Lwów intryguje i przyciąga na wiele sposobów. Sama typologia zachwytów nad urbs semper fidelis – gdyby chcieć takową sporządzić – stałaby się pokaźnym, homeryckim katalogiem. Z jednej strony mamy do czynienia z miastem, które, oferując bogactwo architektoniczne, malowniczo – niczym Rzym – piętrzy się na kilku wzgórzach, chociaż fakt ten nie stał się tematem mnemotechnicznej sztuczki. Z drugiej strony jest to miejsce wykute przez kilka żywiołów narodowych, przede wszystkim przez nadal mieszkających tu Polaków i Ukraińców, co z kolei sprawia, że we Lwowie panuje nieustanny ferment emocjonalny, ideologiczny i intelektualny. Tę piętrową enumerację można prowadzić naprawdę długo. Tym razem światło naszego reflektora pragniemy skierować na lwowską gastronomię – oryginalną i swojską zarazem. Do pionu przywracać będzie nas Zbigniew Herbert.
Mój ostatni wypad do miasta Lwa Rurykowicza, postaci tak wspaniale uwiecznionej przez ojca, Daniło Halickiego wyglądał w ten sposób, że wraz z grupą serdecznych przyjaciół wylądowałem w Eurohotelu, noszącego jeszcze do niedawna – co uważam za symboliczne – nazwę Nezałeżnostii i który mieści się u zbiegu ulic Terszakowców (dawnej Gosiewskiego) oraz Tuhan-Baranowskiego (dawnej Sakramentek).
Tutaj pierwszy dzwonek alarmowy dla dyplomowanego historyka, którym bądź co bądź jestem. Nie wiem ani, kim byli Terszakowcy, ani w jaki sposób w historii zapisał się Tuhan-Baranowski, którego nazwisko nieodmiennie przywodzi na myśl bohatera mickiewiczowskiej ballady „Świteż”. Za chwilę, dzięki pomocom naukowym sprawdzimy, na ile to skojarzenie okazało się słuszne. Eo modo, zostali Państwo zaproszeni do obserwacji powstawania tekstu pisanego. Nam to nie ujmie, a zainteresowanym spośród Państwa może się co najwyżej przydać.
I oto okazuje się, że Michał, a tak naprawdę Mychajło Tuhan-Baranowski, najprawdopodobniej nie miał nic wspólnego z pradawnymi Litwinami, bo Tuhan nie pełni w tym przypadku roli pseudonimu, lecz wskazuje na rodzinny – tatarski, co ciekawe – indygenat.
Baranowski odegrał znaczącą rolę w krótkim, acz brzemiennym okresie ukraińskiej niepodległości – sami zainteresowani wolą mówić o „rewolucji” z lat 1917-1921. Najpierw, w czasach Ukraińskiej Centralnej Rady, a potem po pełnym wyzwoleniu, które przyszło wraz z IV uniwersałem, zajmował się finansami odrodzonego państwa. Po kilkumiesięcznej nieobecności przypadającej na okres proniemieckiego Hetmanatu w 1918 roku, powrócił do wąskiego kręgu władzy w czasach Dyrektoriatu.
Lekcja połowicznie odrobiona. Ale zanim zaczniemy rozprawiać o jedzeniu, musimy omówić Terszakowców, inaczej staną nam kością w gardle i nawet nie będziemy wiedzieli, z jakiego powodu. Rzeczownik brzmi tak, jakby był utworzony od nazwiska jakiegoś działacza – i tak jest w istocie, chociaż nie dowiemy się o tym ni słowa z tzw. polskiego internetu. Wystarczy jednak zadać sobie chwilę trudu, by przetranskrybować nazwisko jegomościa na język ukraiński, i dopiero w takiej postaci wrzucić je do przeglądarki.
Terszakowiec Zynowij, pseud. „Łysy”, „Fedir”, „Czerweń”, etc., ur. 19 sierpnia 1919, zm. 4 listopada 1948. Przywódca lwowskiego prowidu UPA w latach 1946-1948. Zamordowany w walce z siłami NKWD. Ulica Terszakowców to ulica ludzi, którzy walczyli u jego boku.
Jak mam podejść do człowieka? Za uczestnictwo w zbrodniczej organizacji w czasie wojny należy mu się przynajmniej moralna nagana, za obronę Ukrainy przed sowietyzacją i za heroiczną śmierć należy mu się medal. Jak wybrnąć z pułapki, w której, ilekroć chcemy uhonorować kogoś za bycie ukraińskim wyklętym, nadziewamy się na człowieka, który ma na sumieniu, eufemistycznie rzecz ujmując, „pacyfikację” polskiej wsi. A może trzeba postawić tamę: pamiętamy o Waszych uczynkach – mówiąc skrótowo – po wojnie, a na wcześniejsze spuszczamy zasłonę milczenia? Nikt w Polsce się na to nie zgodzi i trudno się temu dziwić.
Ale nazwa, a więc i mit Ukraińskiej Powstańczej Armii są do uratowania. Bierzemy organizację o tej samej nazwie, założoną przez Tarasa Bulbę-Borowcia, który opowiadał się za współpracą z Polakami (sic!) i próbujemy ją przeszczepić na miejsce zbrodniczej UPA stworzonej przez OUN-B. Wymieniamy mordę Bandery na twarz Bulby-Borowcia. Da się? Przy odpowiednio dobrze przeprowadzonej operacji w polityce historycznej można to przeprowadzić. A zacząć trzeba nie od tego, że Ukraina z Banderą na sztandarach do Europy nie wejdzie, ale że nas Polaków to bardzo historycznie boli. Szczera rozmowa jest zawsze lepsza niż chowanie się za mętnymi unijnymi przepisami, które notabene sami mamy często w głębokim poważaniu. Instytucje też. Dopóki Frontex nie radził sobie z napływem uchodźców, TV Paździerz tryskała nań pomyjami pogardy. Gdy tylko siedziba tejże agendy została zainstalowana w Warszawie, nagle okazało się, że to poważny sukces…
Ale! Mieliśmy coś skonsumować i to koniecznie „u Lwowi”. Mając przed sobą tylko jeden dzień (bo przyjechaliśmy w sprawach służbowych) oraz tkwiąc niemal idealnie w pół drogi między gmachem do opery i Łyczakowem, podejmujemy z moim wąsatym przyjacielem decyzję, że najpierw jednak wstąpimy na cmentarz… miejski, bo tyle mniej więcej w staropolszczyźnie znaczy przymiotnik „łyczakowski”. Jeszcze Reymont, wiele lat później, w usta mazowieckich chłopów wkłada nieco pogardliwe słowo „łyczek” na określenie mieszczanina.
Po drodze wstępujemy do bardzo ukraińskiej z ducha budki (wyglądającej na pierwszy rzut oka na kiosk z gazetami), by wziąć – można to zrobić o dowolnej porze, nawet o trzeciej nad ranem – krzepiącą, nie to, co w Stanach Zjednoczonych, kawę z ciastkiem, które dla czasu oszczędzenia postanawiamy pożreć en marche – bez skojarzeń z obecnym prezydentem Republiki Francuskiej.
Opuszczamy zatem granice przedwojennego Lwowa, kierując się w stronę jednej z tych nekropolii, przez którą nie sposób przejść, nie czując fizycznego pulsowania krwioobiegu dawnej, potężnej Rzeczpospolitej.
Najpierw jednak dzięki mistrzowi Zbigniewowi – który zapewne, gdyby nie „druga wojna perska”, też spocząłby na Łyczakowie – zatapiamy się, obserwując niszczejące dookoła budynki, w otchłań czystej nostalgii:
Domy przedmieścia o podkrążonych oknach
domy kaszlące cicho
dreszcze tynku
domy o rzadkich włosach
chorej cerzeTylko kominy marzą
chuda skarga
dochodzi do brzegu lasu
na brzeg wielkiej wodyChciałbym wam wymyślić imiona
napełnić zapachem Indii
ogniem Bosforu
gwarem wodospadudomy przedmieścia o zapadniętych skroniach
domy żujące skórkę chleba
zimne jak sen paralityka
których schody są palmą kurzu
domy stale na sprzedaż
zajazdy nieszczęścia
domy które nigdy nie były w teatrzeszczury domów przedmieścia
zaprowadźcie je na brzeg oceanu
niech usiądą w gorącym piasku
niech oglądają noc podzwrotnikową
niech fala je nagrodzi burzliwą owacją
jak przystoi tylko zmarnowanym żywotom.
Domy przedmieścia, zabieram was do teatru! Zabieram do nie byle jakiego i nie bardzo daleko, bo do Polskiego Teatru Ludowego – do artystycznego mikrokosmosu, w cieple i skupieniu którego powstają fantastyczne przedstawienia. Tyle się mówi o historycyzmie w sztuce! Zespoły specjalizujące się w Bachu grają na instrumentach z XVIII wieku, chopiniści wypożyczają Erardy – koniecznie z lat 40. XIX stulecia – aktorzy używają strojów szytych na pradawną modłę. Brawo. Ale nikt nie wpadnie na to, że polszczyzna hucząca w mózgu Słowackiego nie była tą, którą posługuje się lewa strona Wisły w Warszawie…
Już majaczy nam przed oczami charakterystyczny grób Baczewskiego, gdy wtem agresywny dzwonek w telefonie zapowiada katastrofę. Mamy się udać na Wały Hetmańskie, gdzie musimy odbyć naradę wojenną.
Co uczyniwszy, z moim blond wąsatym przyjacielem przypominającym raz Jana Kozietulskiego spod Somosierry, raz pułkownika Sułkowskiego w Egipcie (na słońcu włosy płowieją) udajemy się na Ulicę Ormiańską (po ukraińsku: Wyrmyńską), a dokładnie do wielopiętrowej Lampy Naftowej. Wejście na sam szczyt, mimo iż dla takiego dziada jak ja, kończy się zadyszką, opłaca się wielce, bowiem umożliwia spojrzenie na dachy „zrabowanego miasta przodków”.
Zrabowanego przez Sowietów. I tak to Herbert rozumiał.
My tymczasem za jakieś śmieszne pieniądze zamawiamy talerz wędlin, chleba i sosów. Co stanowi miłe zakończenie dnia w mieście, które nie tylko jest semper fidelis – choć to najważniejsze – ale i semper delectans.
Dominik Szczęsny-Kostanecki
1 komentarz
2kbb
27 listopada 2017 o 00:08Rosja splunęła Polsce w twarz wydalając w ciągu 24 godzin polskiego pracownika IPN który na swoich dwóch wykładach przedstawił brutalne mordy na Polakach przeprowadzone przez NKWD i Stalina w latach 30-tych… To jest wasz koniec Kacapy …
!!! Rosja upadnie…w ciągu 10-15 lat. W Polsce przyszedł czas na budowę silnej armii… Białoruś będzie Europejska !!! nie Sowiecka ….