Po Swierdłowsku mknęliśmy już „na łeb i szyję”. Bez żadnych przystanków, do samego Kokczetawu. Tam, już na stacji, ujrzałam niewielkich ludzików ze spiczastymi czapkami, krzywymi nogami, rzadkimi „kozimi” bródkami i skośnymi oczami. Twarze, z których nic nie można wyczytać, czy mają w stosunku do nas dobre, czy złe zamiary. Na wszelki wypadek nasi konwojenci kazali nam się mieć na baczności.
Część pierwsza wspomnień p. Kazimiery Mielewczyk tutaj.
Potem przesiadka na ciężarówki i zaczął się następny etap podróży. W Aryku nocleg w „klubie”, to jest w opróżnionej cerkwi. Tam proponowano nam, żebyśmy się dobierali w małe grupki, gdyż będziemy rozwożeni do posiołków na kwatery kołchoźników. Prawie całą noc rozmawiałam ze swoją koleżanką Jolą Michałowską. Miałam jakieś prorocze wizje. Z tego, co utkwiło mi mocno w pamięci, to niepokój o moją matkę. Zawsze była delikatnego zdrowia, a tu zanosiło się na życie nie na żarty.
Miałam przeczucie, że wrócimy do Polski, ale nie widziałam wśród tych szczęśliwców mojej mamy. I to było przyczyną mojej „proroczej” męki.
Do Akan Barłuku (w Kazachstanie – red.) dotarliśmy 1 maja 1940 roku. Było to święto państwowe, ale jednocześnie tego dnia przypadała prawosławna Wielkanoc. Uderzyła nas schludność i czystość gospodarzy, zwykła ludzka dobroć, a nawet gościnność. Choć od razu było widać, że tu się nikomu nie przelewa. Gospodarze szybko nas wtajemniczyli w to, co nas tu czeka. Na razie byliśmy zadowoleni, że możemy chodzić, poruszać się, że jesteśmy wśród normalnych ludzi. Trochę innych, ale na oko widać było, że to nie są źli ludzie. A co będzie dalej – zobaczymy.
____________________________________________________________________________
Sybir, 30.VI.1940
Kochana Jolu!
Adres Twój otrzymałam od Broni Grygorowiczówny i niezwłocznie piszę do Ciebie. To jednak musiało trwać dwa miesiące od czasu naszej ostatniej rozmowy na trasie, w oczekiwaniu na rozwiezienie nas do „posiołków”. Nie są one zbyt gęsto rozmieszczone, skoro tak długo musiałyśmy się szukać, i to poprzez Polskę. Marysia Biedrzycka mieszka w odległości 30 km ode mnie, we wsi Wierchnij Burłuk. Jeszcze tam nie byłam. Ona aktualnie jest u mnie. Jest nam raźniej, chodzimy na wycieczki po okolicy. W pobliżu jest ogromny las świerkowy, a właściwie mieszany – z przewagą niebotycznych świerków. To z lewej, a na prawo piękna góra zwana tu Akańską Sobką. Pokryta jest skalnymi grzebieniami, ma sporo drzew, również świerkowych i brzozowych oraz duże fragmenty zielonej, soczystej trawy. Gdy przyjechałyśmy tu 1 maja 1940 roku – na stepie kwitły żołte i liliowe sasanki, piękne okazy o dużych kwiatach. Kolor stepu się zmienia w zależności od okresu kwitnienia stepowych kwiatów, które właściwie nie różnią się od naszych, tylko są jakby okazalsze.
U stóp góry leży olbrzymie jezioro Jakszy, które ma w przybliżeniu 24 metry kwadratowe, a w nim okonie i ogromne „nalimy”, ryby podobne do naszych sumów na Polesiu. Bardzo lubię chodzić wysokim brzegiem wzdłuż jeziora , mając z prawej góry, skały, zielone hale i drzewa, a z lewej strony dróżki, krzewy rosnące z rzadka i karłowate brzozy, zza których prześwituje srebrzysta toń wody jeziora. A za nią już tylko nieskończony step. Wiosną zielony, a w górze błękitny lazur nieba.
Sama wieś niby duża, są wytyczone ulice, ale jest dużo pustej przestrzeni ubitej ziemi, bez drzew i ogródków. Przydomowe ogródki, jeżeli są, mają charakter użytkowy, nie ma tu kwiatów ogrodowych i drzew owocowych ani krzewów. Przy naszym domu jest kilka krzewów porzeczki, która nigdy nie daje jednak owoców.
Jest sporo domów, które pamiętają czasy caratu, są ładne i podpiwniczone, parterowe, drewniane. Przeważnie jeden pokój z kuchnią, ale obszerne. Sporo jest też jednak samanek i ziemianek, to już budownictwo współczesne, ludzi zesłanych z Polski, Ukrainy i Niemców Zaporożskich z I wojny światowej. Kazachowie w naszej wiosce pokazują się rzadko. W lecie mieszkają w Jurtach na stepie. Ciekawym zjawiskiem są tu obudowane w kształcie czworoboku obejścia gospodarskie, które są jakby powiększeniem przestrzeni mieszkalnej. Można tu znaleźć kuchnię letnią z samanu, z jednej izby z wielką ruską „pieczką” – sauną zwaną tu „banią”, w której można małym kosztem nagrzać wody do mycia, a poprzez oblewanie nagrzanych kamieni zimną wodą – wytworzyć dużo pary, która nie tylko otwiera pory i zmywa skutecznie brud z ciała, ale także leczy wszelkie przeziębienia i niemal że wszystkie dolegliwości.
Zdrowo jest także podobno po takiej parówce pobiegać po mrozie i śniegu, oczywiście na bosaka i na golasa. Starzy Rosjanie jeszcze to praktykują i długo żyją. Jest tu w Akanie paru wiekowych olbrzymów z siwą, bujną, opadającą długą czupryną i brodą do pasa. Jeden taki koleś zmarł niedawno nie od choroby, ale ze starości, właśnie podczas zażywania kąpielli w „bani”. Śmierć była szybka i bezbolesna. Mrozy, które tu podobno dochodzą do minus 50 stopni Celsjusza, kiedy to ślina zamarza w powietrzu, dopiero przed nami. Z Marysią same nie chodzimy daleko. Najczęściej wychodzimy nad rzekę, która płynie głębokim jarem tuż za naszym domem. Jej wygląd zmienia się w różnych porach roku. Wiosną, a w tym roku podobno szczególnie, wypełniony jest po brzegi ogromną ilością wody z topniejącego śniegu, spływającego ze stepu. Wyższe tarasy jaru są zarośnięte krzewami „durnorodki” (kwiat przypominający nasz bez), w którym rano i wieczorem urządzają koncerty słowiki i inne ptaki. Od strony wsi zbocza jaru są wydeptane stopami mieszkańców, gdyż tędy prowadzą drogi do „aryków” (źródeł), skąd czerpie się wodę do celów spożywczych. Można tu spotkać także małe ogródki, gdzie się hoduje główki kapusty, która wymaga obfitego podlewania. Dlatego te ogródki rozmieszczone są nad samą rzeką. Niektórzy próbują uprawiać tu także ogórki, ale podobno z gorszym rezultatem.
W Akanie, gdzie mieszkam, nie mam żadnych koleżanek ni kolegów. Jestem zaprzyjaźniona z panią Marią Szymańską, którą bardzo lubię. Jechałyśmy w jednym wagonie, na tej samej pryczy, z Pińska do Kokczetawu, a potem w jednym samochodzie do Akanu. Los nas jakoś związał. To nie jest jedyna jasna strona mego tu pobytu. Bardzo tęsknię do domu, do Pińska, do swego środowiska, a przecież to już nie istnieje – los nas rozpędził w różne świata strony. Czy się jeszcze kiedyś tam spotkamy? Staram się mieć nadzieję. Piszę pamiętnik lub listy do koleżanek. Stale przybywa nowych adresów. Mam tu parę zdjęć, które udało mi się ukryć przed okiem żołdaka, co nas wyrwał z naszego domu. Albumu rodzinnego zabrać nie pozwolił. Tych parę ocalałych zdjęć oglądam jak relikwie, często zalewając się łzami. Napisz, co u Ciebie. Proszę Cię – podaj nazwiska osób, które mieszkają w Twojej wsi. To ważne, gdyż wszyscy się poszukują. Proszę o szybką odpowiedź. Całuję Cię.
________________________________________________________________________________
Akan Burłuk, 12 lipca 1940 roku
Kochana Jolu! Dziękuję Ci za obszerny list. Mam sporo wiadomości, więc śpieszę Ci donieść… Te wiadomości są pozbierane z różnych źródeł, nie mogę za nie ręczyć, ale jak mówią – w każdej plotce jest część prawdy. Zresztą, dla nas ważne jest to, co podtrzymuje na duchu. A, więc przekazuję je w tej wersji, w jakiej do mnie dotarły. Ameryka już w początkach sierpnia ma wstąpić w związek małżeński z Anglią. Przyjaciele Niemca opuścili, to jest kraśni i Włochy. Chce obecnie zawrzeć układ z Anglią, ale wątpliwe, czy mu się to uda. Aby razem uderzyć na Rosję. Z Pińska piszą, że od zachodu nadciąga czarna burza z piorunami. Na razie wiatr od wschodu nie dopuszcza jej, mimo to na kopanie kartofli jeszcze – będzie nieunikniona! No, a potem chleba już będzie pod dostatkiem i bez kolejek.
Brześć zamienia się w warownię. „Bojców” jest więcej jak ludzi, pełno tanków i armat. Oni chwalą się '”kuda my jeszczio pajdziom”! Tymczasem wszystko wskazuje na to, że pójdą gdzie pieprz rośnie. Zapiecze im porządnie! Joluś, nosek do góry. A teraz słuchaj, co pisze Irka Gilówna: Za dwa miesiące ma być dla Was otwarta brama tryumfalna – i wówczas będzie już kres cierpień. Dalej pisze, że wiadomości są tak dobre, że idzie skakać na ulicę, bo w mieszkaniu za niski pułap i obawia się, by sobie nie roztrzaskać głowy!
Jeżeli ma to się stać jeszcze przed zimą, to najdalej na wiosnę możemy już być w domu. No, a potem, wyobraź sobie, koniec trosk i kłopotów, samo szczęście! Los wynagrodzi nam nasze cierpienia. Mam nadzieję, że po tej porcji dobrych wiadomości jesteś zadowolona.
A teraz trochę złych wiadomości. W Pińsku podobno wciąż liczne aresztowania, teraz już dorwali się do młodzieży. Od dwóch miesięcy aresztowany jest Zbyszek Dygul. Od Reni Darowickiej doczekałam się listu! Pisze, że tam zarówno dziewczęta jak i chłopcy noszą drewniaki, to jest drewniana podeszwa i kilka pasków na wierzchu. Świetna moda na lato, ale co będzie w zimie? Zeszłoroczne obuwie już za ciasne. Pisze także, że nasze ukochane lasy są już wycięte, zostały tylko młode drzewka. Renia prosi o Twój adres, uczynię zadość jej prośbie, myślę, że nie masz nic przeciw temu. Niżej podaję parę adresów naszych koleżanek, jakie posiadam, m.in. Irki Gilówny, Reni, Zosi Janickiej i Łuniczanek. Oczekuję z niecierpliwością listu od Ciebie, pisz o wszystkim, a przede wszystkim o sobie!
P.S. Do „Arnoldzia” pisać nie będą, no bo jeżeli wkrótce mamy się wszyscy zobaczyć?… Aha, i jeszcze takie sprzeczne wiadomości. Jednak to, że kraśni są już w Warszawie, a druga, że w Pińsku spodziewają się gości z zachodu.
Wieść o śmierci biskupa Bukraby przychodzi z różnych źródeł, ale nie wiadomo, gdzie jest pochowany. [wyjaśnienie od redakcji – chodzi o bp Kazimierza Bukrabę, metropolitę pińskiego, duszpasterza i działacza społecznego i niepodległościowego. Był bardzo popularny wśród swoich wiernych, zwolennik Józefa Piłsudskiego i sanacji. Gdy Pińsk zajęła Armia Czerwona, był już schorowany (chore serce i nerwy), stąd wieści o śmierci biskupa, o których pisze p. Mielewczyk. Biskup wyjechał jednak do Lwowa na leczenie, o czym nie autorka listów nie wiedziała. W lutym 1942 roku udał się do Warszawy. Brał udział w Powstaniu Warszawskim jako kapelan. Po wojnie zamieszkał u sióstr urszulanek w Łodzi. Był już wtedy w dość ciężkim stanie, zmarł 7 maja 1946 roku].
CDN
Na zdjęciu: charakterystyczny krajobraz z Wyżyny Kokczetawskiej, Wikimedia Commons, CC
1 komentarz
Teresa
19 lutego 2020 o 18:12Proszę się ze mną skontaktować moja mama też tam była nazywała się Daniela Dytkowska. Mieszka w Gliwicach. Pisa) a wspomnienia. Była w tym samym miejscu