Dom w Massalanach był pomalowany na biało. Zbudowany w kształcie podkowy, stał nad jeziorem. W mojej głowie został taki obrazek – wyżwirowana droga podjazdowa przed tarasem i trawnik otoczony bukszpanowymi szpalerami. Pamiętam, jak kwitły w nich pelargonie. Pas zieleni przecinała dróżka idąca w dół. Był też drugi wąski trawnik za poprzeczną drogą prowadzącą z oficyny do kuchni, odcinał dom od jeziora. W słoneczne dni dom odbijał się w wodzie i patrząc na niego z drugiej strony jeziora miało się wrażenie, że jest podwójnie duży.
Dom wybudowany był za czasów dwóch sióstr z domu Bisping – generałowej Aleksandry Swetchin i szambelanowej Józefy Woyczyńskiej, ciotek mojego pradziadka Kamila. Będąc bezdzietne, ufundowały Ordynację w 1853 roku, za czasów cara rosyjskiego Mikołaja I, i ofiarowały ją drugiemu synowi Kamila – Aleksandrowi Bisping.
Po śmierci Aleksandra, Ordynacja przeszła w ręce starszego brata Jana, który był II ordynatem. Następnym, III ordynatem został najmłodszy ich brat – Józef, mój dziadek. Po jego nagłej śmierci na atak serca w 1897 roku, IV ordynatem był mój Ojciec Jan.
Miał wtedy 17 lat. Architektem, który planował ten dom był Włoch Andriolli, żyjący w latach 1836-1895. Posiadam książkę „Rysunki Napoleona Ordy”, gdzie na stronie 370 znajduje się rycina nr 83 – „Massalany, widok od strony ogrodu” – z opisem, jak dom wyglądał: „Pałac parterowy, ze skrzydłami bocznemu z kolumnowemi podcieniami, oraz portykiem kolumnowym i wielobocznym belwederem /nadbudówka na dachu budynku/ zwieńczonym blankami baszt w kształcie szeregu zębatych nacięć z prześwitami, w środkowej części domu. (1861-1877).
Akwarela wielkości 22,5 x 29,7. Massalany – Gubernia Grodzieńska”. Na jeziorze, przed domem, mieliśmy łódki. Na wiosnę, przelatujące perkozy zatrzymywały się na wodzie, by odpocząć i były naszą atrakcją. Oglądaliśmy z zachwytem ich śliczne czuby na głowach.
W stawie czasem gwizdał żółw, którego kiedyś Michał przywiózł, przyjeżdżając do nas z Anglii na wakacje. Trzymał go przez kilka dni w wannie i gdy wreszcie wypuścił go na trawnik przed domem, żółw powędrował do wody, dając od czasu do czasu znak życia o sobie.
Dzikie kaczki, cyranki i kurki wodne gnieździły się w trzcinach, gdzie na wiosnę wylęgały się małe pisklęta, które z matkami wypły wały na środek jeziora. W zimie staw zamarzał i wtedy jeździliśmy na łyżwach, ku przerażeniu naszych Rodziców, bowiem lód roił się od przerębli, które robiło się, by ryby miały czym oddychać.
Co zimę rąbało się kawałami lód i przewoziło do specjalnie zrobionej lodowni położonej między stajnią, a kuźnią i stelmasznią. Składano tam jeden kawał lodu na drugim i tak, trwał do następnej zimy. Mróz u nas dochodził do -32°C i pamiętam jak w nosie zamarzało, a uszy trzeba było dobrze chować pod czapkami futrzanymi, które miały nauszniki i zawiązywane były pod brodami.
Po drugiej stronie jeziora była kaplica, wybudowana też za czasów ciotki Józefy Woyczyńskiej, w latach 1852-1863. W ciągu roku przyjeżdżał do nas proboszcz z Eysymontów Wielkich, ksiądz Kretowicz, który tam odprawiał Mszę świętą. W Eysymontach Wielkich była nasza parafia.
Tam też był grób pierwszej żony Papy – Ewy Rudomino, która umarła przy porodzie pierwszego synka Adama, przy niej pochowanego. Za każdy razem, gdy byliśmy w Eysymontach Wielkich na Mszy świętej, Papa zawsze szedł, by się pomodlić. My biegliśmy za Papą i na grobie mojego ukochanego brata Stasia, który mając trzy lata umarł na dyfteryt, też razem modliliśmy się. Staś był o rok tylko młodszy ode mnie.
To z nim zawsze się bawiłam, z całego rodzeństwa tylko ja byłam przy jego śmierci. Był to rok 1919 i Papa bojąc się o Mamę, która była wtedy w ciąży z Teresą, wywiózł ją z częścią mojego rodzeństwa do Białegostoku. Zrobił to ze strachu przed bolszewikami. A ja, też chora na dyfteryt, zostałam ze Stasiem w Massalanach.
Na szczęście, Papa szybko do nas wrócił. W czasie nabożeństw w kaplicy moi bracia zawsze służyli do Mszy świętej. A my dziewczynki, razem z Mamą, robiłyśmy bukiety z kwiatów, zwłaszcza w okresie nabożeństw majowych. Mama haftowała ornaty. Nie była to robota krzyżykami na kanwie.
Był to artystyczny haft, przeważnie motywy złożone z kwiatów i liści wyszywane jedwabiem kolorowym, który uwypuklał robotę. Marysia i ja, nauczone przez pannę Ludwikę Wierusz-Kowalską, stryjeczną siostrę malarza Alfreda, haftowałyśmy ściegiem richelieu obrusy na ołtarz w kaplicy, na płótnie robionym u nas w Massalanach.
W oficynie był pokój, gdzie stały warsztaty tkackie, na których miejscowe kobiety tkały śliczne cienkie płótno robione z lnu. Na polu, na wiosnę, rosły łany błękitnego kwitnącego lnu, falujące od powiewu wiatru. Z lnu ściętego przędło się na kołowrotkach nici, z których tkało się płótno.
Płótno to rozkładało się na trawnikach, i polewając często wodą, bieliło na słońcu. Panna Kowalska – Niula, jak ją Krzyś nazwał, była jedną z pierwszych kobiet, która zdała maturę i która w mowie i piśmie doskonale znała języki: francuski i niemiecki, łącznie z literaturą tych krajów.
Gdy jej ojciec stracił majątek, została nauczycielką mojej Matki w Podzamczu u Zamoyskich. Mama uczyła się tylko w domu i nigdy ani jednego dnia nie była w szkole. Gdy skończyłam 10 lat i trzeba było jechać do szkół, na Mamy prośbę, Niula zajęła się nami w Poznaniu, gdzie rodzice wynajęli dla nas ośmiopokojowe mieszkanie na ulicy Mickiewicza 27.
Z początku mieszkaliśmy tam we troje – Marysia, Krzyś i ja, a potem dołączała powoli reszta mojego rodzeństwa. Aż do wojny Niula była zawsze z nami i traktowana była jak najbliższy członek rodziny. Przed każdym Bożym Narodzeniem haftowała z nami najrozmaitsze serwetki i te obrusy na ołtarz w kaplicy, sama układając wzory, które były śliczne.
Niula umarła po wojnie, 8 marca 1956 roku. Mieszkałam już wtedy od jedenastu lat w Londynie. Zawsze z nią korespondowałam. Ostatnie lata spędziła z Marylką Biernacką z domu Pułaską, która po wojnie mieszkała we Wrocławiu. Zwłoki Niuli zostały przewiezione do Grzymiszewa i złożone w grobowcu Pułaskich, z którymi łączyła ją wielka przyjaźń.
Oprócz kaplicy, która stała po drugiej stronie jeziora, był dom, który nazywaliśmy szpitalem. Tam mieszkali starzy ludzie, którzy za młodu pracowali w Massalanach i którzy na stare lata nie mieli gdzie zamieszkać. Od czasu do czasu umierali. Niedaleko od kaplicy była mała wioska Piaski, skąd przychodziły płaczki na te pogrzeby.
Krzyś zawsze mi dokuczał, że łatwo płaczę i namawiał mnie, żebym dołączała do tego pochodu płaczek. Mama i Papa zajmowali się tymi ludźmi i nie tylko dawali im mieszkanie, ale jedzenie, opał i wszystko, co było im potrzebne do końca życia wraz z opieką lekarską i urządzeniem pogrzebu.
Park koło domu był duży i był przedzielony czterema alejkami. Jedna kasztanowa prowadziła do stajni cugowej i przedzielała jezioro na dwie części. W połowie był mostek, przy którym stała statua św. Jana Nepomucena – patrona mojego Ojca i mojego brata Jaśka.
Na końcu alei była stajnia i wozownia oraz mieszkanie furmana Jakuba Krochmala i jego rodziny. Co rano Jakub podjeżdżał bryczką pod dom i wtedy tylko z Papą jechaliśmy w pola i do lasu w Józefinie, sami powożąc i robiąc wyścigi do bryczki, kto z Papą pojedzie. W stajni były konie cugowe do powożenia – była Mira i Debora, była Dola i Niedola i były konie do konnej jazdy.
W wozowni stały sanie, bryczki, linijka, powozy i wspaniała kareta – lando, do której zaprzęgało się zawsze dwie pary koni, gdy były jakieś uroczystości rodzinne lub przyjazdy naszych rodzin. Od stajni droga skręcała na lewo i prowadziła do kaplicy i szpitala.
Wysadzona była bardzo starymi topolami, na których były gniazda bocianie. Co roku, około 25 marca, bociany po zimie wracały do swoich gniazd. Wyczekiwaliśmy na ten powrót, bo wiedzieliśmy, że zbliża się upragniona wiosna. Lubiłam patrzeć na te ptaki, słuchać ich klekotu.
Lubiłam obserwować, jak wylęgały się małe i bocian ojciec w dziobie donosił jedzenie do gniazda. Na polach widziało się bociany, które łapały żaby i często stały na jednej nodze. Kilka lat przed wojną Papa założył stawy rybne z karpiami.
Nie wiem, ile hektarów łąk po prawej stronie drogi, którą się szło do kaplicy, zalał wodą. Specjalny rybak, który dostał dom przy drodze dla siebie i swojej rodziny, zajmował się tymi stawami. Pamiętam, jak kupcy z beczkami olbrzymimi przyjeżdżali na te połowy. Na stawach było dużo dzikich kaczek.
Chodziłam tam z Krzysiem i jego psem, seterem irlandzkim – Lordem. Za stawami – na horyzoncie, widać było Góry Mogilańskie, za które zachodziło słońce. Jeśli zachód był czysty, można się było spodziewać ładnej pogody. Idąc na prawo od stajni, dochodziło się do lodowni, a trochę dalej stała kuźnia i stelmasznia, potem droga skręcała znów w prawo i idąc brzegiem drugiej części jeziora, dochodziło się do folwarku.
Z drugiej strony domu były trzy aleje starych drzew, które przecinały park. Zawsze był tam cień, bo drzewa leszczynowe od góry były zarośnięte i nie przepuszczały słońca. Jedna aleja była prawie równoległa do drogi wjazdowej od bramy białej, skąd przyjeżdżało się od gościńca szosą.
Na końcu tej alei stał pomnik zrobiony ku pamięci I ordynata Aleksandra Bispinga. Druga aleja leszczynowa prowadziła do środka parku. Mieliśmy tam pieńki wypełnione piaskiem. Spędziliśmy w cieniu tych drzew dużą część naszego dzieciństwa, najczęściej chodząc z bonami na długie spacery.
Pamiętam, jak bony siadały na ławce ukrytej wśród starych kasztanów i odmawiając różaniec kłóciły się między sobą. Zwykle były trzy. Jedna do starszych dzieci, to jest do Marysi, Krzysia i mnie, druga – panna Wanda, sprowadzona z Podzamcza i która była najdłużej w Massalanach, do Jasia i Teresy, a trzecia do najmłodszych i ciągle przybywających dzieci: Ewy, Adama, Andrzeja, Piotra, Józka i Krysi.
Towarzyszyły nam zawsze psy – wilki, których było kilka. Najmilszy i najstarszy był „Wum”, który, jak Teresa urodziła się w Białymstoku w 1919 roku, pilnował jej i nie odstępował od wózka. Park ten był poprzecinany dróżkami i trawnikami z krzewami, z różami i jaśminami.
Bawiliśmy się tam w chowanego i chodziliśmy po drzewach. Między pierwszą a drugą aleją był pagórek, na którym stał obelisk. Poniżej, na trawniku, były ślady okopów robionych w czasie I wojny światowej. Za tą częścią parku był ogród warzywny, gdzie mieliśmy działkę przeznaczoną na nasze dziecinne ogródki.
Sadziliśmy różne jarzyny, takie jak sałata, rzodkiewka, marchewka itp. i sprzedawaliśmy je Mamie i Papie do kuchni. Czego tam nie było w tym ogrodzie – inspekta na nowalijki, na rzodkiewki, na ogórki, na melony, na kawony i na różne sadzonki kwiatów i jarzyn.
Na ścianach od południowej, słonecznej strony, rosły wspaniałe soczyste brzoskwinie i morele. Tam też była beczka na wodę do podlewania, do której będąc mała, na oczach Krzysia, wpadłam głową na dół. Krzyś wyciągnął mnie za nogi, ale ponieważ beczałam i wpadłam do beczki, wyśmiewając się ze mnie nazwał mnie Beką.
Tak ta nazwa przyczepiła się do mnie, że do tej pory moje rodzeństwo i najbliższa rodzina tak mnie nazywają. Ogród ten był też poprzedzielany różnymi dróżkami, między którymi rosły warzywa, truskawki, maliny i liczne drzewa owocowe. Ogrodnik utrzymywał ten ogród w bardzo dobrym stanie.
Mieliśmy różne jarzyny, które w Polsce jeszcze nie były znane, w tym karczochy i kardy. Trzecia aleja prowadziła na folwark i tam dopiero rozpoczynało się życie całej służby folwarcznej. Mieli swoje czworaki i swoje życie domowe z żonami i dziećmi. Tam były stajnie na 20 par koni fornalskich i obora na 40 krów.
Każda z nas, córek, dostała po krowie rasy holenderskiej i ponieważ część mleka sprzedawało się do Kraśnika, gdzie były robione doskonałe okrągłe żółte sery, więc i myśmy naszą część mleka sprzedawały. Kraśnik – o 3 km oddalony od Massalan, był majątkiem Mamy, który dostała od Papy i nie należał do Ordynacji.
Duży ogród owocowy ze wspaniałymi jabłkami antonówkami był co roku wydzierżawiany. W bardzo starym parku był duży dom. Mówiło się zawsze, że Adam, który najbardziej lubił życie na wsi, dostanie Kraśnik, a Massalany – Ordynację miał odziedziczyć Krzyś, jako najstarszy syn.
Za pieniądze uzbierane ze sprzedaży mleka, pojechałam jeszcze przed wojną razem z naszą Niulą do Szwecji. Pamiętam cudny i majestatyczny Sztokholm. Zwiedziłam też uniwersytet w Uppsali i dumna byłam, że siedziałam w auli tego sławnego uniwersytetu będąc już studentką Akademii Handlowej w Poznaniu.
Na drugi rok pojechałam znów z Niulą na wycieczkę do Kopenhagi. Atmosfera tego miasta bardzo mi się spodobała. Wszyscy wyglądali na szczęśliwych i wesołych. Czuło się dobrobyt tego kraju. Obie te podróże odbyłyśmy statkiem „Kościuszko”. Poprosiłam Papę, żeby za resztę uzbieranych pieniędzy kupował mi akcje.
Z wyczuciem nimi spekulowałam. Niestety, wszystkie przepadły po naszej ucieczce z Massalan w 1939 roku. Na folwarku były też, poza oborą, kurniki i chlewy. Lubiliśmy tam chodzić zwłaszcza pod wieczór, gdy odbywało się karmienie. Był też duży budynek – spichlerz na zboże, gdzie na podłodze leżały góry ziarna – żyta, pszenicy, owsa, jęczmienia – wszystko złożone albo na zimę, albo na sprzedaż po jesiennych zbiorach i młockach.
Lubiłam okres żniw. Pierwszego dnia, kiedy żniwiarki wyjeżdżały na pola, kobiety, które wiązały snopy i ustawiały je w dziesiątki, widząc że zbliżamy się z Papą w bryczce, zastawiały nam drogę i trzeba było się wykupić. Po zakończeniu żniw, przodownica, która miała na głowie wianek ze zboża, podchodziła z fornalami pod taras naszego domu ze śpiewem.
Papa wtedy dawał wódkę i pieniądze, i musiał zdjąć ten wianek z głowy przodownicy. W tym samym momencie, nie wiadomo skąd, wiadra wody wylewały się na przodownicę i na Papę. Z krzykiem i śmiechem uciekali wszyscy – my do domu, a oni do parku. Za spichlerzem było miejsce, gdzie stały młocarnia, sieczkarnia, żniwiarki, pługi, grabiarki, brony i najrozmaitsze części maszyn.
Na folwarku była gorzelnia, która tylko sezonowo, po zebraniu kartofli pracowała i gdzie robiło się spirytus, na który była nałożona akcyza państwowa. Światło elektryczne w domu mieliśmy tylko wtedy, kiedy gorzelnia pracowała i specjalny motor dostarczał prąd do domu.
Za gorzelnią była droga, która prowadziła do długiego ślicznego kanału, nad którym rosły stare olchy i topole oraz inne zarośla. Za nimi były pola uprawne i droga polna do wsi Massalany. We wsi była cerkiew, w której pop-batiuszka odprawiał nabożeństwa, ale nigdy nam nie pozwolono na nie pójść.
Słyszałam tylko czasem śpiewy, które dolatywały z odległości. Sprzed domu szła droga wyjazdowa – pierwsza część była wyżwirowana, po czym przechodziła w piasek. Po prawej stronie była oficyna – to dawny, pierwszy mieszkalny dom ciotki Woyczyńskiej. Żyła tam zanim wybudowała nasz dom.
W oficynie mieszkała gospodyni. Pamiętała ona jeszcze czasy Babuni Bisping. Panna Strzałkowska robiła przeróżne smakołyki. Pamiętam śliwki suszone nadziewane migdałami, zasypane kminkiem i nadziane na patyczki, które przechowywała w blaszanych pudłach i częstowała nas nimi jak do niej przychodziliśmy.
Robiła też gruszki w miodzie trzymane w glinianych garnkach i serki owocowe z jarzębiny, które do tej pory ze smakiem wspominam. Sama spiżarnia była oddzielona domkiem oddalonym o parę kroków od domu mieszkalnego. Były tam wędliny – kiełbasy, polędwice, karkowiny, szynki i różne inne.
Nigdy potem takich dobrych już nie jadłam. Szafy stały pełne słoików z konfiturami, wekami i glinianymi słojami z borówkami. Beczki z kapustą kiszoną i ogórkami solonymi zapełniały piwnice spiżarni. Na owoce zrobione były specjalne półki z deszczułkami, tak żeby jeden owoc nie dotykał drugiego.
I jabłka w ten sposób przechowywane trzymały się tam całą zimę, aż do następnych zbiorów. Idąc z domu dróżką w stronę spiżarni mijało się drwalnię, gdzie pełne wozy załadowane drzewem przyjeżdżały z lasu. Specjalni drwale rąbali je na kawałki i składali na zimę, bo u nas paliło się w piecach kaflowych tylko drzewem.
Coroczny wyrąb lasu dostarczał drewna nie tylko na opał, ale jeszcze i na sprzedaż. Trochę dalej był inny budynek, gdzie była kuchnia i gdzie gotowało się na trzy stoły. Jeden dla nas do domu, drugi dla administracji, a trzeci dla służby, która była dość liczna.
Na końcu tego budynku była jeszcze mleczarnia z oddzielnym wejściem, gdzie Mama założyła sklepik z rzeczami pierwszej potrzeby. Lubiłam tam z Mamą chodzić, robić coroczny remanent i sprawdzać książki rachunkowe. Po drugiej stronie tej dróżki, nad brzegiem jeziora, był trawnik i stały tam bardzo wysokie drzewa, na których gnieździły się stada kraczących wron i gawronów.
Ale wróćmy jeszcze do drogi wyjazdowej. Idąc od oficyny w stronę bramy można było trafić na oddzielną pralnię, gdzie trzy kobiety cały dzień prały i prasowały naszą bieliznę, którą dwa razy na tydzień zmienialiśmy. Obok mieszkał ogrodnik ze swoją rodziną.
Trochę dalej znajdował się wysoki budynek z dużymi oknami. Była to oranżeria, w której przechowywało się w zimie jakieś dziwne rośliny. Tuż za bramą płynął w poprzek strumyk, gdzie na wiosnę łapaliśmy do słoików kijanki. Na naszych oczach rozwijały się potem w małe żabki, wyskakiwały ze słoików i gdzieś ginęły.
Żółte kaczeńce i niebieskie niezapominajki otulały jego brzegi. Strumyk przepływał pod drogą na drugą stronę w kierunku małej wysepki. Opowiadał nam Papa, że za czasów jego stryja Jana Bispinga, po zakończeniu wojny turecko-rosyjskiej w 1875 roku, na terytorium Polski znalazły się tłumy niewolników tureckich.
Przez kilka tygodni trzydziestu muzułmanów mieszkało w Massalanach. Zabiedzeni i źle ubrani całymi dniami siedzieli nad jeziorem śpiewając swoje modlitwy. Na pamiątkę ich pobytu stryj Jan, żeby ich zająć, kazał im wykopać sadzawkę w parku i usypać obok pagórek. Na środku tej sadzawki została właśnie ta mała wysepka.
Droga dalej prowadziła do szosy, gdzie przy jej początku stał na małej wysepce wysoki drewniany krzyż, przed którym przechodząc zawsze żegnaliśmy się. Po lewej stronie szosy, na którą codziennie po podwieczorku, będąc dziećmi chodziliśmy z bonami na bardzo nudny spacer – Mama kilka lat przed wojną założyła szkółkę drzewek owocowych.
Pierwsze sadzonki sprowadziła z Podzamcza, gdzie taka szkółka była od lat. Trzeba powiedzieć, że szkółka ta na naszych oczach rozrastała się i przynosiła coraz większe dochody. Wreszcie szosa kończyła się i w poprzek szedł gościniec – droga, która prowadziła od Olekszyc do Eysymontów Wielkich.
Przy tym gościńcu, Papa wybudował szkołę powszechną dla miejscowych dzieci, gdzie na własny koszt utrzymywał nauczycieli. Koło Olekszyc, Papa miał tereny z torfem, który wykopywało się i suszyło na opał do gorzelni i różnych budynków gospodarskich. Na torfowiskach tych urządzano liczne polowania na dzikie kaczki.
Czasem z Krzysiem wyjeżdżaliśmy o trzeciej rano z Massalan, by o wschodzie słońca już tam być i obserwować, jak kaczki zaczynają się zrywać. Przykucnięta na grobli obserwowałam te polowania, a Lord jak oszalały wypłaszał te biedne ptaki. Po kilku godzinach chodzenia po groblach i po obejrzeniu malowniczych wschodów słońca, wracaliśmy do domu z obfitym łupem kaczek.
Na końcu szosy zaczynały się pola i pola, za którymi były lasy i lasy. Sosnowe, świerkowe, modrzewiowe, brzeziny i zagajniki, które dochodziły aż do Puszczy Białowieskiej i w których rosła trawa żubrówka – przysmak dodawany do wódki. Pełno było tam grzybów najrozmaitszych: prawdziwki, koźlaki, podpieńki, maślaki, kurki, ale najsmaczniejsze były rydze.
Na zimę suszyło się prawdziwe grzyby i nawlekało na sznurki, robiąc z nich wianki, które były ozdobą spiżarni. Papa dał pozwolenie gajowym, że kobiety mogą w lesie zbierać dla siebie chrust na opał, ale pod warunkiem, że będą dostarczać poziomki zebrane w lesie do naszego domu.
W życiu moim nigdy więcej nie widziałam takich dużych półmisków z poziomkami i czarnymi jagodami, jak na naszym stole jadalnym w sezonie letnim. Z poziomek robiło się pyszne konfitury, które najbardziej ze wszystkich lubiłam. Z czarnych jagód robiło się soki i kompoty na zimę, które najlepiej przechowywały się w butelkach.
Dziś, gdy mieszkam w mieście i widzę, ile kosztuje gram czy funt, czy kilo czegokolwiek, muszę powiedzieć, że jak byliśmy dziećmi, czy nawet dorastającą młodzieżą, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie dobrodziejstwo posiadaliśmy. Ryby, grzyby i wędliny były w nieograniczonej ilości.
Elżbieta z Bispingów Henrykowa Morman, Magazyn Polski, 2016 r. nr. 5 (125)
Z książki „Trzecia z trzynaściorga rodzeństwa. Wspomnienia 1915-1988”. Zdjęcia pochodzą z tejże książki
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!