Prezydenta Białorusi, jeśli opierać się na wieloletniej obserwacji, cechuje jedna psychologiczna osobliwość: ciekawe i wartościowe, jego zdaniem pomysły, przychodzą do prezydenckiej głowy – gdy mówi. Innymi słowy, aktywność intelektualna głowy państwa białoruskiego, związana jest bezpośrednio z działalnością jego aparatu mowy – pisze Andriej Suzdalcew na portalu politoboz.com.
W aparacie mowy prezydenta, w którym mieści się tzw. ośrodek zarządzania- czyli mózg prezydenta z całą infrastrukturą, i tzw. ośrodek peryferyjny, obwodowy, z językiem, mięśniami twarzy, więzadłami i innymi bzdurami z podręcznika do anatomii dla studenta I roku medycyny.
Specyfiką A. Łukaszenki jest to, że jego mózg, jak widać, włącza się jak procesor w komputerze, tylko wtedy gdy otwiera usta. Ta osobliwość niemal wypierana jest na powierzchnię, kiedy białoruski prezydent milczy, co zdarza się bardzo rzadko. Najczęściej twarz A. Łukaszenki w takich momentach „ciszy” przybiera zupełnie spokojny wyraz , nawet, gdy zaledwie kilka chwil wcześniej wzburzony przeklinał, „rzucał mięchem”.
Stąd ciągłe problemy z analizą wypowiedzi białoruskiego przywódcy. Chodzi o to, że nowo rodzące się myśli, są najczęściej dalekie od tematu monologu czy dialogu, po prostu wyskakują z jego ust jak żaby, żeby natychmiast przynieść radość wyrozumiałemu narodowi („powiedział jak powiedział, wyrwało mu się”) lub („sprzeczne wypowiedzi prezydenta Białorusi” – powie ekspert/ analityk). I faktycznie, Aleksandra G. nie może za to nawet winić. Jest jaki jest…
Ta specyfika w myśleniu dożywotniej głowy białoruskiego państwa, niejednokrotnie jego samego zawodziła, ponieważ z jednej strony A. Łukaszenka zbyt często publicznie ujawniał pewne, powiedzmy – niejawne strony tych czy innych procesów, zachodzących w samej Białorusi, lub w jej polityce wewnętrznej. Z drugiej strony wskazywał granice swoich nadziei i politycznych fantazji.
Przejawów takiej niepowtarzalnej cechy białoruskiego prezydenta jest cała masa, i dla pragnących z uwagą zaznajomić się z nimi, odsyłamy do książki W. Karbalewicza pt. „A. Łukaszenka. Portret polityczny”, str, 720.).
Ale żeby chociaż zilustrować sprawę, należałoby przynajmniej wspomnieć, choćby fantazje białoruskiego prezydenta na temat stworzeniu w RB przemysłu kosmicznego; „Technologia kosmiczna … To nie jest tylko sputnik….. nikt mnie już nawet nie krytykuje za to…..tworzymy pełnowartościową infrastrukturę sondowania ziemi ….. razem z naszymi Rosjanami….. będziemy produkować urządzenia do statków kosmicznych, otwieramy fabrykę, która jest w stanie samodzielnie produkować unikalne statki kosmiczne….” – mówił 6 grudnia 2010 roku Łukaszenka. Piąty rok już minął, a nie doczekaliśmy się żadnego białoruskiego sputnika z linii montażowej.
Albo inne „weselsze” i zupełnie świeże przykłady tego, jak z wirtuozerią włada Łukaszenka swoim językiem. 18 lutego 2015 roku rozmawiając z prezydentem EBOR Sumą Chakrabarti, i widać poddawszy się wschodnim dyplomatycznym pochlebstwom Brytyjczyka, rozwinął wodze fantazji:
„Dzisiaj jest bardzo poważna sytuacja na kierunku Debalcewo, a jesteśmy po umowie mińskiej. Białoruś może odegrać bardzo ważną rolę w rozwiązaniu tego konfliktu, jeżeli strony zaangażowane w ten konflikt tego zechcą… Zaproponowaliśmy dzisiaj ukraińskiej i drugiej stronie, że problem Debalcewa można rozwiązać w ciągu doby, jeśli oczywiście zechce tego Ukraina, Rosja, DNR i LNR…. Gotowi jesteśmy wziąć na siebie rolę nie tylko mediatora, ale możemy godnie zakończyć ten konflikt w rejonie Debalcewa, i wyprowadzić wszystkich żołnierzy Ukrainy stamtąd, i dać na to nasze gwarancje, że oni nigdy więcej walczyć nie będą…. I, jeśli komuś przeszkadza broń, którym dysponują dziś żołnierze Ukrainy, otoczeni w Debalcewie, jesteśmy gotowi przyjąć na nasze terytorium tę broń…..”.
Autor przeprasza za przydługi cytat, ale chodzi o to, że znaczące w nim jest niemal każde słowo. Od razu ciśnie się pytanie: „Ktoś Cię człowieku za język ciągnął?”.
Przede wszystkim trzeba zauważyć, że 18 lutego, w dniu, w którym A.Ł. zaproponował rozwiązanie problemu okrążonych ukraińskich żołnierzy „w ciągu doby”, „kocioł” wokół Debalcewo wygasał, ukraińskie jednostki wojskowe wychodziły, odrywały się od prześladującego je przeciwnika, jak mówi się teraz, „kto zdążył”, albo jak powiedział jeden z oficerów WSU: „Ledwie zdążyli”.
Tu pojawia się kilka pytań:
– o jakim rozwiązaniu problemu Debalcewa można mówić, gdy odbywa się ewakuacja ukraińskich wojsk?
– w jakim formacie zamierzał rozwiązać Łukaszenka problem okrążonych żołnierzy, w ciągu jednej doby.
Odpowiedź brzmi: z nikim o żadnej decyzji nie zamierzał rozmawiać.
Trudno jest sobie wyobrazić, że Łukaszenka pojawia się na polu walki na przedmieściach Debalcewo. Osobiście. Jeśliby do tego fantastycznego zdarzenia doszło, to nie ma wątpliwości, że do „rozjemcy” zgodnie otworzyłyby ogień obie wojujące strony. Ze strony ukraińskiej, gdzie walczy nie mało ochotników – nacjonalistów, głęboko przekonanych, że Łukaszenka jest marionetką znienawidzonego przez nich Kremla. Podobnie ze strony DNR i LNR, gdzie od dawna uważają, że białoruski prezydent wspiera Kijów i armię ukraińską, przemieszczającą się za nowiuteńkich MAZ-ach, tankowanych białoruskim paliwem. Ponadto inicjatywa Łukaszenki wygląda, jak próba wyrwania, prawie złapanego „łupu” z rąk „opołczeńców”. Można sobie tylko wyobrazić wdzięczność dla białoruskiego prezydenta ze strony Doniecka i Ługańska.
Przez telefon, walczący żołnierze nie przestaną walczyć. Tam ludzie giną… Ponadto, trudno jest wyobrazić sobie, że białoruski prezydent dzwoni do Zacharczenki i Płotnickiego. Z taki samym powodzeniem Łukaszenka mógłby zwrócić się do Władimira Putina, który prawdopodobnie przypomniałby głowie państwa białoruskiego, że został poproszony jedynie o zorganizowanie szczytu, a nie o robienie z siebie kowala losów Europy Wschodniej…
Nawiasem mówiąc, początkowo Łukaszenka tak się właśnie zachowywał. Warto przypomnieć jego pierwszy wywiad po zakończeniu szczytu 12 lutego: „Jak ja mogę spać? Jak bez amunicji może toczyć się wojna na froncie pokojowym? … Moim zadaniem było – dostarczanie amunicji w odpowiednim czasie. Dlatego więc starałem się wykonywać swoją funkcję (czyli; „Karmiliśmy wszystkim, co jest produkowane na Białorusi i w Rosji. Jedliśmy jajecznicę, ser, produkty mleczne, wypiliśmy kilka wiader kawy”) I to było uczciwe z jego strony, co rzadko się zdarza Łukaszence (nie spał człowiek), i zupełnie godna ocena własnego statusu podczas szczytu, a biorąc pod uwagę nerwowy charakter negocjacji, jego funkcja była szczególna i poradził z nią sobie.
Co więcej, nawet autor tych słów, aktywnie krytykujący budowę tak eleganckiego i oczywiście bardzo drogiego – jak na możliwości biednego kraju – Pałacu Niepodległości, obserwując, jak efektywnie zostały wykorzystane możliwości tego budynku podczas szczytu, nawet zaakceptował tę rozrzutność. Pałac okazał się wykorzystany w odpowiednim czasie i znalazł się we właściwym miejscu.
I na tym „bufetowym” statusie powinien był zatrzymać się Łukaszenka… Ale białoruska propaganda polityczna nie potrafi wyhamować w odpowiednim momencie. Jak pogardliwie zażartowano sobie w moskiewskiej „Niezawisimoj Gazietie”, należało u białoruskich widzów wywołać wrażenie, że kanclerz Merkel i prezydent Hollande, no i oczywiście Poroszenko, przyjechali do Mińska wyłącznie po to, by pozdrowić Aleksandra Łukaszenkę. A wojna? Jaka wojna…
Ale już dosłownie po tygodniu, u Aleksandra Łukaszenki pojawiły się widać obawy, że temat jego udziału w szczycie zaczyna być powoli zapominany, postanowił więc podnieść swój status do poziomu swego rodzaju „tajnego” negocjatora;
„Dalej pracujemy niepublicznie. To jest czasami ważniejsze od PR”. Interesujące, gdzie tak niepublicznie działają Białorusini? W Moskwie nie, na pewno. W Paryżu, i w Berlinie – raczej wątpliwe, skoro ministra Makieja tam nie ma. W Kijowie? Być może, i nawet nie dziwiłoby to. W Doniecku i Ługańsku pracuje białoruski wywiad, co zrozumiałe. Tak więc w tym wypadku można mówić o „niepubliczności”.
Co więcej, po raz kolejny Łukaszenka wspomniał o specyficznej roli Białorusi, jaką odgrywa ona w ukraińskim konflikcie. „Chcę żebyście wiedzieli, my się z tym nie afiszowaliśmy, ale nasze propozycje i nasze stanowisko przekazaliśmy, i wszyscy uczestnicy znali je. Jestem przekonany, że zostanie ono w najbliższym czasie wykorzystane”.
Oczywiście, o szczegółach białoruskiego planu, przygotowanego na 11 lutego, nikt nigdy nam nie opowie, tak samo jak śladów prezentacji białoruskich propozycji w Mińsku 11 lutego, albo tym bardziej, omówienia planu władz Białorusi, nie znajdziemy, to niemożliwe. Ale jeśli nawet plan był, to sam fakt nieobecności za stołem negocjacyjnym prezydenta Łukaszenki, podczas rozmów „czwórki normandzkiej”, mówi nam tyle, że plan musiał być „godnie” przyjęty przez wszystkie strony, Należy przypomnieć, żeby nie było żadnych niedomówień, Białoruś w Mińsku nie była stroną negocjacji.
Ale jak się okazało, można za to jak w starych dobrych czasach „tykać” prezydenta Rosji: „Porozumieliśmy się z prezydentem Rosji w Soczi. On mnie pyta – będziesz w stanie zorganizować to wszystko od strony bezpieczeństwa? Przecież to nie jest prosta sprawa? A ja jemu mówię tak: „Słuchaj, ty się uspokój, wiesz, że na Białorusi można wszystko, zrobimy wszystko na najwyższym poziomie…”.
Co ciekawe, na filmie ze spotkania Władimira Putina i Aleksandra Łukaszenki w Soczi białoruski prezydent nie „tykał” rosyjskiego prezydenta. Pewnie znów ten za „długi język”.
Tak więc próba przyswojenia sobie roli „polowego rozjemcy” była w pełni przewidywalna, i ogłoszenia jej 18 lutego można było się spodziewać. Aleksandrowi G. wyrwało się znowu to, co tak dręczyło go od 12 lutego – jak przekonwertować rolę kelnera w status regionalnego lidera politycznego?
„Słowa nie wróble…”. Problem polega jedynie na tym, że w ten oto sposób, zdobyty z wielkim trudem, i dzięki odrobinie szczęścia, kapitał polityczny, rozmieniany jest na urojone pomysły…
Kresy24.pl za politoboz.com
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!