
Grafika: euvsdisinfo.eu
Profesjonaliści, czy “przeszkoleni amatorzy”? Jak wjechali do Polski? Dlaczego popełnili elementarny błąd? Jak udało się tak prędko ich zidentyfikować? Czy w Polsce jest sieć rosyjskich skrytek z groźnymi materiałami wybuchowymi?
Zleciliśmy Sztucznej Inteligencji (AI) przeanalizowanie wszystkich doniesień medialnych na temat dywersji przeciwko polskim pociągom i znalezienie niejasnych lub sprzecznych logicznie informacji. Z kolei TV Belsat poprosiła o opinię wojskowego sapera Wojciecha Wójcińskiego – dowódcę patroli rozminowania w Libanie, Afganistanie i Iraku.
Największe wątpliwości AI budzą następujące fakty:
Według informacji premiera Donalda Tuska, dywersanci użyli wojskowego materiału wybuchowego C-4. Żaden amator, ani nawet zawodowiec nie jest w stanie samodzielnie wyprodukować go w warunkach domowych, jeśli nie jest chemikiem, nie ma odpowiedniego laboratorium i dostępu do specjalistycznych komponentów.
Gdyby próbował to zrobić, prawdopodobnie “wyleciałby w kosmos”. Terroryści produkują czasem w warunkach chałupniczych prostsze materiały wybuchowe, ale nie ten. Ponadto C-4 nie jest czymś, co kupuje się na czarnym rynku jak narkotyki. To wojskowy materiał, produkowany w kontrolowanym łańcuchu, niemal zawsze z ewidencją numerową.
Jest też mało prawdopodobne, by dywersanci próbowali wwieźć ze sobą C-4 przez granicę narażając się na wykrycie przez czujniki materiałów wybuchowych (IONSCAN 600, bramki DMS, mobilne IMS, psy, inne systemy). Chyba, że… wiedzieli na pewno, iż na przejściu w Terespolu tego dnia tych czujników nie będzie.
Według dostępnych raportów, sprzęt do wykrywania materiałów wybuchowych, w tym C-4, jest testowany w Polsce, ale nie ma obecnie dowodu na ciągłe, a nie tylko selektywne automatyczne skanowanie wszystkich przekroczeń granicy pod kątem tego materiału. Nie znamy (i dobrze) tajnych procedur Straży Granicznej w tym zakresie.
Znacznie bardziej prawdopodobne jest jednak, że dywersanci wjechali przez granicę bez C-4, a następnie pobrali go z jakiejś zakonspirowanej skrytki lub magazynu na terenie Polski.
Taka hipoteza jest bardzo niepokojąca, gdyż oznaczałaby, że w Polsce istnieją stworzone przez rosyjską agenturę lata lub miesiące temu schowki lub nawet sieci schowków z groźnymi materiałami wybuchowymi.
Według informacji premiera, dywersanci to dwaj obywatele Ukrainy “działający i współpracujący od dłuższego czasu z rosyjskimi służbami”. Jeden z nich w maju tego roku był skazany we Lwowie za akty dywersji na terenie Ukrainy. Drugi pochodzi z Donbasu, był wcześniej pracownikiem prokuratury. Obaj znaleźli się potem na Białorusi.
Najwyraźniej ani konsulat w momencie wydawania polskich wiz, ani polska Straż Graniczna nie miała wiedzy o współpracy tych osób z rosyjskimi służbami w momencie przekraczania przez nie granicy i gdy potem wracali.
Gdyby miała, to rodzi się proste pytanie: dlaczego je wpuściła i wypuściła? Zgodnie z prawem, mogła je cofnąć “ze względu na bezpieczeństwo państwa” i przed nikim nie musiałaby tłumaczyć się z tej decyzji. Wiceszef BBN gen. bryg. Andrzej Kowalski przyznał, że SG “nie miała w bazie zdjęcia tego (skazanego we Lwowie) człowieka”, co utrudniło identyfikację przy wjeździe do Polski.
Biorąc jednak pod uwagę jak szybko – jak na polskie realia – ustalono tożsamość tych osób po zamachach, wiele wskazuje, że uzyskano te informacje od służb innych państw, być może od ukraińskich. Premier poinformował zresztą, że była to “współpraca z naszymi służbami sojuszniczymi”.
Bardzo niejasny jest fakt, że człowiek skazany w maju we Lwowie za dywersję, był na wolności i przebywał na Białorusi. Czy był skazany zaocznie, czy wyrok był tak krótki, czy został wypuszczony lub za kogoś wymieniony? AI nigdzie nie udało się znaleźć wyjaśnienia. W każdym razie fakt jego skazania na Ukrainie nie był najwyraźniej odnotowany w polskich bazach danych.
Można, oczywiście, postawić “konspiracyjną hipotezę”, że polskie służby świadomie wpuściły te osoby, by je następnie śledzić na terenie RP w celu namierzenia ich powiązań i wspomnianych tajnych schowków i że potem z jakichś powodów ta obserwacja urwała się. Jednak zdaniem AI, jest to mało prawdopodobne ze względu na duże ryzyko społeczne związane z takim działaniem.
Bardzo zastanawiająca jest sprzeczność między profesjonalnym przygotowaniem tych zamachów, a ich praktycznie zerowym skutkiem fizycznym – nikt nie zginął, pociągi nie zostały zniszczone.
Aby odpalić ładunek w chwili przejazdu konkretnego pociągu trzeba: znać rozkład i opóźnienia, mieć zdalny podgląd ruchu lub obserwatora w terenie, umieć zamaskować sposób sterowania tak, by nie wzbudzić sygnałów alarmowych.
To już nie jest poziom zwykłego amatora, który po prostu podkłada bombę i ustawia zegar. Jednak według polskiego sapera, każdy żołnierz miał na unitarce wysadzenie 75 gramów trotylu. To podstawowa wiedza wojskowa i każdy rezerwista powinien umieć to zrobić.
Dywersanci odpalili ładunek za pomocą 300-metrowego przewodu, który porzucili na miejscu. Nie wysadzili też po prostu torów, ale czekali na cel, ładunki rozmieścili właściwie do efektu (z tym polski saper się akurat nie zgadza), po akcji natychmiast uciekli przez granicę, a więc mieli plan odwrotu, jak w operacjach specjalnych.
To wszystko, zdaniem AI, wskazuje na “przeszkolonych wykonawców pod nadzorem profesjonalistów”.
Zdaniem AI, sposób działania niemal 1:1 przypomina klasyczne operacje GRU/SVR w Czeczenii (1994–2004), Gruzji, wysadzanie torów na Zaporożu od 2022, czy rosyjskie akcje dywersyjne w Mołdawii i Bułgarii. Schemat: robotę wykonują przeszkolone osoby trzecie pod zdalnym nadzorem rosyjskich oficerów operacyjnych lub łączników, sprzęt dostarczają służby, ładunki są odpalane gdy cel jest pewny.
Na wyższy poziom przeszkolenia wskazuje też fakt użycia profesjonalnego materiału C-4 i sposobu jego zdetonowania. Co ciekawe jednak, nie użyto go w połączeniu z innym materiałem, co dałoby większą moc eksplozji, ale byłoby znacznie trudniejsze. Najwyraźniej nie chodziło więc o siłę wybuchu, ale o akcję prostszą, powtarzalną i trudniejszą do wykrycia.
To z kolei może wskazywać, że nie chodziło o spowodowanie jak największych strat, ale o wywołanie medialnej paniki, chaosu i przetestowania polskich procedur reagowania – identycznie jak we wrześniowym “nalocie” rosyjskich Shahedów na Polskę. Wtedy też straty były minimalne, ale strach i zamieszanie – bardzo duże.
Może to być także rosyjski sygnał do Polski: jesteśmy w stanie bez problemu przeprowadzić taką akcję na terytorium waszego kraju, mamy do tego siły i środki i “jakby co” – nie zawahamy się tego zrobić.
Ponadto na cel psychologiczny wskazuje też masowa kampania dezinformacyjno – propagandowa, która ruszyła w mediach społecznościowych niemal natychmiast po zamachach, co wskazuje, że była z nimi wcześniej skoordynowana.
AI bardzo sceptycznie ocenia natomiast naszą hipotezę, że dywersanci mogą teraz zostać wydani Polsce, aby potem zeznać na procesie, że działali na zlecenie Ukrainy (np. szantażowani losem ich bliskich w FR lub RB plus zachęceni wynagrodzeniem dla tych rodzin, w sytuacji gdy wyrok skazujący i tak jest nieuchronny).
Oczywiście korzyść polityczno – propagandowa dla Rosji byłaby w takim przypadku ogromna, ale zdaniem AI w warunkach procesu w Polsce, Rosjanie nie chcieliby ryzykować utraty kontroli nad zeznaniami tych ludzi, a ponadto dla dużej części opinii publicznej i tak byłyby one niewiarygodne (choć dla środowisk anty-ukraińskich i ludzi niechętnych do pomocy Ukrainie – tak).
A jakie są główne konkluzje i wątpliwości cytowanego przez TV Belsat polskiego sapera, Wojciecha Wójcińskiego? Streścimy je krótko:
Na pewno chodziło o wywołanie strachu i paniki, mniej o fizyczny efekt. Miejsce ataku wybrano jednak idealne: zaraz za przepustem, na początku łuku. Dywersanci popełnili jednak jeden ważny błąd: jeśli chce się wykoleić pociąg na łuku, wysadza się szynę zewnętrzną, na którą jest wtedy o wiele większy nacisk. Oni wysadzili wewnętrzną. Pomyłka, czy celowy wybór?
Można przypuszczać, że materiał wybuchowy był za słaby, domowej produkcji (to akurat nie zgadza się z faktem użycia C-4), albo jego ułożenie na szynie było niewłaściwe. Być może chodziło tylko o naruszenie szyny, żeby potem – w wyniku poszerzenia wyrwy przez kolejne składy – prędzej czy później coś się w tym miejscu wykoleiło, niekoniecznie jakiś konkretny pociąg (ale po co w takim razie używać 300-metrowego przewodu i czekać na nadjeżdżający skład?).
Zapewne z czasem będzie w tej sprawie więcej faktów i ocen. My staraliśmy się zebrać to, co jest obecnie dostępne i zasygnalizować pytania i wątpliwości, które pojawiają się na obecnym etapie w mediach. Poczekajmy na dalsze wyniki śledztwa.
Zobacz także: Szaleniec z Mińska chce zawrócić Prypeć! “Żeby nie płynęła na Ukrainę”.
KAS










Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!