W czasie podróży po Rosji w czasie Mundialu nie chciałem koncentrować się na samych mistrzostwach. Odwiedziłem Kazań, ale postanowiłem udać się dalej tam, gdzie nie ma już spotkań piłkarskich.
Perm
W dalszą drogę udałem się na wschód, do miasta Perm u stóp Uralu. Tak w każdym razie chcą opisy stolicy Kraju Permskiego. Moja wyobraźnia podążała tym szlakiem, spodziewałem się strzelistych gór skalistych, ale okazało się, że moja ignorancja geograficzna jest niezaprzeczalnym faktem. Gór na horyzoncie nie dojrzałem, niemniej byłem w ostatnim dużym mieście w Europie. Nie tak daleko stąd, jak na standardy rosyjskie, zaczynała się już Azja.
Pierwsze wrażenie na dworcu autobusowym było takie, że między Kazaniem a Permem jest przepaść. Pomyślałem, że z pewnością nikt nie planował tu organizować Czempionatu, a przecież to nie „głubinka”, nie głęboka prowincja. Miejsce na nocleg przekonało mnie, że to już inna Rosja, już nie tak lśniąca, zwyczajna, może nawet przaśna. Ograniczony budżet kazał mi wybierać na nocleg hostele. Ten, do którego trafiłem tym razem, przypominał momentami przytułek. Ludzie, którzy stracili dach na głową, kobieta, którą przebiegli znajomi oszukali i przepisali mieszkanie na siebie, a następnie wyrzucili na ulicę. Najbardziej wstrząsająca była historia Maryny, która mieszkała w hostelu ze swoim synkiem. Syn mieszkał przez rok u swojej babci, ale ta w ogóle nie zajmowała się dzieckiem, które nie było myte i chodziło w cuchnących ubraniach. Maryna nigdy nie widziała swojego ojca. Ten po chrzcie dziewczynki pojechał do ojczystej Armenii i już nigdy nie wrócił.
Ciąg dalszy jej historii życia mógłby być kanwą naturalistycznej powieści z XIX wieku. Maryna uciekła ze swojego domu, bo aktualny partner matki ją bił. Reszta staje się coraz bardziej zatrważająca. Sześć razy była w ciąży. Pierwszy raz w wieku 18 lat. Poroniła. Potem miała dziecko z mężem, który się z nią rozwiódł i nie pozwala kontaktować się z ich synem. Synek, który mieszka w hostelu jest drugim dzieckiem. Więcej dzieci już nie urodziła. Sześć minus trzy daje trzy. Reszta to aborcje…. Maryna opowiada o tym bez żadnego wstydu. To po prostu historia jej życia. Powiedziałem jej, że jej życie mogłoby posłużyć za podstawę do książki.
– Już jeden Arab pisze o mnie książkę. Chce żebym mu opowiadała o tym, co u mnie słychać, ale ja powiedziałam, że nie będę tego robiła za darmo…
Nie wnikałem już, czego jeszcze nie robi za darmo.
Siadam z piwem w najbliższym barze. Jest już późno, za chwilę zamkną lokal, ale informują, że w ogródku można przebywać dopóki ma się na to ochotę. Trójka siedząca nieopodal podejmuje rozmowę, zaczyna się od stuknięcia nie szklanymi niestety naczyniami, a plastikowymi kubkami. Rozmowa szybko zaczyna dotyczyć spraw istotnych. Blondynka o subtelnej urodzie i dobrotliwym uśmiechu nie chce rozmawiać o polityce. Pyta mnie o to, jak w Polsce odebrano Mundial. Na końcu języka znowu mam Olega Sencowa, ale ona prosi, by politykę pozostawić. Zatem Czempionat został przyjęty w Polsce dobrze, a uczestnicy byli zachwyceni doskonałą organizacją. Blondynka pyta mnie o stosunek Polaków do Ukrainy. A zatem doszliśmy znowu do gorących tematów. Tłumaczę, że są poważne zaszłości z czasów II wojny światowej, ale – znów biorę głęboki wdech – jeśli chodzi o obecną sytuację, to jest to poparcie. Czekam na temat wojny na wschodzie, faszystowski reżim…
– Jak byłam w Amsterdamie, tam było mnóstwo Ukraińców. Chodzili po mieście. Robili zakupy. Mieli pełne torby zakupów – mówi Blondynka o dobrotliwym uśmiechu, a ja myślę, że już więcej nie będę zakładał z góry co usłyszę. – Widać, że Ukraina staje na nogi.
Dobrotliwy uśmiech staje się jeszcze „dobrotliwszy”. Widać, że cieszy się z wątpliwego w końcu sukcesu Ukrainy. Mąż Blondynki nie ma dobrotliwego uśmiechu, za to lubi uderzać się „plastikowym szkłem”. Pojawia się kolejny temat, którego akurat się nie spodziewałem – Smoleńsk. Znowu występuję w roli referowania stosunku polskiej opinii publicznej do katastrofy (?) w Smoleńsku.
– Ta druga połowa ma rację. Nie ma wątpliwości, że to był zamach. Załatwili go. Polska i Rosja bezsprzecznie mają sprzeczne interesy. Nie uważasz, że tak jest?
Potakuję. Blondynka jest zawiedziona, jej dobrotliwy uśmiech gdzieś sią ulatnia. A więc świat nie opiera się na „drużbie narodów”.
– My, Rosjanie chcemy widzieć świat dobrym, a on, Żyd, widzi wszystko inaczej. Nikomu nie wierzy. Wszędzie węszy podstęp. Poznałam i wyszłam za Lioszę, chłopaka z Permu, a okazało się że to Mossad.
Wybucha salwa śmiechu. Liosza rzeczywiście nie ufa nikomu. Nie wierzy, że jestem z Polski. Chce zobaczyć mój paszport. Instynkt każe nie przyznać się, że mam go przy sobie, ale zgodziłem się pokazać telefon. Zobaczył napisy po polsku. Uwierzył. Wyjaśnia mi, że w Rosji jest reżim, a w reżimie powinno się mieć dokumenty przy sobie. Nienawidzi Putina. Nie głosował na niego i nie ma żadnych wątpliwości, że to nie ma znaczenia na kogo ludzie głosują. Szanuje Polskę, bo tam zginęło wielu Żydów. Mało mówiący Brat Blonynki krytykuje Lioszę za to, że nienawidzi Putina, ponieważ nie nienawidzi Putina za to, za co należy. On też nienawidzi, ale za coś innego. Gdyby uznać tę grupę za reprezentatywną, to okazałoby się, że Rosjanie dzielą się na stroniących od polityki i nienawidzących Putina. Jaka szkoda, że wieczór już się kończy. W Permie o drugiej w nocy już zaczyna świtać. Znowu okazuje się, że jestem ignorantem geograficznym. Spodziewałbym się tego w Estonii albo w Petersburgu.
Blondynka pokazuje mi zdjęcia swoich synów, którzy mieszkają w Izraelu. Dwóch przystojnych chłopców uśmiecha się do obiektywu. Jeden jest blondynem i ma na sobie mundur armii izraelskiej. Drugi jest śniady, ma ciemne włosy.
– Ten Słowianin, a ten Żyd – komentuję zdjęcie.
– Widzisz jak to jest? – śmieje się Blondynka o dobrotliwym uśmiechu – Rosjanin broni Izraela, a Żyd robi w nim interesy.
Perm-36
Czas jest jednak nieubłagany, moi rozmówcy jadą jutro na daczę i muszą odespać. Zapraszają mnie na daczę. Słowa dotrzymali i następnego dnia zadzwonili do mnie z pytaniem czy jadę. Ja jednak wybrałem zwiedzanie muzeum łagru o nazwie Perm-36, gdzie przetrzymywano między innymi Sergieja Kowalowa. Tutaj umarł w trakcie głodówki ukraiński poeta Wasyl Stus, który tak pisał o polskich protestach w latach osiemdziesiątych:
„Jestem zachwycony polskimi zwycięzcami ducha i żałuję, że nie jestem Polakiem. Polska tworzy epokę w totalitarnym świecie i przygotowuje jego upadek. Czy jednak polski przykład stanie się również naszym – oto jest pytanie”.
Stus tego nie doczekał, ale tak się stało, po latach. Nie mogłem pominąć tego punktu programu. O tym, że na mojej trasie będzie łagier w Kuczinie, poinformował mnie piszący na łamach Kuriera Wnet Krzysztof Jabłonka. Muzeum zdaje się być niechcianym obiektem w putinowskiej Rosji. W 2015 miał się stać nawet – brzmi to jak kiepski żart – muzeum pracowników Gułagu. Do muzeum jest trudno dojechać, nie ma drogowskazów, tak jakby nie chciano, by trafiali tu zwiedzający. Część drogi pokonałem autostopem. Nie wszyscy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów wiedzą o istnieniu muzeum, o czym przekonałem się pytając o drogę w sklepie.
– Wczoraj też ktoś o to pytał, ale ja nie wiem, gdzie to jest – powiedziała kobieta podając mi lody.
Odnalazłem też polski akcent. Odbył się tu w 2009 roku pokaz filmu „Katyń” Andrzeja Wajdy.
Jekaterynburg
To najdalej na wschód wysunięty punkt mojej podróży. Z geograficznego punktu widzenia jestem już w Azji. To czwarte pod względem ilości ludności miasto w Rosji. Po Permie znowu mam wrażenie, że jestem w Rosji klasy A. To jedno z miast, gdzie odbywały się mundialowe spotkania. Miasto urzeka turystów. Tu urodził się jeden z największych szwarccharakterów współczesnej Rosji Borys Jelcyn. Bowiem „lata dziewięćdziesiąte” to siedem lat bardzo chudych. Ich wspomnienie do dziś przywodzi Rosjan o nerwowe drżenie. Późnej zaprowadzono porządek i wszystko wróciło na swoje tory.
Tutaj w nocy z 16 na 17 lipca 1918 roku zamordowano rodzinę carską – cara Mikołaja II, carycę Aleksandrę Fiodorowną, dzieci Olgę, Tatianę, Marię, Anastazję i Aleksego. Ostatnie dni w niewoli bolszewickiej dla rodziny, która formalnie nie była już carską, były koszmarem. Kazano im jeść z jednej miski, trzymano w izolacji, strojono z córek wulgarne żarty o podłożu seksualnym. Miejsce zbrodni, skąpane we krwi, wyglądało jak rzeźnia. Na koniec wszystkich dobito, twarze oblano kwasem, szczątki spalono i wrzucono do studni. Miejsce ich „pochówku” miało zostać tajemnicą. Krzysztof Jabłonka opowiadał w swoich gawędach w Radiu Wnet, że od ciał rodziny carskiej odbijały się kule. Niemal cud. Cudu jednak nie było, ponieważ w gorsetach były brylanty. Bez względu na to czy była, czy nie, rodzinę carską zaliczono w poczet świętych cerkwi prawosławnej. Dokładnie sto lat później przyjechałem do Jekaterynburga. Na stacji metra czuć było ożywienie. Wczytywałem się w schemat metra, gdy jakaś kobieta powiedziała, że jestem w dobrym miejscu. Wzięła mnie za pielgrzyma. Przez przypadek zarezerwowałem nocleg koło Cerkwi na Krwi, gdzie przed stuleciem zamordowano Romanowów, a dziś odbędzie się święta liturgia.
Obchody trwały kilka godzin. Piękna liturgia, której łacinnicy nie do końca rozumieją, staje się dla nich doświadczeniem na poły religijnym, na poły artystycznym. Zachwycają piękne śpiewy, cała rozbudowana bizantyjska forma. Lecz starałem się z tego wynieść też treści merytoryczne. Jak wielką atencją jest otaczana Cerkiew Ukraińska Patriarchatu Moskiewskiego zdałem sobie sprawę w trakcie tej liturgii. Przybyli tu chyba wszyscy dostojnicy Cerkwi rosyjskiej, wśród nich też czarni i Azjaci, ale miejsce Kijowa było szczególne. Pomyślałem, że patriarcha Moskwy i Całej Rusi nigdy nie zgodzi się na autokefalię ukraińską. Całkiem niedawno Petro Poroszenko zwrócił się do Ekumenicznego Patriarchatu Konstantynopola o Tomos, dekret uniezależniający cerkiew ukraińską od Moskwy. W lipcu w Kijowie, w czasie obchodów 1030-lecia chrztu Rusi, Filaret, patriarcha Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego, zapowiedział, że obecność przedstawicieli Konstantynopola świadczy o tym, że Cerkiew ukraińska zostanie uznana i uzyska autokefalię. Jak do tej pory Cerkiew kijowskiego patriarchatu pozostaje niekanoniczną. Po liturgii odbyła się procesja do monastyru Świętych Cierpiętników Carskich w Ganinej Jamie, dokąd wrzucono szczątki Romanowów.
Gławnoje szto żywojWyjazd niespodziewanie przybrał niemiły dla mnie obrót. Zostałem okradziony. Zupełnie jak rozkojarzonemu turyście, ukradziono mi torbę, a w niej… paszport. Po telefonie do konsulatu wiedziałem, że muszę jak najszybciej tam się udać, by dostać tymczasowy paszport. W ostatni dzień ważności wizy dostałem paszport. Dojechałem na Dworzec Kijowski godzinę przed odjazdem pociągu. Przez jakieś 20 minut walczyłem o odzyskanie biletu (w Rosji są imienne, więc pozostaje o nich informacja w systemie). Zdążyłem zjeść obiad i wsiadłem już zupełnie spokojny do pociągu relacji Moskwa – Kijów.
– Wam w konsulacie dali nie ten dokument. Wam nie paszport był potrzebny a świadectwo powrotu – słuchałem osłupiały młodego człowieka w czapce o szerokim rondzie. – Pakujcie się. Jedźcie z powrotem do konsulatu do Moskwy!
Była godzina 22. O 24 kończyła mi się wiza. Później był telefon do konsulatu. Młody człowiek w czapce o szerokim rondzie wziął telefon. Porozmawiał i orzekł:
– Może się wyjaśni, ale wy na wszelki wypadek się pakujcie!
Później przyszedł kolejny młody człowiek w mundurze, potem dziewczyna w mundurze, która coś tam robiła w swoim terminale pogranicznika. Wzięła mój paszport. Przybiła pieczątkę, oddała mi paszport i powiedziała uśmiechając się: „Gławnoje szto żywoj!”. Było około 22:20. A ja pomyślałem, że to właśnie jest Rosja. Łatwiej komuś kazać wysiąść z pociągu i wracać do Moskwy, niż wyjaśnić sprawę. Młody człowiek w czapce o szerokim rondzie stał na końcu korytarza i unikał mojego wzroku.
Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 15 (307) 16-30 sierpnia 2018 Kuriera Galicyjskiego
1 komentarz
rumor
9 września 2018 o 12:07Piękne opowiadanie. Nie jadę do rosji, bo i po co?