Minęła 97. rocznica rozpoczęcia negocjacji polsko-bolszewickich w Rydze zakończonych podpisaniem 18 marca 1921 roku tzw. traktatu ryskiego między Polską a Rosją sowiecką, kończącego wojnę. Niestety, po latach okazało się, że traktat nie zapewnił bezpieczeństwa ani państwu polskiemu i jego obywatelom, ani Polakom pozostawionym poza wschodnimi granicami Polski.
Czy można było tego uniknąć i wynegocjować lepsze warunki pokoju z pokonanymi Sowietami? A może nie trzeba było negocjować, tylko bić bolszewika do końca? Prawdziwi historycy nie lubią „gdybania”, natomiast wiele wskazuje na to, że polska strona nie była dostatecznie przygotowana do tych negocjacji.
Właściwie, dziś w polskiej debacie historycznej nie ma już sporu o to, że traktat ryski był raczej porażką niż zwycięstwem Polski. Jeżeli już, to spór toczy się o to, kto za to odpowiada, i jak wielka była to porażka. A może klęska i zdrada? Znany publicysta historyczny Piotr Zychowicz, autor książki „Pakt Piłsudski-Lenin” twierdzi, że traktat ryski był jednocześnie IV rozbiorem Polski, nową Targowicą. Winę za całe zło, jego zdaniem, ponosi marszałek Józef Piłsudski, który najpierw nie chciał dobić bolszewików, bo uważał, że bolszewizm ostatecznie i tak zniszczy Rosję, a „biała” Rosja, jeśli się odrodzi, zniszczy Polskę. Z tym, że sam Zychowicz twierdzi jednocześnie też, że zwycięstwo nad bolszewikami zmarnowali w Rydze polscy negocjatorzy. A oni przecież, czego Zychowicz promując swoją książkę nie eksponował, byli przeciwnikami Piłsudskiego i jego koncepcji federacyjnej.
Ale są też zwolennicy Piłsudskiego, zwalający winę za całe zło na endecję, która miała większość przedstawicieli wśród polskich negocjatorów. Legenda głosi, że zgodnie z endecką logiką, nie chcieli brać tych terenów, na których żywiołu polskiego było za mało, i zrezygnowali z Mińska.
Z kolei prof. Andrzej Nowak, nie broniąc traktatu ryskiego, stara się zwrócić uwagę, że i tak pole manewru Polski było niewielkie. „Wbrew rozpowszechnionym przez piłsudczyków mitom endecja wcale nie zepsuła w Rydze idei federacyjnej. Nie było tak, że bolszewicy dawali nam Mińsk, a my go nie chcieliśmy… Idea Piłsudskiego przegrała nie w Rydze, ale w Kijowie w maju–czerwcu 1920 roku. Właśnie opublikowana została fundamentalna praca Jerzego Borzęckiego, historyka kanadyjskiego, który jako pierwszy odtworzył dzień po dniu przebieg rokowań ryskich w oparciu o archiwa sowieckie. Nie było żadnego momentu, kiedy Sowieci godziliby się na oddanie Mińska. Ani przez sekundę nie chcieli oddać Białorusi. Ani Grabski ochoczo nie godził się na odstąpienie Mińska, ani Piłsudski na jego wzięcie wcale nie nalegał. W tym momencie pragnął ratować tyle, ile udało mu się „ugrać” w 1920 roku: bezpieczeństwo Polski. Koniecznie chciał oddzielić Rosję bolszewicką od Litwy, którą nie bez przyczyny musiał traktować jako wrogi korytarz mogący połączyć Sowiety z Niemcami. I to zostało wynegocjowane: granica Polski sięgnęła Łotwy i oddzieliła państwo sowieckie od Litwy (a przez nią i od Niemiec). Na tyle było stać Polskę w 1920 roku. Niestety, tylko na tyle.” – mówił w 2012 roku w wywiadzie dla magazynu „Uważam Rze”.
Dla mnie jednym z najbardziej wstrząsających tekstów na temat negocjacji ryskich były fragmenty wspomnień Witolda Jałowieckiego, delegata rządu RP w Gdańsku w latach 1919-1920. To Jałowieckiemu zawdzięczamy choćby przejęcie przez polskie państwo Westerplatte.
Mieczysław Jałowiecki (1876-1962) był dyplomatą, zwolennikiem Piłsudskiego, szlachcicem rodem z Litwy. Piszę o tym, bo to ważny rys jego działalności i sposobu widzenia świata. Można powiedzieć, że te zapiski są stronnicze, z drugiej strony, to co opisał, uderza przecież w różne ugrupowania.
Jest początek września 1920. Gdańsk. Setki kilometrów stąd polskie wojska gromią cofającą się wciąż od połowy sierpnia armię bolszewicką. Witold Jałowiecki, wysoki urzędnik Komisariatu Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej dostaje z MSZ z Warszawy polecenie, aby w ciągu 5 dni, a więc błyskawicznie, zorganizować transport z Gdańska do Rygi delegacji polskiej wybierającej się na negocjacje pokojowe z bolszewikami. Droga ta jest konieczna, ponieważ Litwa nie chce przepuścić polskiej delegacji przez swoje terytorium.
Zadanie jest dość ekstremalne, ponieważ rodząca się Polska nie ma jeszcze w zasadzie własnej floty, a już szczególnie w zdominowanym przez Niemców Gdańsku. Jałowiecki jednak, wykorzystując dobre kontakty z Brytyjczykami (alianci jako zwycięzcy I wojny światowej mieli wiele do powiedzenia na tym obszarze) załatwia, że dzięki specjalnemu rozkazowi Admiralicji brytyjskiej w dzień przyjazdu polskiej delegacji pociągiem do Gdańska, do portu o godzinie 8.00, wpłynie lekki krążownik brytyjski. Punktualnie o 15, jak stanowił rozkaz, odpłynie do Rygi.
O 10.00 Jałowiecki przywitał delegację na gdańskim dworcu, łącznie 27 osób, w tym, poza członkami rządu, przedstawiciele klubów parlamentarnych, eksperci, sekretarki i stenotypistki. Na czele stał wiceminister spraw zagranicznych Jan Dąbski. Jak wspomina Jałowiecki, Dąbski był zaufanym premiera Witosa w MSZ, cieszył się też zaufaniem PPS. Drugim najważniejszym członkiem delegacji był Stanisław Grabski, przedstawiciel endecji.
Jałowiecki apeluje o dyscyplinę i trzymanie się planu, bo brytyjski okręt odpływa punktualnie o 15 i na nikogo nie będzie czekać. Na 14.20 wyznacza zbiórkę na nadbrzeżu nad Motławą, przy Zielonej Bramie, gdzie czekać miała łódź, która odwiezie delegację na krążownik. O 14.30 łódź miała wyruszyć w kierunku portu.
Dąbskiego i Grabskiego od razu „porwał”, mimo protestów Jałowieckiego, Komisarz Generalny RP Maciej Biesiadecki, podobnie jak Dąbski, człowiek Witosa. Reszta delegacji udała się na śniadanie, po nim mieli czas wolny. Jak wspomina Jałowiecki, większość poszła „na miasto” na zakupy, zarówno kobiety, jak i mężczyźni.
Okazało się, że o 14.20 przy Zielonej Bramie nie pojawiło się aż 12 członków delegacji, w tym ci najważniejsi, Dąbski i Grabski. Kilku doszło o 14.30, gdy łódź miała już odpływać, i byli bardzo zdziwieni, że Jałowiecki jest zdenerwowany. Opóźnił wypłynięcie do portu do 14.45. W ostatniej chwili, w znakomitych humorach, zjawili się Biesiadecki, Dąbski i Grabski. Doszło szybko do scysji, gdy zażądali, by Jałowiecki poczekał na eksperta finansowego Tanenbauma i jego podwładne. Jałowiecki nie był w stanie wytłumaczyć oficjelom, że rozkaz jest rozkazem i brytyjski okręt nie będzie czekać. Nalegali, by Jałowiecki „wykorzystując swoje wpływy” kazał poczekać Brytyjczykom.
Gdy łódź motorowa mknęła już w kierunku portu, na nabrzeżu kilka postaci zaczęło krzyczeć i gestykulować. To właśnie spóźnialscy. Jałowiecki, narażając się znowu Dąbskiemu i Grabskiemu, kazał się nie zatrzymywać. Przy wtórze gróźb członków z rządu z Warszawy dopłynęli do okrętu, gdy podnosił już kotwicę.
Tanenbaum (według Jałowieckiego, i tak najlepiej przygotowany członek delegacji) dotarł po paru dniach. Zaplombowanym pociągiem przez Litwę, dzięki osobistemu wstawiennictwu u władz litewskich Wysokiego Komisarza Ligi Narodów w Gdańsku Reginalda Towera. Tower, nie darzący sympatią Polaków, miał być bardzo rozbawiony całą sytuacją.
Po powrocie krążownika do Gdańska, brytyjscy oficerowie opowiadali Jałowieckiemu z zakłopotaniem, że podczas rejsu miało miejsce jeszcze parę gaf i spięć. Niestety, Jałowiecki nie napisał w swoich wspomnieniach, o co konkretnie chodziło.
„Ta zbieranina, którą rząd Rzeczypospolitej Polskiej wysłał do Rygi nie odznaczała się ani rozumem, ani charakterem, a jeszcze mniej tym, co nazywają „kinderstube”. Rezultat był wiadomy. Po tamtej stronie granicy z Rosją pozostały setki tysięcy hektarów polskiej ziemi i kilka milionów ludności polskiej (…) Miałem wrażenie, że przywódcom delegacji mniej chodziło o dobro Polski, a częściej o osobiste rozgrywki z Piłsudskim, który dzięki nim traktat ryski przegrał” – pisał po latach Jałowiecki (Witold Jałowiecki, Wolne Miasto, Czytelnik, Warszawa 2005).
W sierpniu 1937 roku, na podstawie rozkazu 00485 w Związku Sowieckim rozpoczęła się tzw. operacja polska NKWD, nadzorowana osobiście przez szefa NKWD Nikołaja Jeżowa, który ściśle raportował o jej przebiegu Stalinowi. Trwała do listopada 1938. Jak szacuje rosyjskie stowarzyszenie Memoriał, zajmujące się dokumentowaniem i badaniem zbrodni stalinowskich, aresztowano co najmniej 143 810 Polaków, z których rozstrzelano, na ogół strzałem w tył głowy, jak w Katyniu, co najmniej 111 091 osób. Są też szacunki mówiące nawet o 200 tysiącach ofiar. Setki tysięcy zostały wywiezione w głąb ZSRS, najwięcej do Kazachstanu. Zabitym bądź represjonowanym Polakom odbierano i wynaradawiano dzieci. Była to operacja bez precedensu nawet w historii spływającej krwią Rosji sowieckiej, gdyż ofiary stawały się ofiarami właśnie dlatego, iż były Polakami. Zbrodnie komunistyczne wcześniej miały motywację klasową, a nie narodowościową. Oczywiście, za tę zbrodnię odpowiada w pierwszym rzędzie Stalin i jego siepacze. Natomiast, pozostaje wstydliwe pytanie: czy niepodległe państwo polskie zawiodło? Czy zawiodło zarówno podpisując traktat pozostawiający poza granicami Polski wielu Polaków? Czy zawiodło potem, nie dopilnowując tego, by ściągnąć ich wszystkich do Polski?
Co więcej, polskie państwo ani przed II wojną światową, ani w czasie, ani w czasach III RP, nie podnosiło też na arenie międzynarodowej sprawy pomordowanych w ramach operacji polskiej (czy raczej – antypolskiej) NKWD, tak jak to robiło i robi ze zbrodnią katyńską. Dopiero w tym roku IPN wszczął śledztwo w sprawie tamtego ludobójstwa.
Marcin Herman
Na zdjęciu: podpisanie traktatu ryskiego, Wikimedia Commons, CC
6 komentarzy
Paweł Bohdanowicz
22 września 2017 o 06:43Dobre!
W tytule nie ma ani „UPA”, ani „banderowcy”, ani „Szuchewycz”, więc gamonie tego nie przeczytają, ale to bardzo wartościowy tekst.
Paweł Bohdanowicz
22 września 2017 o 07:48Przy okazji chciałbym ponownie zwrócić uwagę Redakcji na to, że od dziesięciu dni brakuje przekierowania z
https://www.kresy24.pl/
na
https://kresy24.pl/
To skutkuje zmniejszeniem liczby odwiedzin.
Kazimierz S
22 września 2017 o 10:57Państwo Polskie zawiodło, bo z tamtej lekcji – co się stało z naszą mniejszością w ZSRR i na Litwie, nie wyciąga dzisiaj władza wniosków w stosunku do ULB.
Victor
22 września 2017 o 12:04Nie negując faktów dotyczących prowadzonych w Rydze negocjacji należy pamiętać, że Państwo Polskie istniało dopiero trzy lata. Wyczerpane wojną z bolszewikami, stanowiące bardziej zlepek trzech terenów po zaborcach niż jednorodny organizm. Brakowało przemysłu zbrojeniowego a skarb państwa był pusty. Niezałatwiony był też problem innych granic w tym tych z Niemcami na Śląsku.Trzeba też pamiętać, że wykorzystując trudną sytuację Polski podczas wojny z bolszewikami straciliśmy Śląsk Cieszyński zajęty zdradziecko przez Czechosłowację. Wszystkie te fakty dedykuję tym, którzy uważali że Polska powinna bić bolszewika do końca. Nie wiadomo, czyj koniec byłby szybszy.
Odrębną sprawą jest nastawienie przywódców Białej Armii, nie potrafiących myśleć przyszłościowo. Urodzony pod Włocławkiem gen. Anton Denikin uważał, że „Rosja jest niepodzielna od Kalisza do Władywostoku”, a odrodzone Państwo Polskie było dla niego jedynie zbuntowaną gubernią. Dlatego nie był w stanie współdziałać z Piłsudskim, którego uważał za buntownika. Potem uciekł pozostawiając swoich żołnierzy na pastwę bolszewików i na emigracji w USA opluwał Piłsudskiego czyniąc go winnym zwycięstwa bolszewików.
tagore
22 listopada 2017 o 12:44Za „cud” nad Wisłą i próbę „udostępnienia Kijowa”
Petlurze polska ok 500 tyś armia zapłaciła cenę 160
strat. Wiara ,że przy zagrożeniu ze strony Czech i wrogości Niemiec wyniszczony kraj byłby w stanie kontynuować wojnę przy poparciu ok 15 tyś żołnierzy Petlury to słaby argument w konfrontacji z realem.
lwowiak podolski
23 września 2020 o 09:16Widocznie dla komentatorów, kłamca wołyński to tak samo jak katyński,
natomiast Operacja polska, to nie to samo co Operacja „Wisła”.
Tym się różnią od PB.