Nie ma sprawy, która by politycznie bardziej obciążała relacje polsko-ukraińskie niż ocena antypolskiej akcji UPA z lat 1943-1945. Nie ma też problemu, który jest trudniejszy do rozwiązania przez samych historyków niż rekonstrukcja przyczyn i przebiegu tejże akcji – w Polsce zwanej powszechnie „Rzezią Wołyńską”, a na Ukrainie – „tragedią wołyńską” czy „konfliktem polsko-ukraińskim”. Dyskusję toczą się także wokół kwalifikacji prawnej tamtej zbrodni. O ile w Polsce panuje powszechne przekonanie, że stanowi ona przykład ludobójstwa – tak też ją określił Sejm w swoich kolejnych uchwałach poświęconych upamiętnieniu ofiar tej zbrodni z 2009, 2013 i 2016 r., to na Ukrainie użycie tego określenia wywołuje fale oburzenia.
Co jest przyczyną tego, że zbrodnia ta urosła do symbolu nieporozumień polsko-ukraińskich? Ogniskuje się w niej co najmniej kilka problemów: spór historyków o interpretację źródeł z okresu 1943-1945, konflikt zadomowionych w ukraińskiej, zwłaszcza zachodnioukraińskiej, i polskiej kulturze narodowej interpretacji przeszłości, oraz powierzchowna znajomość uwarunkowań politycznych i mentalnościowych u sąsiada, skutkująca opacznym odbiorem jego intencji i łatwym wybuchem emocji.
Co się stało na Wołyniu?
Do pierwszych napaści na polskie wioski na Wołyniu doszło czwartej zimy drugiej wojny światowej. 9 lutego 1943 r. sotnia UPA – formowanej od końca 1942 r. partyzanckiej formacji banderowskiej frakcji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – wymordowała przy pomocy noży i siekier stu kilkudziesięciu polskich mieszkańców kolonii Parośla w powiecie sarneńskim. Od końca marca tego rodzaju napady, dokonywane przez oddziały UPA, powtarzały się, obejmując coraz to nowe połaci wschodniej części województwa wołyńskiego, po czym zaczęły się przesuwać w stronę zachodu, docierając w sierpniu 1943 r. do powiatu lubomelskiego, położonego w bezpośrednim sąsiedztwie Bugu. Kulminacja rzezi nastąpiła 11 lipca 1943 r. Przeprowadzono wtedy napady na blisko sto polskich wiosek. Schematy powtarzały się – napadów dokonywali członkowie UPA, czasem w towarzystwie chłopów, dobrowolnie pozyskanych bądź przymuszonych do udziału w „antypolskiej akcji”. Po podpaleniu wsi przystępowano do mordowania ich mieszkańców, najczęściej przy pomocy różnego rodzaju narzędzi rolniczych lub z gospodarstwa domowego. Oznacza to, że część ofiar przed śmiercią zaznawała iście piekielnych tortur.
Jesienią 1943 r. intensywność ataków zaczęła spadać, a wiosną 1944 r., wraz z zajęciem Wołynia przez Armię Czerwoną, ataki ostatecznie się skończyły. Rozpoczęły się one natomiast w Galicji, podówczas jeszcze pod kontrolą niemiecką. Trwały one tam aż do pierwszych miesięcy 1945 r. W odniesieniu do tego regionu dysponujemy pisemnym rozkazem centralnego kierownictwa OUN, z Romanem Szuchewyczem na czele, brzmiącym tak: „z uwagi na oficjalne stanowisko rządu polskiego w kwestii współpracy z Sowietami, z naszych ziem Polaków należy usuwać. Proszę to rozumieć tak: nakazać ludności polskiej przesiedlić się na czysto polskie ziemie. Jeśli tego nie zrobi, to wysłać bojówki, które będą likwidować mężczyzn, a chaty i majątek palić (rozbierać). Zwracam przy tym jeszcze raz uwagę, aby najpierw Polaków wezwać do opuszczenia ziemi, a dopiero potem ich likwidować, a nie na odwrót (proszę zwrócić na to szczególną uwagę)”.
Ludność polska, skupiając się w miastach, czy większych wsiach, łatwych do obrony, utworzyła tzw. samoobrony, które korzystając ze wsparcia AK, a czasem sowieckich partyzantów, a nawet cichej osłony ze strony niemieckich garnizonów, broniły się przed napastnikami. Co więcej, część Polaków zgrupowała się w swoje bojówki, które w większości potem wchłonęła AK. Ludzie, których bliscy zostali zamordowani, motywowani chęcią zemsty lub zapobieżenia kolejnym napadom zaczęli palić ukraińskie wsie i mordować ich mieszkańców.
W rezultacie mordów na Wołyniu zginęło, według obliczeń takich polskich badaczy jak Ewa Siemaszko czy Grzegorz Motyka, około 50-60 tys. Polaków, w Galicji zaś – według Grzegorza Hryciuka – około 20-25 tys., co w połączeniu z kilkunastoma tysiącami ofiar w dzisiejszej Polsce wschodniej – gdzie w 1944 r. również rozgorzały walki – daje to liczbę dochodzącą do 100 tys. polskich ofiar rzezi. Do tych szacunków należy doliczyć parę tysięcy ukraińskich ofiar polskiego odwetu na Wołyniu i w Galicji, tudzież kolejnych kilka tysięcy starć na obszarze Lubelszczyzny i Podkarpacia, co razem daje od kilku do kilkunastu tysięcy ukraińskich ofiar rzezi.
Liczb tych nie należy przy tym traktować z matematyczną dokładnością, gdyż tylko część ofiar udało się zidentyfikować z imienia i nazwiska, na podstawie relacji świadków, zbieranych po kilkudziesięciu latach od krwawych wydarzeń. Ponadto zarówno w gronie ofiar polskich, jak i ukraińskich mogły się znaleźć ofiary pacyfikacji, zbrodni wojennych przeprowadzanych przez jednostki niemieckie lub podległe niemieckiej władzy okupacyjnej, czy też bandytyzmu ideologicznie niemotywowanego.
Dotychczas historykom nie udało się odnaleźć rozkazu nakazującego przeprowadzenie czystki etnicznej na Wołyniu. O jego istnieniu mówił w zeznaniach złożonych po wojnie NKWD Jurij Stelmaszczuk, jeden z wołyńskich dowódców UPA, odpowiedzialnych za mordy. Miał go wydać Dmytro Klaczkiwski, dowódca okręgu UPA – Wołyń. Na jego istnienie wskazuje też poziom zorganizowania fali mordów. O sprawstwie UPA mówią też raporty sowieckich partyzantów operujących na Polesiu i Wołyniu z wiosny 1943 r., a po okresie wahań co do sprawstwa – również dokumenty polskiego rządu, rezydującego w Londynie.
O ile pod powyższym opisem podpisałby się prawie każdy polski badacz zajmujący się tym problemem – spory zaś może budzić jedynie liczba ofiar – to spośród ukraińskich historyków drugiej wojny światowej dominują tezy zgoła inne. Dwóch badaczy średniego pokolenia Wołodymyr Wiatrowycz i Iwan Patrylak promuje tezę o „wojnie polsko-ukraińskiej”. Miała się ona rozpocząć w niekontrolowany sposób, a większa liczba ofiar po stronie polskiej uzasadniana jest mniejszą liczebnością polskiej społeczności na Wołyniu. Kwestionują oni nie tylko zorganizowany charakter mordów, ale i przydatność zeznań Stelmaszczuka, wymuszonych, jak twierdzą, przez NKWD. Przez to, że zajmują eksponowane funkcje publiczne – Wiatrowycz jest byłym dyrektorem ukraińskiego IPN, obecnie deputowanym do parlamentu, a Patrylak – dziekanem największego wydziału historycznego na Ukrainie – na Uniwersytecie Kijowskim – poglądy ich w ostatnich latach stały się podstawą ukraińskiego dyskursu medialnego o Wołyniu i stanowiska dyplomacji. Z kolei inny ukraiński badacz, Bohdan Hud’, lansuje tezę, odwołującą się do doświadczeń historycznych – rabacji galicyjskiej z 1846 r, a potem okresu rewolucji 1917-1920 r. – twierdząc, iż Rzeź Wołyńska została wywołana przez samych chłopów ukraińskich, a potem wypadki potoczyły się w sposób niekontrolowany. Problem polega na tym, że o ile nikt nie kwestionuje, iż w niektórych przypadkach chłopi uczestniczyli w napadach (a w innych ratowali od napadów polskich sąsiadów), to nieznany jest dotychczas przypadek wymordowania wioski, gdy chłopi sami dokonali napadu bez współudziału UPA.
Skąd negacjonizm?
Argumenty ukraińskich historyków, kwestionujących opinie polskiej historiografii, mogą wynikać z niezdolności do przezwyciężenia siły oddziaływania psychologicznego mechanizmu obronnego, zwanego „wyparciem”, a więc odrzucania myśli czy poglądów, które mogą zagrozić spójności osobowości danej jednostki. Dla części historyków ukraińskich fascynacja „walką UPA z bolszewią” była pierwotna, a studia historyczne – jej pochodną. Niektórzy zaś negacjoniści mogą się kierować względami politycznymi.
Otóż na Ukrainie rola społeczna historyka – podobnie zresztą jak w Polsce – nie ogranicza się li tylko do rekonstrukcji przeszłości, opatrywanej komentarzem. W straumatyzowanym kraju, który odbudowuje swoją tożsamość po latach rusyfikacji i wzmacnia niepodległość w warunkach wojny z Rosją, walcząc jednocześnie z wysoką korupcją i demoralizacją życia społecznego, historycy często są przepełnieni misją publiczną – przywracaniem „prawdziwej historii Ukrainy”.
UPA reprezentuje najświeższą i najsilniejszą tradycję walki z Rosją, jest mocno zakorzeniona w pamięci historycznej zachodnich Ukraińców. W tej sytuacji uznanie, iż miała ona nie tylko heroiczne karty, a co gorsza – odpowiada za czystkę etniczną – wymaga nie tylko siły moralnej, ale i odwagi politycznej. Były przypadki niechęci mniej, czy bardziej nacjonalistycznie nastawionej części braci historycznej i opinii publicznej do historyków zajmujących inne niż „mainstreamowe” stanowisko względem Wołynia, a nawet blokowania z tego powodu ich karier czy małżonków.
Dochodzą do tego obawy, iż potępienie UPA za czystkę etniczną, a więc uznanie polskiego i – co gorsza – rosyjskiego stanowiska w tym przedmiocie osłabi motywację ukraińskich patriotów do przeciwdziałania agresji rosyjskiej, a wzmocni przeciwników ukrainizacji życia publicznego, ze wszech miar pożądanej dla tego państwa.
Problem wynika jednak nie tylko ze stosunku do UPA. W ukraińskiej ideologii narodowej, rodem z XIX w., Polska funkcjonuje jako drugi – obok Rosji – sprawca nieszczęść Ukraińców. Po 1991 r., w wyniku odbudowujących się kontaktów społecznych i proukraińskiej polityki, nasz kraj zdobył reputację „dobrego łotra”, który się nawrócił i wspiera Ukrainę. Gdy jednak okazało się, że ów „łotr” nie tylko za takiego się nie uważa, ale zaczął mówić o mrocznych stronach ukraińskiego nacjonalizmu, a czasem wręcz kwestionować całokształt ideologicznych podstaw ukraińskiej historii narodowej, pojawił się szok i niedowierzanie.
Esencją tego konfliktu pamięci jest ocena obecności Polski na ziemiach, należących dziś do państwa ukraińskiego. Polscy badacze zazwyczaj podkreślają, iż etniczności nie należy utożsamiać z narodowością, a ziemie ruskie, należące dziś do państwa ukraińskiego, weszły w XIV-XVI wieku w skład Polski dobrowolnie, zaś dominująca tam ludność ruska z reguły to akceptowała, a wyższe warstwy z biegiem czasu utożsamiły się z narodem polskim w politycznym, wieloetnicznym rozumieniu tego słowa.
Podkreśla się pozytywy, które Ruś wyniosła z przynależności do Rzeczypospolitej, w tym udział w cywilizacji europejskiej. Historycy za Bugiem zwykle odwołują się do arbitralnego a metodologicznie karkołomnego kryterium „ukraińskich ziem etnicznych” i podkreślają zaborczy charakter polskiej władzy nad Ukrainą, a także ciągłość rozwoju ukraińskiej wspólnoty narodowej od średniowiecza po czasy obecne.
Niektórzy promują też pojęcie kolonializmu. Wprawdzie w ostatnich latach ten „tradycyjny schemat ukraińskiej historii” zaczyna być coraz poważniej i intensywniej podważany, a „polskie” (nienacjonalistyczne) interpretacje przenikają środowisko młodszych historyków i intelektualistów, ale dzieje się to jednak głównie w środowiskach akademickich, a na szerszą opinię publiczną poglądy dziennikarzy, czy też na kształt podręczników szkolnych proces ten nie mają większego wpływu.
Wobec tego spór o interpretację Wołynia i jego przyczyn w jakiejś mierze dotyka sporu o to, czy Ukraińcy i Polacy byli sąsiadami w państwie polskim, czy też Ukraińcy byli gospodarzami ziemi wołyńskiej, a Polacy „przybyszami” (w prymitywniejszej wersji: kolonizatorami lub okupantami). Na Ukrainie można usłyszeć pogląd, że Polacy, „wałkując temat Wołynia”, pragną w istocie doprowadzić do tego, aby sami Ukraińcy potępili swoje dążenia państwowotwórcze na „ukraińskich ziemiach etnicznych”.
Na to nakłada się jeszcze problem polityczny i prawny. W 2003 r. we wspólnym oświadczeniu Rady Najwyższej i Sejmu zostały potępione mordy popełniane przez formacje ukraińskie i polskie, bez nazwania konkretnie UPA. Dla większości osób zaangażowanych w realizację ukraińskiej polityki pamięci było to jedynym możliwym kompromisem. W Polsce z kolei, akceptując treść uchwały, przyjęto założenie, iż będzie ona dopiero wstępem do procesu rozliczania się Ukrainy z dziedzictwem totalitarnej UPA. Od tego czasu główną osią problemu jest dążenie Ukrainy do symetrii w kwestii potępiania zbrodni przeciwko Polakom i Ukraińcom, co jest po polskiej stronie odbierane jako pragnienie uznania UPA za ukraiński odpowiednik AK.
Nieskuteczne próby nakłonienia ukraińskich elit do uznania przynajmniej odpowiedzialności UPA za mordy, i zachowywanie „strategicznej cierpliwości”, w nadziei na to, że Ukraińcy, uporawszy się ze swoimi egzystencjalnymi problemami, rozliczą się sami z tą historią zradykalizowało środowiska rodzin i ofiar wołyńskich. W rezultacie musiało wpłynąć na możliwości manewru polskich rządów w relacjach z Ukrainą.
Emocji dodawało tylko stosowanie przez kolejne rządy, a jeszcze bardziej przez część elit intelektualnych, eufemizmów w odniesieniu do Zbrodni Wołyńskiej, zamiast oczywistej prawnej kwalifikacji ludobójstwa. Było to odbierane jako frymarczenie pamięcią o ofiarach rzezi i radykalizowało środowiska „kresowe”, które utraciły zaufanie do proukraińskiej polityki kolejnych polskich władz. Jednocześnie na Ukrainie mało kto wśród osób zajmujących się problemem Wołynia w ogóle rozumiał, co oznacza termin ludobójstwo w prawie międzynarodowym – a więc niekoniecznie synonim chęci zagłady całego narodu, ale określony typ zbrodni: nie zawsze nawet skutkujący śmiercią ofiary, natomiast zawsze popełniony z pobudek narodowych, etnicznych, religijnych lub rasowych. W sytuacji gdy w dyskursie publicznym Ukrainy „ludobójstwo” kojarzy się z Holokaustem i Hołodomorem, pogląd o „tragedii wołyńskiej” jako ludobójstwie był odrzucany na poziomie psychologicznym. Zwłaszcza gdy towarzyszyło mu przekonanie, iż Polska w celach politycznych wywlekła najbardziej bolesne sprawy z przeszłości w najtrudniejszym dla Ukrainy momencie: gdy państwo trzeba budować na nowo, walcząc jednocześnie z Rosją o obronę jego suwerenności, co w naturalny sposób prowadzi do wzrostu patriotyzmu, również w jego egzaltowanej formie.
Drogi wyjścia
Nic nie wskazuje, że spory polsko-ukraińskie o interpretację Rzezi Wołyńskiej zakończą się w najbliższym czasie. Raczej nie przyczynią się do tego historycy, którzy dotychczas nie doszli do wspólnej oceny innego wydarzenia, które w okresie rozbiorowym obciążało stosunki Polaków i Ukraińców – a więc Rzezi Humańskiej i hajdamacczyzny z początków panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. W istocie, bowiem, wyważona opinia na temat Rzezi Wołyńskiej wymaga wiedzy nie tylko z dziedziny historii, ale i prawa międzynarodowego, psychologii, aksjologii oraz zdolności politycznych. Spór o interpretację Rzezi Wołyńskiej toczyć się więc będzie pewnie jeszcze wiele lat. Można mieć natomiast nadzieję, że wraz z systematycznym zacieśnianiem się dwóch sąsiednich państw oraz dwóch narodów, dzielących wielowiekową przeszłość, a częściowo – w wyniku fali ukraińskiej emigracji do Polski – znów mieszkających razem, powiększać się będzie świadomość, iż odmienne stanowisko w odniesieniu do oceny wydarzeń 1943-1945 nie musi oznaczać wrogości. Z biegiem zaś lat ukraińska opinia publiczna, w tym historycy – zapiewajły gawiedzi, zrozumieją w końcu rzecz podstawową. Gotowość do jednoznacznego potępienia takich zbrodni jak Rzeź Wołyńska – bez negowania sprawstwa UPA lub uciekania się do „whataboutism’u” – jest fundamentem kultury politycznej narodów europejskich i miernikiem moralnego poziomu ich kultury politycznej. Uspokojenie dyskusji o Wołyniu po obraniu prezydentem Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego daje pewne nadzieje w tym względzie.
Łukasz Adamski
Autor jest historykiem i analitykiem politycznym. Badacz stosunków polsko-sowieckich i polsko-ukraińskich. Wicedyrektor Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, członek Polsko-Ukraińskiego Forum Partnerstwa.
fot. Igor Smirnow, prezydent.pl
12 komentarzy
Myk
23 stycznia 2021 o 23:24Сzy Rosjanie i Polacy byli sąsiadami w państwie rosyjskim, czy też Polacy byli gospodarzami Warszawy, a Rosjanie „przybyszami” (w prymitywniejszej wersji: kolonizatorami lub okupantami).
Krzysztof
13 lipca 2021 o 19:29Gdyby nie Polacy, to dziś nie było by ani Lwowa, ani może i Kijowa. Ukraina byłaby grabiona przez Tatarów, podbijana przez Turków i skolonizowana przez Rosjan.
Jeśli dziś zachodnia Ukraina jest jako tako cywilizowana, to dzięki pracy polskich chłopów (którzy masowo zbiegali na Ukrainę w XVII-XVII w.), dzięki polskiej armii, która broniła Ukrainy przed Turkami, a także Tatarami.
Gdyby Polacy nie wykrwawili się na Ukrainie, mogliśmy mieć polski Rostock, polskie Drezno i Berlin. – Moim zdaniem nie było warto walczyć o Ukrainę. Trzeba było walczyć o ziemie miedzy Odrą a Łabą. Trzeba było ze Szczecina i Gdańska wysyłać okręty w świat i mieć bogate kolonie na Karaibach i handlować z Indiami i z Chinami.
Niestety, wykrwawiliśmy się na tym zadupiu nad Dnieprem… wielka głupota to była.
LT
11 lipca 2024 o 12:00Lennik krola Wladyslawa lV Jakub Kettler chcial go namowic do wypraw kolonialnych.
Ten jednak myslal o dzikich polach I Krymie
Ksiaze Kurlandii zajal wyspe Tobago I ujscie rzeki Gambia I wkrotce w jego ksiestwie pojawily sie owoce egzotyczne.
Wladyslaw lV umarl po klesce pod Zoltymi Wodami co bylo poczatkiem konca Rzeczypospolitej.
święta prawda
12 lipca 2024 o 11:21@Krzysztof, Podpisuję się obiema rękami pod twoją wypowiedzią.
To nie przypadek, że po Unii Lubelskiej już żaden Kopernik w Polsce się nie pojawił.
Za to warcholstwo i karierowiczostwo lazło do Polski ze wschodu drzwiami i oknami.
tagore
18 lipca 2021 o 15:16Dzielenie włosa na czworo, OUN-B to byli ukraińscy naziści i szerzenie się akceptacji do tej ideologii na Ukrainie zagraża Polsce bezpośrednio.
Kiedy wreszcie do nachalnych galicyjskich tłumaczy z polskiego na nasze dotrze prosta prawda ,Ukraińscy politycy prowadzą wrogą wobec Polski politykę i nie okazują chęci współpracy czy życzliwości w żadnej kwestii . Pan Adamski widzi to ,ale z uporem forsuje postawę pobłażliwości dla biednych ukraińskich polityków budujących tożsamość narodu na chwale ukraińskiej nazistowskiej ideologi i zbrodni.
Menito Bussolini
11 lipca 2024 o 12:56Problem nie jest w tym, że na Ukrainie jest coraz więcej zwolenników ukraińskiego odpowiednika europejskiego spektrum międzywojennych nacjonalizmów, tylko problem jest w tym, że nie ma tego w Polsce. Tym bardziej, że na zachodzie prędzej czy później ten czynnik będzie odgrywać dużą rolę, bo dla zachodu, którego integralność etniczna jest zniszczona i konflikty rasowe to kwestia czasu to będzie potrzebne. Zresztą Polska znajduje się na tej samej drodze…
Okres mody na patriotyzm, popularności Marszu Niepodległości i demonstracji antyimigracyjnych został przespany, zamiast rozkręcić nastroje nacjonalistyczne, w tym te o stricte etniczno-rasowym charakterze, polska prawica poszła w jakieś korwinowskie głupoty.
krogulec
17 września 2021 o 09:36Historycy ukraińscy to ciemniaki. Gdzie mieli się uczyć historii jak nie z ruskiej propagandy.
Marek M
1 stycznia 2024 o 21:24Niestety coś na rzeczy jest ze Ukraina nawet nie wykazuje dobrych intencji i zrozumienia w tej sprawie.Nie przypadkiem były ambasador Ukrainy Pan Melnik za głupoty jakie gadał w Berlinie został przeniesiony „karnie” do Kijowa na stanowisko wiceministra Spraw Zagranicznych UKR. Ukraina strzela sobie w kolano a na froncie z każdym tyg będzie im trudniej.
Jagoda
11 lipca 2024 o 15:08Szósty Apelacyjny Sąd Administracyjny w 2016 roku utrzymał w mocy decyzję Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej (UINP), zgodnie z którą symbolika 14. Dywizji Grenadierów SS „Hałyczyna” nie jest nazistowską. 14. Dywizja Grenadierów SS, tzw. dywizja SS-Galizien lub „Hałyczyna” została sformowana 28 kwietnia 1943 r. we Lwowie i składała się z ukraińskich ochotników. Jak podaje polski Instytut Pamięci Narodowej największym zwolennikiem formacji był gubernator Otto von Wächter. 28 kwietnia ogłosił uroczyście powstanie SS-Freiwilligen Division Galizien.
Jagoda
11 lipca 2024 o 15:08Sąd Najwyższy Ukrainy podtrzymał decyzję Szóstego Administracyjnego Sądu Apelacyjnego z 23 września 2020 r., który orzekł, że symbole SS-Galizien nie są nazistowskie, a tym samym nie podlegają zakazowi rozpowszechniania i publicznego używania. „Lew galicyjski został w końcu zalegalizowany. Pozostała w mocy decyzja Szóstego Administracyjnego Sądu Apelacyjnego z 23 września 2020 r., która potwierdziła prawo Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej do stwierdzenia, że symbole dywizji Galicja nie należą do nazistowskich, to znaczy nie są zakazana na Ukrainie”
Jagoda
11 lipca 2024 o 15:09OBWÓD TARNOPOLSKI UHONOROWAŁ WETERANA SS JAROSŁAWA HUNKĘ 21 Marca 2024. Rada obwodu tarnopolskiego przyznała weteranowi SS Jarosławowi Hunce honorową odznaką Rady Obwodu Tarnopolskiego “Za Zasługi dla Ziemi Tarnopolskiej”.
Jagoda
11 lipca 2024 o 15:10To są rdzennie polskie ziemie. Na Ukrainę nigdy nie „weszliśmy” . Zachodnią część (Małopolska Wsch/Galicja Wsch) Kazimierz Wlk odziedziczył po Księciu Halickim Bolesławie Jerzym II w 1340r a po krótkim panowaniu węgierskim została formalnie przyłączona do Korony przez Jadwigę w 1387r. Region ten NIGDY nie był częścią Moskwy/Rosji aż do 1945r (okupowany przez Rosjan 1914-15 i 1939-1941). Wschodnia Ukraina od 1320r zależna od Litwy a od 1369r część Wlk Ks Litewskiego, przyłączona do Korony w efekcie Unii Lubelskiej 1569 jako część prowincji małopolskiej do 1793r. Prawdopodobnie źródłem różnicy pomiędzy Ukraińcami i Rosjanami jest fakt iż Rusini od XIV w byli w europejskiej sferze kulturowo-politycznej natomiast Moskwa po uzyskaniu niepodległości w 1490r utrzymała system rządów odziedziczony po Mongołach, w wielu aspektach do dziś. Na marginesie określenie „Rosja/Rosjanin” nie istniało do XIXw, zostało wynalezione w celu zaakcentowania jakoby „odwiecznych praw” Moskwy do wszystkich ziem ruskich. Napoleon prowadził wojnę nie z „Rosją” lecz z Moskwą (Moscovie), w powstaniu listopadowym „Chłopicki na przedzie na Moskala nas wiedzie”, alianci walczyli z Moskwą/Moskalami (Muscovy/Muscovites) podczas wojny krymskiej 1853 r i jeszcze podczas I w.ś. Legioniści „tłukli Moskali”.