Wrzesień 1925 roku był we Lwowie bardzo niespokojny i pełen zgrozy. Wśród innych sensacyjnych wydarzeń kryminalnych publiczność była zszokowana krwawym morderstwem w klasztorze oo. karmelitów przy ulicy Czarnieckiego. W dniu 20 września tegoż roku o godzinie 6 rano do IV komisariatu policji przy ulicy Kurkowej 23 zwrócił się nieznany osobnik (jak okazało się później, ksiądz Andrzej Kopacz) i zawiadomił zdziwionych policjantów, że to właśnie on w klasztorze oo. karmelitów kilka godzin temu zamordował znajomego księdza.
Policja rozpoczęła energiczne śledztwo, zaś prasa lwowska podała dokładne opisy sensacyjnego wydarzenia i życiorys księdza Andrzeja Kopacza. O tym niezwykłym przestępstwie pisaliśmy w „Nowym Kurierze Galicyjskim”( nr 6, 28. 03–14. 04 2025 roku). Kontynuujemy opowieść spisaną przez lwowskie czasopisma „Wiek Nowy” i „Chwila” z ust samego księdza Kopacza, również innych zakonników i śledczych policyjnych.
Otóż psychicznie niezdrowy ksiądz Andrzej Kopacz miał 38 lat i od kilku lat znajdował się we lwowskim klasztorze oo. karmelitów, gdzie był traktowany jako człowiek chory. Nie wymagano od niego żadnych posług kapłańskich i nie krępowano go obowiązującymi innych zakonników przepisami. Lecz stan psychiczny księdza pogorszał się z miesiąca na miesiąc. Przemyśliwał nad odebraniem sobie życia, toteż pod wpływem manii prześladowania chciał kogoś zabić. Przez pewien czas myślał o zamordowaniu pewnego księdza w Bołszowcach, zaś później postanowił zamordować księdza prowincjała oo. karmelitów Stefana Bronisława Brniaka, który mieszkał w tymże klasztorze.
Śledztwo też przez pewien czas nie mogło zrozumieć dlaczego ks. Andrzej Kopacz nie lubił zakonników, którzy bardzo starali się nie dokuczać choremu. Tymczasem do klasztoru przyjechał ks. podpułkownik Jan Idziec, dziekan i kapelan wojskowy D.O.K. II (Dowództwa Okręgu Korpusu) w Lublinie. Do klasztoru we Lwowie przyjeżdżał dość często, był osobistym przyjacielem ks. prowincjała Stefana Bronisława Brniaka i odwiedzał go niejednokrotnie, gdy mu na to obowiązki służbowe pozwalały. Jak podawała prasa lwowska, ksiądz Jan Idziec, liczący lat 44, był rodem ze Zbydniowa, jeszcze w roku 1913 został powołany jako kapelan do służby wojskowej w wojsku austriackim, przebywał przez całą wojnę na froncie serbskim, a w Wojsku Polskim dostał przedział do D.O.K. II w Lublinie. Stamtąd właśnie przed czterema dniami przyjechał do Lwowa w sprawach i jak zwykle zamieszkał w klasztorze w tzw. w celi gościnnej na I piętrze, pod nr 6. Policja najpierw nie mogła zrozumieć dlaczego ks. podpułkownik nie spodobał się ks. Kopaczowi. Przypuszczano, że była ta niechęć spowodowana wesołym charakterem ks. Idzieca. Zdawało się choremu księdzu Kopaczowi, że ks. Idziec naśmiewa się z niego i dlatego postanowił zemścić się właśnie na nim.
Według wersji policji dalsze wydarzenia potoczyły się następująco. W tym tragicznym dniu ks. Jan Idziec od rana wyjechał na odpust do Obroszyna i miał powrócić do klasztoru około 10:30 wieczorem. Przyjechał z Obroszyna razem z prowincjałem Stefanem Brniakiem. Po spożyciu wieczerzy i odprawieniu modlitwy wieczornej udał się do swej celi i tutaj nastąpiła krwawa tragedia. Mianowicie ks. Kopacz wiedząc kiedy wróci ks. Idziec, uzbroił się w ciężką siekierę i przyczaił się w jego celi, cierpliwie czekając na swoją ofiarę. Nie przeczuwający niczego ks. podpułkownik wszedł do celi i zaświecił światło. W tym momencie szaleniec rzucił się na niego i z całej siły uderzył go siekierą po głowie. Ks. Idziec był mężczyzną silnym, otóż nie upadł, a tylko zachwiał się i instynktownie zasłonił się ręką przed dalszymi ciosami. Wówczas szalony ks. Kopacz zadał mu drugi cios i to z taką siłą, że odrąbał mu dwa palce, które policja znalazła później na podłodze.
Gdy pod drugim ciosem ks. Idziec upadł, morderca zadał mu jeszcze dalsze ciosy w głowę i w kark. Ogólnie tych uderzeń siekierą było pięć, z których szczególnie śmiertelnym było uderzenie w skroń. Krew zalała całą celę. Szaleniec widząc, że jego ofiara nie żyje, wybiegł z siekierą na korytarz i zamknął drzwi na klucz. Ale to nie był jeszcze koniec. W głowie ks. Kopacza zrodziła się myśl zamordowania i ks. prowincjała Brniaka. Otóż pobiegł korytarzem do jego celi. Drzwi nie były zamknięte, zaś ks. Brniak spał w swoim łóżku. Na szczęście ks. Stefan Brniak obudził się i zawołał: „Kto tam?”. To widocznie wystraszyło szaleńca i przyprowadziło go do przytomności. Otóż ks. Kopacz uciekł z celi prowincjała i pobiegł do swej celi o piętro niżej. Zakrwawioną siekierę wyrzucił w krzaki na podwórzu klasztoru. W swojej celi umył ręce z krwi i położył się do łóżka. Po kilku godzinach snu obudził się, przebrał się w świeckie ubranie, włożył na głowę kaszkiet i około godziny piątej rano wymknął się z klasztoru przez kościół.
Miał zamiar uciec, lecz rozmyślił się i udał się do komisariatu policji, gdzie oddał się w ręce śledztwa. Wszystkie szczegóły zbrodni ks. Kopacz opowiadał śledczym z wyrazem apatii i bez żadnych emocji. Nic nie ukrywał. Stan jego był wyraźnie anormalny i śledczy komisarz Witoszyński zaprosił lekarzy-psychiatrów. Od pierwszej chwili śledztwo uważało, że popełnił morderstwo pod wpływem manii prześladowczej. Na pytanie dlaczego popełnił tak straszliwy czyn, ks. Kopacz tylko odpowiadał: „Słyszałem głosy. Musiałem kogoś zamordować”. Prawdopodobnie także działał pod wpływem alkoholu, gdyż w celi jego znaleziono butelkę starki, która prawie do połowy była opróżniona.
W policji przesłuchano też licznych świadków z otoczenia ks. Kopacza. Z ich świadczeń wynikało, że był ks. Kopacz człowiekiem wykształconym, a nawet utalentowanym, zwłaszcza w muzyce. Grał doskonale na fortepianie, udzielał częstokroć rad i wskazówek innym i zajmował się z zamiłowaniem astronomią. Miał wiele zalet, ale jednocześnie dawał się we znaki swoją nerwowością. Z lada błahego powodu wpadał w podniecenie i stale uważał, że „ktoś niewidzialny dybie na jego życie”. W ostatnich zwłaszcza czasach stał się dziwnie ponury, chodził wiecznie zamyślony i odnosił się do wszystkich podejrzliwie. Uważał, że go w klasztorze dręczą z powodu jego niepokaźności i psychicznego rozstroju. Morderca nie lubił ks. prowincjała Stefana Brniaka, choć właśnie on starał się zapewnić ks. Andrzejowi Kopaczowi spokojny pobyt w klasztorze.
Ponura tragedia w klasztorze oo. karmelitów wywołała w mieście wstrząsające wrażenie, a jednocześnie serdeczne współczucie dla ofiary nieszczęśliwego szaleńca. Policja zwróciła uwagę, że w 1920 roku w podobny sposób została również zamordowana niejaka p. Goreczkowa przy ulicy Na Błoniach i sprawa ta nie została wykryta. Jednak nic nie wskazywało na możliwy udział w tym ks. Andrzeja Kopacza. Otóż policja przekazała sprawę ks. A. Kopacza do prokuratorii, gdzie śledztwo prowadził radca Witoszyński. „Wiek Nowy” umieścił też reportaż z pogrzebu ofiary mordu ks. podpułkownika Jana Idzieca. „Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie, gdy ks. Kopacza w towarzystwie komisarza Batowskiego i dwóch funkcjonariuszy policyjnych odwieziono karetką więzienną z aresztów policyjnych do więzienia sądowego, odbył się pogrzeb jego ofiary śp. ks. Jana Idzieca. Miał on charakter wprost manifestacyjny. Już długo przed godziną 3 przed południem zaczęły zbierać się przed szpitalem wojskowym na Łyczakowskiej tłum ludzi, który rosnąc nieustannie, zamienił się w olbrzymie, wielotysięczne mrowisko ludzi. Wśród tych, którzy przyszli oddać ostatnią posługę nieszczęśliwej ofierze zbrodni obłąkańca, widziano wiele wybitnych osobistości naszego miasta, przede wszystkim ze sfer wojskowych, z dowódcą D.O.K. VI generałem Juliuszem Malczewskim na czele. Z Lublina przyjechały na pogrzeb delegacje wojskowe, złożone z kapelanów-kolegów zmarłego oraz wyższych oficerów. Stawiło się także bardzo licznie duchowieństwo oraz bractwa zakonne. Przed budynkiem szpitalnym ustawiono kompanię honorową 40 p.p. wraz z orkiestrą. Ruch tramwajowy ulicą Łyczakowską został wstrzymany z powodu olbrzymiego natłoku publiczności. Kondukt ruszył w kierunku Cmentarza Łyczakowskiego. Tutaj jego nadejścia oczekiwały już nowe tłumy, tak, że musiano kordonem policyjnym odgrodzić wejście na cmentarz i wpuszczono na teren cmentarza jedynie reprezentantów i delegację…”.
Przy tak ogólnym zainteresowaniu ową sprawą, dziwnym wydawało się milczenie lwowskich władz kościelnych i zwierzchników zakonu oo. karmelitów. Opinia publiczna z niezwykłym zainteresowaniem oczekiwała ostatecznych niezbitych wyjaśnień śledztwa od władz kościelnych. Tym bardziej, że o zbrodni, której widownią stał się zaciszny klasztor, krążyły w mieście uporczywie różne wersję. Według niektórych z nich zbrodnia miała podłoże erotyczne. Publiczność była zaintrygowana, czy mury klasztoru i śledztwo na wieki zamkną tajemnicę rozegranego tu dramatu, czy też prawda ujrzy światło dzienne? Powstało też pytanie, czy po zakończeniu śledztwa morderca zostanie postawiony przed sądem, czy zostanie po cichu zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, czy w innym miejscu po myśli władz kościelnych. Prasa przypominała, że „w myśl konkordatu morderca jako osoba duchowna odbędzie karę po myśli władz kościelnych, tzn. że karę odbędzie w miejscu wskazanym przez właściwego arcybiskupa”.
Tak naprawdę opinii publicznej chodziło o ujawnienie całej prawdy o motywach morderstwa i stosunkach we lwowskim klasztorze oo. karmelitów. Tymczasem radca Witoszyński śledztwo prowadził w ścisłej tajemnicy i informacja prawie nie docierała do prasy. Na przykład, „Dziennik ludowy” pisał, że „w czasie składania zeznań ks. Kopacz dawał logiczne odpowiedzi, mówił wiele, jednak nie dawał wyczerpujących wyjaśnień o powodach zbrodni. Pytany o tę okoliczność rozpowiadał szeroko o różnych sprawach nie dając jednak jasnej odpowiedzi”. Śledztwo zwróciło również uwagę na pewne niedomówienia świadków, zwłaszcza zakonników, kolegów ks. Kopacza z klasztoru oo. karmelitów. W tej sytuacji „Dziennik ludowy” opublikował kolejny artykuł w tej sprawie pt. „Krwawa tragedia w murach karmelickich”, w której stwierdzał, że „w mieście krążą jednak rozmaite pogłoski o motywach, które popchnęły ks. Kopacza do tego kroku. Wczoraj podał jako przyczynę zbrodni jakąś kobietę. Jednakowoż po kilku wypowiedzianych zdaniach zamilkł i nie zdołano wydobyć z niego dalszych odpowiedzi na ten temat. Rozwiązanie tajemnicy tej zbrodni policja pozostawi prawdopodobnie sędziemu śledczemu. Akta tej zbrodni zawierają liczną korespondencję aresztowanego. Przestudiowanie tych listów zapewne rzuci nieco światła na tę sprawę”. I to był tylko początek prasowych rewelacji.
Jurij Smirnow
Tekst ukazał się w nr 8 (468) Kuriera Galicyjskiego, 29 kwietnia – 15 maja 2025
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!