stracenia, bronionej przez „Kmicicowych baranków” rtm. Romana Abrahama.
Pomimo wielu przeciwności, walczący Lwów zdołał dotrwać do nadejścia posiłków z centralnej Polski. Kluczem do sukcesu okazała się znacznie lepsza organizacja polskiego zaplecza. Jego staraniem udało się stosunkowo szybko zorganizować grupę wojsk odsieczy, która po odbiciu z rąk ukraińskich Przemyśla pod dowództwem ppłk. Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego dotarła do Lwowa 20 listopada wieczorem. Polskie dowództwo postanowiło przeprowadzić generalne uderzenie na ukraińskie pozycje kolejnego dnia o świcie. Siły obu stron były mniej więcej wyrównane.
Ppłk Michał Karaszewicz-Tokarzewski, dowódca pierwszej odsieczy Lwowa (Wikimedia Commons, CC)
21 listopada rozpoczął się polski atak. W północnych dzielnicach załamał się w ogniu ukraińskiej obrony mimo wsparcia pociągu pancernego. W Śródmieściu mimo wcześniejszych ustaleń Polacy zaatakowali Cytadelę, co skończyło się dla nich dużymi stratami. Ale na południu grupa Mieczysława Boruty-Spiechowicza po ciężkich walkach przerwała ukraińską linię obrony i dotarła głęboko na tyły przeciwnika, aż do Dworca Łyczakowskiego. Chociaż sytuacja została częściowo opanowana przez ukraińskie odwody, dowódca UHA, płk. Hnat Stefaniw nie chciał ryzykować sytuacji, w której w ręce Polaków dostałyby się władze państwa zachodnioukraińskiego, co groziłoby przegraniem całej wojny, a nie tylko bitwy o Lwów. Nocą oddziały UHA wycofały się i uległy częściowemu rozproszeniu podczas odwrotu. Całe miasto było już w rękach polskich. W artykule opublikowanym w piśmie „Wiek Nowy” z 22 listopada zapisano:
„Samorzutnie, baz nakazów, bez wezwań – Lwów się we flagi polskie ustroił. W mroźny, słoneczny dzień, podmuch wichru łagodnie je rozwiewa. W miejsce jednej chorągwi ruskiej na ratuszu las chorągiewek polskich. Zlewa się ich poszum z radosnym uczuciem w duszach naszych:
-Lwów nasz!
A wieść ta obleci całą Galicję, całe Królestwo, całą Polskę, jak długa i szeroka.
W górę serca.
-Lwów nasz!
Szaleje radością, szaleje zwycięstwem! Obaczcież, co się dzieje w mieście, a przekonacie się, czyj on był, czyj jest i do kogo należy.
-Nasz! Nasz! Nasz!”
Lwowski Pociąg Pancerny nr 3 wraz z załogą (Wikimedia Commons)
Euforia wiwatujących tłumów zdawała się nie mieć granic. Niestety, czarną kartą w złotej księdze okazały się zajścia antyżydowskie wywołane przez część polskich wojskowych, do których dołączyli pospolici kryminaliści. W wyniku pogromu, który trwał ponad trzy doby, życie straciło co najmniej 79 osób, a niespełna 500 zostało rannych. Liczba splądrowanych mieszkań szła w tysiące. Do tak tragicznego bilansu pogromu przyczyniła się bierna postawa polskiej komendy. Przemoc wymierzoną w Żydów próbowano tłumaczyć ich rzekomą współpracą z oddziałami ukraińskimi, jednak takie sformułowanie było co najmniej krzywdzące. Pogrom wpłynął negatywnie na postawę części społeczności żydowskiej Galicji wobec powstającej polskiej państwowości i skłonił niektórych młodych Żydów do zaciągnięcia się na służbę ukraińską.
Miasto oblężone i polsko-ukraiński front
Rozstrzygnięcie bitwy o Lwów na korzyść strony polskiej stanowiło jedynie wstęp do dalszych działań wojennych. W oparciu o oddziały USS armia ukraińska została szybko uzupełniona i odbudowana. Front tworzył się jednak powoli, w pierwszych tygodniach walki miały charakter manewrowy i na poły partyzancki w zależności od sił obu stron. Miejscowości takie jak Ustrzyki Dolne czy Chyrów przechodziły z rąk do rąk. Z czasem jednak obie strony stopniowo wzmacniały swoje wojska i gdy w grudniu walki toczyły się jeszcze o najważniejsze strategicznie miejscowości, miesiąc później sporne tereny były już przecięte linią frontu.
Siły polskie w Galicji Wschodniej objęte zostały komendą Dowództwa „Wschód”, które przypadło generałowi Tadeuszowi Rozwadowskiemu. Rozwadowski sprawnie zreorganizował podległe sobie oddziały i opracował plan działań, uznawszy, że należy skupić się na obronie Lwowa i korytarza doń prowadzącego. Z kolei strona ukraińska dążyła do jak najszybszego odzyskania miasta. Zawarcie umowy ZUNR z Ukraińską Republiką Ludową, czyli „Wielką Ukrainą” pozwoliło do pewnego stopnia wzmocnić oddziały UHA, ale głownie poprzez dostawy broni i amunicji. Ukraińcy mogli rzucić do walki łącznie około 30 tysięcy żołnierzy, choć tylko około połowy z nich znajdowała się na pierwszej linii. Po stronie polskiej na froncie ukraińskim znajdowało się około 15 tysięcy żołnierzy. 27 grudnia UHA rozpoczęła szturm Lwowa. Na przedmieściach miasta, którego broniło około siedmiu tysięcy ludzi, rozegrała się zacięta bitwa. Za cenę dużych strat natarcie ukraińskie zostało powstrzymane. Szczególnie krwawy bój stoczono o przedmieście Persenkówka. Polacy utrzymali Lwów, choć ich sytuacja była bardzo ciężka. Jak pisał historyk Michał Klimecki:
„Coraz częściej krańcowo zmęczone oddziały ulegały panice, schodząc z pozycji nawet po pojawieniu się większych patroli wroga. Po mieście krążyły pogłoski o bliskim wycofaniu się polskich wojsk. Każdemu wyjazdowi gen. Rozwadowskiego ze Lwowa towarzyszył niepokój ludności cywilnej. Ograniczało to jego ruchliwość i wywierało negatywny wpływ na dowodzenie”.
Gen. Tadeusz Rozwadowski, pierwszy dowódca Armii „Wschód” – fotografia z okresu międzywojennego (Wikimedia Commons CC)
Naczelne Dowództwo Wojsk Polskich skierowało na Lwów świeżo sformowaną grupę „Bug” by ratować sytuację. Jej oddziały po krótkich walkach zdołały opanować Rawę Ruską, Uhnów i Żółkiew, by po boju pod Kulikowem przebić się do miasta. Żółkiew została wkrótce utracona, ale dotarcie posiłków do Lwowa znacznie podbudowało morale mieszkańców i jego obrońców. Sytuacja strony polskiej uległa poprawie jedynie chwilowo. Wojna z Ukraińcami była jedynie jednym z konfliktów, w jakie była zaangażowana odradzająca się Rzeczpospolita. W styczniu 1919 roku Armia Czerwona opanowała niemal całą Wileńszczyznę i Nowogródzkie, w Wielkopolsce trwało powstanie antyniemieckie, a czeska agresja również pochłaniała uwagę władz państwa. Front polsko-ukraiński musiał zatem trzymać się własnymi siłami. Tym bardziej, że nie wszystkie polskie oddziały walczyły w Galicji Wschodniej. Niektóre z nich operowały również na Wołyniu, gdzie zdobyły m.in. Kowel – ważny węzeł drogowo-kolejowy i jedno z większych miast wołyńskich. Wykorzystując tę sytuację, dowództwo UHA podjęło kolejną próbę zdobycia Lwowa, ale atak został odparty. Wojska ukraińskie liczyły już około 44 tysięcy żołnierzy podzielonych na trzy korpusy. Trzon II. Korpusu stanowiły elitarne oddziały USS. To właśnie temu związkowi taktycznemu powierzono zdobycie Lwowa. Dla porównania – dowództwu „Wschód” podlegało wówczas około 21 tysięcy żołnierzy.
16 lutego oddziały ukraińskie rozpoczęły kolejną ofensywę, która wraz z działaniami pomocniczymi przeszła do historii jako operacja wołczuchowska. W krótkim czasie sytuacja wojsk polskich stała się krytyczna. Ukraińskie natarcie spowodowało przecięcie „korytarza życia” wzdłuż linii kolejowej do Przemyśla. Nie mogło tego zmienić odparcie ukraińskich ataków na północy. Dowódca polskiego zgrupowania w Bełzie, płk. Berbecki, w następujących słowach odniósł się do propozycji ukraińskiego oficera, by się poddać:
„Żołnierska rozmowa to kula i bagnet. Politycy niech politykują, panie Sotniku, politykom też zostawmy kłamstwa i błędne informacje, sami szczerze i po żołniersku będziemy się bić, my za Polskę, wy za Ukrainę, a Bóg da szczęście bojowe temu, komu pomóc zechce”.
Dość szczęśliwie dla sił polskich, w oparciu o Komisję Międzysojuszniczą złożoną z oficerów armii Ententy udało się skłonić ukraińskie kierownictwo do rozmów na temat rozejmu i tymczasowej linii rozgraniczenia, do czasu zapadnięcia wiążących postanowień. Rozmowy trwały pięć dni. Polska dyplomacja była gotowa na znaczne ustępstwa terytorialne w przypadku zawarcia pokoju i przyjęcie tak zwanej „Linii Berthelemy’ego”. Przyjęcie takiego scenariusza oznaczałoby zgodę na pozostawienie w rękach ukraińskich większości (około 70%) Galicji Wschodniej, a Polsce przypaść miał Lwów z niewielkim pasem ziem wokół niego i Zagłębie Naftowe z rejonem Drohobycza i Borysławia. Żądania strony ukraińskiej były jednak tak duże, iż jej delegaci zgadzali się jedynie na linię Sanu jako tymczasową linię rozgraniczenia, zakładając, że ich państwo powinno sięgać znacznie dalej na zachód.
1 marca walki zostały wznowione. Polski kontratak załamał się przy krwawych stratach. Lwów i Gródek Jagielloński były otoczone. Wojska ukraińskie znalazłyby się o krok od zwycięstwa gdyby nie to, że oddziały dowodzone przez dowódcę jednego z korpusów, Hryhorija Kossaka, odmówiły natarcia na północ, by ostatecznie przeciąć część „korytarza życia”. We Lwowie panowała panika związana z ponownym odcięciem miasta. Szerzyły się plotki o okrucieństwach, do jakich rzekomo dojdzie na ludności ze strony żołnierzy ukraińskich, jeśli miasto zostanie wzięte szturmem. Komisja Rządząca przesłała do Józefa Piłsudskiego dramatyczny w swej wymowie telegram:
„Jesteśmy odcięci. Ostatni raz błagamy o natychmiastową pomoc wojskową. Grozi głód i upadek. Na głowy wasze spadnie straszna odpowiedzialność”.
Jak już wspomniano, front ukraiński nie był jednak jedynym punktem zapalnym na okrainach odradzającej się Polski. I tak angażował on większość odtworzonego Wojska Polskiego. 11 marca dowództwo nad oddziałami odsieczy, w tym 3,6 tys. żołnierzy z Armii Wielkopolskiej, objął generał Wacław Iwaszkiewicz. Operacja deblokady przeprowadzona została z kierunku zachodniego, przez dwie grupy wojsk. 19 marca odsiecz dotarła do broniącej się załogi Gródka Jagiellońskiego. „Korytarz życia” znów został przywrócony, choć jego uruchomienie po linii kolejowej potrwało kolejnych kilkanaście dni, gdyż wojska ukraińskie zniszczyły trakcję. Gen. Iwaszkiewicz zastąpił gen. Rozwadowskiego na stanowisku dowódcy Armii „Wschód”. Jego kontrofensywa doprowadziła do znacznej poprawy sytuacji w Galicji Wschodniej.
Uroczystość wręczenia generałowi Wacławowi Iwaszkiewiczowi szabli przez społeczeństwo Lwowa (NAC)
Marcowe porażki wpłynęły negatywnie na zdolności bojowe wojsk ukraińskich. Nieustannie brakowało doświadczonych oficerów, a w oddziałach oddalonych od głównych pozycji bojowych następowała rozprzężenie i trawiły je dezercje. Spadało również znaczenie ukraińskich władz cywilnych, gdyż nastroje rewolucyjne i sympatie prokomunistyczne dały się odczuć również wśród części ukraińskiej społeczności. Doszło także do kilku przypadków buntu w UHA wskutek komunistycznej agitacji.
Generał Iwaszkiewicz przeprowadził udaną operację odrzucenia wojsk nieprzyjaciela od Lwowa. W toku zaciętych walk w połowie kwietnia wojska polskie zdobyły podlwowskie Lesienice i Winniki. Odtąd ukraińska artyleria nie miała już możliwości ostrzeliwania miasta. Co niezwykle istotne dla stanu ducha polskich żołnierzy, trzydniowe boje okupili oni stratą zaledwie trzech zabitych i 23 rannych. Oddziały UHA straciły około 280 ludzi, trzy armaty i aż 16 karabinów maszynowych. W okresie rzymskokatolickich Świąt Wielkanocnych podkomendni gen, Iwaszkiewicza ponownie zaatakowali, tym razem na południowy zachód od Lwowa. Po ciężkich walkach, Ukraińcy zostali pobici również na tym kierunku Sukces pozwolił na zażegnanie niebezpieczeństwa „korytarza życia” od strony południowej. W ostatnich dniach kwietnia siły UHA zostały pokonane również na północ od stolicy Galicji. Miasto było bezpieczne.
Oblężenie Lwowa zostało zniesione 30 kwietnia 1919 roku, dokładnie pół roku odkąd pierwsze strzały padły na jego ulicach. Materialne rany miasta mogły zagoić się szybko. Rany duchowe, zadane sobie przez jego mieszkańców w walce o narodowe imponderabilia, goiły się znacznie wolniej.
Ostatni akord
W maju to Polacy byli już stroną atakującą, wykazującą inicjatywę na wszystkich odcinkach. Na Wołyniu atakowały oddziały przybyłej z Francji Armii gen. Hallera. W ciągu kilku tygodni topniejące w wyniku znacznych strat i dezercji oddziały UHA zostały zepchnięte przez WP daleko na wschód. W ręce Polaków dostawały się kolejne duże miasta, takie jak Stanisławów, Stryj, wreszcie Tarnopol – stolica ZUNR po ewakuacji władz tego państwa ze Lwowa w listopadzie ubiegłego roku. Próby zażegnania konfliktu w oparciu o kolejne linie rozgraniczenia, były odrzucane przez walczące strony. Jednocześnie trzeba zauważyć, że strona ukraińska była nieustępliwa w swoich żądaniach, nawet, gdy państwu ukraińskiemu groziło znacznie większe niebezpieczeństwo ze strony Armii Czerwonej.
Przyparte do mury jednostki UHA dowodzone przez generała Grekowa zdobyły się na ostatni zryw zaczepny i odrzuciły siły polskie o ponad sto dwadzieścia kilometrów na zachód. Ofensywa wywołała znaczne zaniepokojenie polskiego dowództwa. Ale Wojsko Polskie było już na tyle okrzepniętą strukturą, iż szybko opanowało kryzys i pod koniec czerwca ponownie przełamało ukraińskie pozycje. Ofensywa, która przeszła do historii jako „ofensywa czortkowska” nie mogła odmienić przypieczętowanego już losu Zachodniej Ukrainy jako organizmu państwowego. Pobite wojska ukraińskie w lipcu wycofały się za Zbrucz, na tereny podległe władzy Ukraińskiej Republiki Ludowej. Wkrótce wzięły one udział w walkach z nadciągającymi od wschodu jednostkami sowieckimi. Na początku 1920 roku część jej oddziałów zdecydowała się na przejście na stronę Armii Czerwonej.
25 czerwca 1919 roku, jeszcze przed rozpoczęciem decydującej polskiej ofensywy, zachodnie mocarstwa zgodziły się na okupację Galicji Wschodniej przez wojska polskie po linię rzeki Zbrucz. W listopadzie tego roku region ten został oddany Polsce pod zarząd administracyjny na 25 lat. Niebezpieczeństwo zagłady „Wielkiej Ukrainy” grożące ze strony Armii Czerwonej skłoniło władze tego państwa do zażegnania konfliktu z Polską i poszukiwania porozumienia. Za cenę rezygnacji z zachodniego Wołynia i Galicji Wschodniej, które i tak już zostały zajęte przez siły polskie, URL zyskała sojusznika do walki z bolszewikami. Ale konflikt między zachodnioukraińską społecznością a Polakami nie mógł wygasnąć razem z pojawieniem się wspólnego wroga. Można by rzec, posługując się przenośnią, iż Polska wygrała bitwę, ale nie była w stanie wygrać wojny, gdyż klucz ku temu leżał w pozyskaniu Ukraińców dla odrodzonego państwa polskiego lub zaspokojenie ich roszczeń terytorialnych. Pierwsze z podanych wyżej wyjść zostało przegrane na polu polityki wewnętrznej II RP, a drugie rozwiązanie było trudne do wyobrażenia po wygranej przez Polaków wojnie. W 1923 roku polska granica wschodnia została ostatecznie usankcjonowana w okresie międzywojennym.
Na drodze ku przepaści: brutalizacja konfliktu
W pierwszych dniach konfliktu po obu stronach można było odczuć działanie swoistych hamulców moralnych przed otwarciem prawdziwej „puszki Pandory” obustronnej przemocy. O żołnierskim honorze nie zapomniał między innymi dowódca UHA gen. Mychajło Omeljanowycz-Pawlenko, który zakazał swoim podkomendnym wykorzystywania w walkach granatów artyleryjskich napełnionych gazem. Podobnych przypadków zachowania humanitaryzmu było więcej, po obu walczących stronach.
Niestety, od pierwszych dni walk zdarzały się odstępstwa od tych zasad. Polscy „wolni strzelcy” na ulicach Lwowa nierzadko strzelali nie tylko do ukraińskich wojskowych, ale i do cywilów. Początkowo żołnierze ukraińscy stronili od akcji pacyfikacyjnych wobec lwowian. Gdy jednak ponosili kolejne straty, także na własnych tyłach, a ukraińskie dowództwo zapowiedziało surowe kary i odpowiedzialność zbiorową dla mieszkańców domów, z których padają strzały, ten drastyczny środek znalazł niejednokrotne zastosowanie. Do końca listopada w akcjach karnych przeciwko mieszkańcom miasta zginęło kilkadziesiąt osób. Szczególnie niechlubną kartę zapisał w nich oddział dowodzony przez atamana Andrieja Dołuda.
W opinii niejednego polskiego żołnierza już wtedy ukraińscy wojskowi jawili się jako ludzie okrutni, czego dowodem były odnotowane przypadki okaleczania niektórych polskich jeńców przed śmiercią, czy zbiorowe gwałty na schwytanych Polkach, szczególnie sanitariuszkach. Przypadki takie były odnotowywane przez komórki wywiadu i propagandy WP. Pacyfikacja Sokolnik i wymordowanie przez wojsko ukraińskie kilkudziesięciu osób stało się dramatyczną i jakże wymowną cezurą w dziejach tego konfliktu. Na jednym ze sprawców sokolniczanie wzięli odwet w lipcu 1919 roku, kiedy żołnierze kompanii Sokolnickiej wchodzącej w skład dywizji lwowskiej rozpoznali wśród jeńców jednego ze sprawców mordu dokonanego na najbliższych. Tak pisał o tym Czesław Mączyński:
„Poznał go maleńki chłopczyna i z okrzykiem nieludzkim tyś mi matkę zamordował rzucił się nań. Żadna siła nie powstrzymałaby tej kompanii od krwawego samosądu. Niczym dobiegliśmy (a było wszystkiego kilkadziesiąt kroków) na ziemi leżała bezkształtna masa”.
Dodajmy, że przypadki zbrodni wojennych obecne były po obu stronach konfliktu. Polscy żołnierze również rozstrzeliwali jeńców, a we wspomnieniach ukraińskich pojawiały się oskarżenia o przemoc wobec ukraińskich cywilów, bynajmniej nie kończącą się tylko na rabunkach. Nie było mitycznej „rycerskości” w poczynaniach obu stron, bo jej być nie mogło. Zbyt duże pokłady obustronnej nienawiści wyzwolone zostały przez przelaną krew, zbyt mocno zdehumanizowali się nawzajem przeciwnicy.
Bratobójczy konflikt z lat 1918-1919 bynajmniej nie był „ostatnią rycerską wojną” między Polakami a Ukraińcami, nawet, jeśli niektórzy chcieliby go tak postrzegać. Był pełnoskalową, pełnokrwistą wojną z jej nieodłącznymi elementami, takimi jak zabójstwa osób cywilnych, mordowanie jeńców, czy pacyfikowanie niepokornych miejscowości. Dość zapomnianą i stosunkowo niedocenianą rolę w radykalizacji nastrojów obu społeczeństw odegrały prasa i propaganda walczących stron. Ukraińców przedstawiano jako „dzikich hajdamaków”, „ogłupiałą dzicz”, czy nawet „chłopskie bandy”. Polacy zostali wykreowani przez propagandę ukraińską jako naród „szlachty”, którego marzeniem było ponowne zniewolenie Ukraińców i ich wyzysk wedle stosunku „pan” i „chłop”. Wszelkie towarzyszące tej wojnie, niemałe przecież okrucieństwa i zbrodnie, musiały jednak zblednąć wobec dramatu, jaki rozegrał się na ziemiach polsko-ukraińskiego pogranicza etnicznego w latach czterdziestych.
Wojna polsko-ukraińska okazała się krokiem ku przepaści w stosunkach polsko-ukraińskich. Wspomnienie o wojnie było wydarzeniem nazbyt bolesnym dla Ukraińców, by zdołali zapomnieć gorycz doznanej porażki w walce o swoje państwo. Kontynuując walkę o jego powstanie, młodsza część ukraińskich niepodległościowców uległa pokusie nacjonalizmu, łącznie z jego najbardziej radykalną odmianą. Natomiast Polacy, zatopiwszy się w aurze zwycięstwa, nie chcieli dostrzec w ukraińskich sąsiadach współgospodarzy swojego państwa ani – jako jego włodarze – podjąć choćby próbę konstruktywnego porozumienia i pozyskania przynajmniej części Ukraińców do idei współpracy w dziele budowy Rzeczypospolitej.
Wojna ta dała Polsce jeden z jej fundamentów ideowych odbudowy państwa w postaci legendy „Orląt” – dzieci, które zdecydowane były raczej umrzeć niż oddać wrogowi swoje miasto (nawet, jeśli również miał on prawo do tego miasta). Rzeczpospolita nie mogła zrezygnować z tej daniny krwi i ofiary i uczyniła z „Orląt” wzór dla pokoleń swojej młodzieży, który obowiązywał do czasu wykreowania nowego wzorca w postaci pokolenia „Kolumbów”.
Ziemia, która do pewnego stopnia łączyła oba narody dopóki istniały Austro-Węgry, stała się zarzewiem konfliktu, gdy nie wypracowano formuły jej podziału pozwalającego na zbudowanie trwałego modus vivendi między Polakami a Ukraińcami. Zatrute owoce tego krzewu nienawiści przyszło obu narodom spożyć po dwudziestu kilku latach od wojny z lat 1918-1919, kiedy nienawiść pchnęła je na drogę czystek etnicznych.
dr Damian Karol Markowski – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, pracownik Instytutu Pamięci Narodowej, zajmuje się historią Polski i Ukrainy w XX wieku oraz zagadnieniem polityki pamięci nowoczesnych państw europejskich.
Wybrana literatura przedmiotu i wykorzystane źródła:
Materiały Państwowego Archiwum Obwodu Lwowskiego we Lwowie
Materiały Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Ukrainy we Lwowie
Materiały Centralnego Archiwum Wojskowego w Warszawie
Zbiory Lwowskiej Naukowej Narodowej Biblioteki Ukrainy im. Wasyla Stefanyka
Galuba Rafał, „Niech nas rozsądzi miecz i krew…” Konflikt polsko-ukraiński o Galicję Wschodnią 1918-1919, Poznań 2004
Klimecki Michał, Czortków 1919, Warszawa 2000
Klimecki Michał, Lwów 1918-1919, Warszawa 1998
Klimecki Michał, Polsko-ukraińska wojna o Lwów i Galicję Wschodnią 1918-1919, Warszawa 2000
Krotofil Maciej, Ukraińska Armia Halicka 1918-1920. Organizacja, wyposażenie, i wartość bojowa sił zbrojnych Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej, Toruń 2002
Łytwyn Mykoła, Ukrajinśko-polśka wijna 1918-1919 rr., L’wiw 1997
Markowski Damian Karol, Dwa Powstania. Bitwa o Lwów 1918, Kraków 2019
Mick Christoph, Lemberg, Lwów, L’viv 1914-1947. Violence and Ethnicity in a Contested City, West Lafayette 2016
Przybylski Adam, Wojna polska 1918-1921, Warszawa 1930
Ślipiec Jeremiasz, Lwów 1-22 listopada, Pruszków 1997
2 komentarzy
tagore
28 lipca 2021 o 07:53W wspomnieniach Longina Cegielskiego ,ukraińskiego polityka z tego okresu Lwowscy Żydzi formalnie neutralni sprzyjali stronie ukraińskiej.Oddziały ukraińskie poruszały sie swobodnie po terenach kontrolowanych przez żydowskie milicje.
Antoni Kosiba
6 listopada 2021 o 10:53Warto przyjrzeć się jak polski nacjonalista, emocjonalnie związany ze Lwowem i z jego przynależnościa do Polski, zachęcał, aby polscy nacjonaliści dążyli do porozumienia z nacjonalistami ukraińskimi (owszem, pisał to w kilkanaście lat po owych walkach polsko-ukraińskich o Lwów i obszar wokół Lwowa, ale na kilka lat przed „rzezią wołyńską”): „I skończmy z bajeczką, stworzoną w najlepszej wierze przez naszych ojców, że Rusini, to jakiś podszczep polski, posługujący się gwarą, pozostającą w takim stosunku do polszczyzny, jak np. gwara kaszubska. To nieprawda. To naród z własnym językiem. I dajmy wreszcie spokój tej małostkowości w nazywaniu ich Rusinami, kiedy oni sami chcą się nazywać Ukraińcami. […] Przede wszystkim jednak zacznijmy myśleć o sprawie ukraińskiej nowocześnie. To wielka sprawa. I dla nich i dla nas. A zrozumieć ją można tylko wówczas, gdy się wprzód pomyśli o niej kategoriami nowoczesnego Polaka, a potem skontroluje siebie samego rozumowaniem: co bym myślał i czuł, gdybym był Ukraińcem, gdybym był nacjonalistą ukraińskim. […] Urodziłem się we Lwowie, To mój kraj rodzinny. Najściślejsza ojczyzna. Nie, Lwowa nie możemy oddać za nic. Ale właśnie dlatego, że Lwów tak mi jest drogi, rozumiem, że i oni wyrzec się go nie mogą. […] Nie sposób nic zrozumieć z kwestii ukraińskiej, jeśli sobie nie uświadomić, że narodowcy ukraińscy tak samo czują i myślą po ukraińsku, jak my czujemy i myślimy po polsku. I choćby nawet można było mieć pewne wątpliwości, czy świadomość narodowa jest w narodzie ukraińskim dostatecznie szeroko rozbudzona, choćby nacjonalistów ukraińskich uważać za garstkę, to napięcie ofiarności, poświęcenia i bohaterstwa tej garstki jest tak oczywiście wielkie, że wystarczy nie tylko do wskrzeszenia, ale nawet do stworzenia narodu. […] Na początku tego wieku, na terytorium mieszanym, w naszej Małopolsce Wschodniej i w ich Zachodniej Ukrainie, musiało dojść do konfliktu między nacjonalizmem polskim i nacjonalizmem ukraińskim. Myśmy musieli bronić Lwowa ― i oni musieli próbować stworzyć pod koniec zawieruchy wojny światowej niezawisłe państwo ukraińskie. To był naturalny bieg rzeczy. I oni się nie mogą tej myśli wyrzec, a my im nie możemy nic darować. Możemy tylko ― pójść razem. Wiem, że brzmi to w tej chwili fantastycznie i utopijnie. Za dużo się po obu stronach nagromadziło nienawiści, wzajemnych słusznych pretensyj, bólów i zadr. Czy mogą iść razem ― wrogowie?” (Stanisław Piasecki, „Sprawa najważniejsza z ważnych”, „Prosto z Mostu. Tygodnik literacko-artystyczny”, nr 51 z 8 grudnia 1935 r., str. 1-2; tekst został okaleczony przez sanacyjną cenzurę ― widać niemałą białą plamę w gazecie; widoczny w sieci pod adresem: ).