10 grudnia minęło 2 lata od śmierci Włodzimierza Paca, wieloletniego korespondenta Polskiego Radia na Białorusi. Publikujemy garść prywatnych wspomnień o Włodku jego przyjaciela z Grodna, znanaego barda Wiktora Szałkiewicza.
Niedawno oglądałem w TVP film pt. „Reset”. Dużo w nim archiwalnych materiałów z początku XXI wieku było. Na zdjęciu z konferencji prasowej Radosława Sikorskiego w Moskwie w roku bodaj 2008, zobaczyłem siedzącego z mikrofonem w pierwszym rzędzie korespondenta Polskiego Radia, młodego, rozentuzjazmowanego, zdrowego i żywego Włodzimierza Paca…
Mowią ludzie o niektórych, trochę bardziej przez Pana Boga szczęściem, fortuną, czy powodzeniem obdarzonych osobnikach ludzkiego rodzaju;
„On to w czepku się urodził”, albo; „w koszuli go matka na świat wydała”.
Włodzimierz Pac, Włodek, albo Wałodzia, jak go różnie nazywaliśmy, urodził się chyba z mikrofonem w ręku.
Chociaż wątpię, żeby w jego rodzinnych Knyszewiczach, fajnej cichej wiosce w pobliżu Sokółki, ktoś w latach 70. widział na własne oczy czy trzymał w ręku prawdziwy profesjonalny mikrofon. Ale może jakiś przypadkowy korespondent PR Białystok zabłądził w te strony, albo materiał pilnie z życia polskiej prowincji trzeba było nagrać, i stanął na drodze i przechodniów rozpytywał, a mały Włodek, szedłszy do domu, przystanął, zapatrzył się na przybysza i jego instrumentarium, i pomyślał sobie: ”Jak będę duży, to i ja będę w radiu pracował!”.
Poznaliśmy się dawno, nawet okoliczności już nie pamiętam, może w Olsztynie, może w Białymstoku, a może to w podbiałostockim Gródku było, na jakiejś kolejnej białoruskiej albo polskiej młodzieżowej imprezie. Włodek miał już wtedy mikrofon w ręku.
I wyglądał Pac super, taki zawsze pogodny, dobroduszny, pięknolicy, z kupą kędziorów na głowie, ot, początkujący radiowiec.
Podchodził do interesującej go osoby, szeroko się uśmiechał i prosił o parę zdań w tym lub innym temacie. Szczery uśmiech Paca robił swoje – nikt mu odmawiał, godzili się wszyscy. A wtedy Włodek delikatnie brał „ofiarę” pod rękę i uprowadzał w jakieś ciche, ustronne miejsce. Za parę godzin Pacowa relacja szybciutko się rozlewała się po falach PR Białystok albo PR Warszawa.
W jaki sposób w epoce przed internetowej przekazywał to do Centrali – zagadka. Lubił swój zawód, i chyba o innym nie myślał. Że był Radiowcem z powołania, widzieli wszyscy, wszak wykonywał swój zawód z sercem.
Tak się stało, że byłem świadkiem budowania przez Włodka jego własnej rodziny. Już w Mińsku, pracując tam jako korespondent PR na Białorusi poznał fajną dziewczynę, Tatianę, i postanowił się z nią ożenić. Ja, nieco już doświadczony fachowiec w weselno-organizacyjnych sprawach, zaoferowałem swoją pomoc.
I wymyśliliśmy nie lada imprezę!
To było na jesieni…
Przekonałem dziewczyny ze studia filmowego „Białoruśfilm”, żeby wypożyczyły Pacowi na ceremonię ślubu autentyczny paradny mundur generalski a’la osiemnaste stulecie. I był, biały, z fałdami, orderami i epoletami. Panna młoda też cała w bieli, w jakiejś cudnej koronkowo-falbankowej misternej sukni. Ślub cerkiewny odbył się w Kołoży, stojącej nad brzegiem siwego ojca-Niemna najstarszej cerkwi prawosławnej w Grodnie, ponoć z XII wieku.
I to trzeba było zobaczyć!!!
Oszołomione babcie około cerkiewne oczom swym nie mogły uwierzyć i po stokroć nas rozpytywały: „A kto to ślub bierze? Jenerał? Może z Moskwy?”
Po ceremonii z Batiuszką Andrzejem, chórem i świecami, para młoda wsiadła do wynajętej za dwadzieścia dolarów motorówki na krótki rejs Niemnem, a profesjonalny operator Wołodia Andronow, siedząc w łódce z nowożeńcami moment ten filmował.
Następnie pojechaliśmy do Sokółki, żeby zawrzeć w miejskim urzędzie ślub cywilny. Musiała ta cała kawalkada przekroczyć granicę białorusko-polską. Ale żaden był to problem, pomógł ówczesny konsul generalny RP w Grodnie i zarazem fajny człowiek, Mariusz Maszkiewicz. Od opisywania szczegółów się powstrzymam, ale stosunki polsko-białoruskie układały się wtedy jak najlepiej.
Zdumieni białoruscy pogranicznicy, potem celnicy, patrzyli jak z dip- samochodu wysiada dostojnik w niesamowicie pięknym mundurze i grzecznie podaje rączkę swojej towarzyszce podroży. Słowem, było w Pacu coś szarmanckiego od tych, dawniejszych Paców.
Potem przyszła kolej na zdumienie funkcjonariuszy i celników z polskiej strony. Jakoś gładko to poszło (nie to co teraz), przekroczyliśmy granicę w Kuźnicy i pojechaliśmy do USC w Sokólce, a potem na kolacjo-libację do knajpy w Białymstoku.
Zebrała się w kawiarni wieczorem cała dostojna intelektualna białostocka socjeta, Golińscy, Maksymiukowie, Piekarscy, Wawrzeniukowie, sporo było toastów za zdrowie młodej pary, za gładką drogę życia, za szczęście, tylko kieliszeczki podano maluteńkie. Takie w dziewiętnastym stuleciu w carskiej Rosji nazywano „mucha” (15 gramów), a człowiek, który używał napoju z niego, chodził „pod muchą”. Siedzieliśmy szczelnie męską zwartą kompaniją przy litrze „wyborowej”, minęła godzina, a nawet pół flaszki nie wypiliśmy!
Z rana – małe poprawiny, i ruszamy z powrotem na Białoruś, do Mińska Litewskiego, gdzie czekają na nas w sali bankietowej rodzice i krewni Tatiany. Znowu triumfalny przejazd przez granicę, coraz częściej orszak weselny zatrzymuje się na popas przy okazyjnych krzakach i chmieli się, w wyniku czego spóźniamy się strasznie na około dwie godziny. A w Mińsku na Włodka i Tanię oczekuje z bukietem kwiatów sama Pani Ambasador Najjaśniejszej Rzeczypospolitej z Małżonkiem!
Pani Ambasador nieprzyzwyczajona, żeby oczekiwać na prostego dziennikarza, nawet o nazwisku Pac. I kiedy NARESZCIE przyjechaliśmy, ona sucheńko pogratulowala Włodkowi z okazji udanej żeniaczki i odjechała. Najbardziej na rozczarowanego w tej sytuacji wyglądał jej małżonek… Chłop pewnie marzył, że nareszcie w porządnej kompaniji, uda mu się przy kielichu zapomnieć o dyplomatycznych troskach.
A potem…
Włodek dużo pracował, nic nie uchodziło jego uwadze, żaden mały ale ważki problem. Fajnie mi było, siedząc we własnym domu we wsi Sałaty, obok najstarszego odcinka kolei „Petersburg- Warszawa”, usłyszeć na falach długich Polskiego Radia jego znajomy głos, relację krótką ale węzłowatą, i zawsze na końcu „Włodzimierz Pac. Polskie Radio. Mińsk”….
Często odwiedzał nasze miłe, stare Grodno, świętował tutaj nawet, w gronie najbliższych przyjaciół swoje pięćdziesiąte urodziny…
Po raz ostatni widzieliśmy się w Mińsku, zimą w jego mieszkaniu przy Komarowskim rynku. Mieszkał sam, żona z dzieckiem byli w Warrszawie. Szybko coś przygotował, nakrył do stołu, ale poprosił: „Wiktor, trzy minuty, ja muszę zrobić małą robotę”.
Usiadł przy komputerze, w imgnieniu oka nagrał jakąś kolejną wiadomość i przesłał ją mailowo do Warszawy.
A potem tylko smutna nowina, że dziesiątego grudnia 2021 roku zmarł w Mińsku na zawał serca, przeżywszy lat 54..
Czasem, na jakichś kolejnych spotkaniach, Włodek wznosił toast za ołówek Józefa Stalina, którym Wódz Postępowej Ludzkości nakreślił granice powojenne europejskie w taki sposób, że wieś Knyszewicze znalazła się na terytorium Polskiej Republiki Ludowej, a nie w Związku Radzieckim.
Święta prawda, stuprocentowa racja!..
Bo niewiadomo, jak by się los Włodka potoczył, gdyby się urodził w dierewnie Knyszewiczi Sokulskogo rejonu Białostockoj oblasti BSSR.
Wiktor Szałkiewicz
Autor wspomnień o zmarłym korespondencie Polskiego Radia jest bardem, autorem i wykonawcą utworów własnych oraz aktorem filmowym i teatralnym, śpiewa on w języku polskim, rosyjskim i białoruskim.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!