Przyszli rano. Obudzili nas głośnym waleniem w drzwi. To nie było zwykłe pukanie, którym obcy oznajmiają swoją chęć wkroczenia w progi tego domu. To nie byli goście proszeni ani oczekiwani. Zachowywali się jak gdyby to oni byli gospodarzami.
To było brutalne przebudzenie nie tylko ze snu. To było spotkanie twarzą w twarz z przedstawicielami rządu, z którym nie byliśmy w stanie wojny, którzy deklarowali się jako wybawiciele od niemieckiej przemocy, jako nasi obrońcy, przyjaciele całej ludzkości na kuli ziemskiej. „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. To hasło rzucało się w oczy na każdym miejscu, na czołowych stronach gazet, na każdym pieniążku, nawet na najmniejszej kopiejce, na znaczkach pocztowych, na transparentach, na domach i ulicach w formie gigantycznych napisów, które jak natrętna pajęczyna omotały całe miasto. A przynieśli ze sobą głód, bezprawie, smród dziegciu i machorki, strach i beznadzieję. Od razu po wkroczeniu bolszewików do Pińska – staliśmy się nawet nie mniejszością narodową, gdyż okazało się, że prawowitym gospodarzem tej ziemi jest Białoruś i rzecz oczywista Białorusini (choć żyliśmy tu zgodnie dotychczas, nie znając uczucia nienawiści, a nawet niechęci). Teraz staliśmy się „wiekowymi antagonistami”. Ba! „Wrogami”! Polacy stali się wrogami tego uciśnionego, prześladowanego ludu, który niczego tak nie pragnął i o niczym innym nie śnił, jak tylko o tym, że pewnego dnia przyjdą tu naturalni ich wyzwoliciele, którzy wyrwą ich z niewoli polskich panów. Taki był sposób rozumowania „przyjaciół ludzkości”. Taką siali tu propagandę.
No, i udało im się pozyskać do usług pewien margines, strachem podszytych nędznych kolaborantów (typ znany na całym świecie), którzy szybko sporządzili listę „niebezpiecznych wrogów” państwa sowieckiego. A byli to: wojskowi, policjanci, inteligencja polska. Oraz ich rodziny.
Mężczyzn szybko „zwinęli” i zrobili z nimi „porządek”. A potem zabrali się do ich rodzin. W ten sposób ja, jako córka marynarza Marynarki Wojennej RP w Pińsku, wraz z matką i siostrą, zostałyśmy „zaszczycone” wizytą sowieckich „bojców”, którzy w tak przyjemny sposób obudzili nas, aby nam zakomunikować, że wyjeżdżamy „w Nowogród”. Grzecznie zapytałam jednego z nich: po co? Nie mamy tam potrzeby jechać, gdyż nie mamy tam żadnej rodziny i nie mamy tam czego szukać. Był zaskoczony moim pytaniem i konkluzją i nie dał żadnej odpowiedzi. Dodał tylko: pakujcie się, bierzcie, co niezbędne, gdyż jedziecie na dłuższy czas. Ale nie bierzcie za dużo, bo mamy tylko jeden wóz z koniem, a musicie się na nim zmieścić z waszą sąsiadką.
Mama straciła głowę, siostra jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje. Ja od mojej koleżanki miałam wiadomość wcześniej, że taka ewentualność wywózki nie jest wykluczona. Ale nie miałam doświadczenia, jak należy się zachować w danej sytuacji, co będzie nam potrzebne bardziej, a co mniej.
Tym bardziej, że prawie od pierwszego dnia okupacji Pińska przez Sowietów do naszego mieszkania „wprowadził” się sam naczelnik więzienia i czuł się bardziej gospodarzem niż my. Zajął nasz dwa reprezentacyjne pokoje, stołowy i naszą sypialnię, gdzie stała szafa na ubrania i bieliznę. Mama nie miała zaś gdzie przenieść rzeczy i trochę też krępowała się wobec naszych „lokatorów”, tym że mogłaby wobec dać im dowód swego braku zaufania do ich uczciwości.
Niewiele też tych rzeczy mieliśmy, żyliśmy zawsze bardzo skromie. Trzeba było całe życie oszczędzać, gdyż ojciec mój bardzo pragnął, byśmy mieli swój własny dom, a przed samą wojną wypadało spłacić całe zadłużenie (kredyty bankowe, pożyczka od kolegi) zaciągnięte właśnie na budowę domu. Jeszcze tylko brakowało paradnych ganków do drzwi frontowych, na razie obywaliśmy się z prowizorycznymi, resztę prac odkładając do czasu nagromadzenia potrzebnych oszczędności. Co prawda, nie miałyśmy nowych ubrań na zimę i na inaugurację nowego roku szkolnego, ale od biedy jeszcze rok można było stare rzeczy ponosić. Mimo, że rosłyśmy jak na drożdżach i palta zimowe trudno byłoby na siebie naciągnąć, gdyby na wypadek mroźnej zimy pod spód trzeba było włożyć też dodatkowo sweter.
Tak więc, byłyśmy jak chłop na przednówku. Pozbawione zapasów. Ojciec zawieruszył się nam na wojnie, a wierzyciele naciskali… Mama była rada, że otrzymała trzymiesięczne wynagrodzenie ojca i spłaciła wszystkie długi co do grosza. Ulżyło biedaczce. Długów więc już nie mieliśmy, ale pozostał brak pieniędzy i niemożność zaspokojenia podstawowych potrzeb.
Do wiklinowego kosza – używanego dotąd do przechowywania brudnej bielizny do prania – i jedynej walizki (…) jaką miałyśmy oraz jednego marynarskiego worka zmieścił się cały nasz dobytek. No, i jeszcze pościel zwinięta w rulon, owinięta kocami i związana sznurkiem do wieszania bielizny. Bo takie rzeczy jak firanki, zasłony, kilimy, chodniki, serwety, całe wyposażenie mieszkania wraz z meblami – pozostały do dyspozycji naczelnika więzienia (…). Miękkie serce naczelnikowej wzruszyło się naszą dolą i wstydliwie, na odchodnym, wcisnęła matce do ręki węzełek z cukrem i parę rubli na drogę.
Na podwórku, przy ładowaniu naszego majątku na jednokonny wóz, spotkaliśmy panią Furmankową z Irką i Jurkiem. Oni swoje rzeczy zdążyli załadować przed nami. Dalej ruszyliśmy razem – nasze rzeczy na wozie, a my za wozem. W kierunku stacji kolejowej.
Tam na bocznym torze stał już (…) bardzo długi skład bydlęcych wagonów, do których władowano zawartość podstawionych wozów i jej właścicieli. Przeciętnie po 30-40 osób w każdym wagonie. Wagon miał po dwie prycze po prawej i po lewej stronie, przestrzeń między drzwiami była wolna. Ale tylko jedne drzwi były czynne. Przy drugich drzwiach był umieszczony prowizoryczny wychodek z niekneblowanych desek z otworem w podłodze, z którego wolno nam będzie korzystać w czasie jazdy. A na razie – pojedyncze osoby konwojowane przez „bojca” z karabinem i bagnetem na broni, mogły korzystać z krzaczków w miejscu do tego wyznaczonym w sąsiedztwie. Faktycznie na oczach całego eszelonu i pilnującej nas straży oraz gapiów, wśród których była ogromna rzesza pozostających na wolności krewnych, przyjaciół, koleżanek i kolegów tych, którzy mieli zostać wywiezieni. Żaden z tych gapiów nie mógł mieć pewności, że jutro sam nie zostanie wywieziony.
To był 13 kwietnia 1940 roku. Przed naszym wyjazdem zaryglowano drzwi od zewnątrz i od tego momentu straciliśmy zupełnie kontakt ze światem. Brakuje słów, by opisać moment odjazdu. To był jeden wielki ryk i szloch, zarówno z wnętrza wagonów, jak i od ludzi stojących na zewnątrz. Zagłuszane były stukotem coraz szybciej pędzących kół wagonów.
Gdy już pociąg się oddalił, zachowania były różne. Tak jak różni byli ludzie, którzy odtąd zaczęli dzielić wspólny los. Na dobre i na złe… Jedni się głośno modlili, inni śpiewali „Pod Twoją obronę”. Słychać było całą gamę płaczu, od cichych łez po histeryczny krzyk. I to było przerażające. To się długo jeszcze śniło i nie dawało spać. Głośny stukot kół uniemożliwiał rozmowę, zagłuszał nawet myśli. Możliwość poruszania się też była ograniczona brakiem przestrzeni. Można było jedynie siedzieć na zrulowanej pościeli albo na komendę rozłożyć pościel i się położyć. Nawet przewracanie się z boku na bok musiało odbywać się na komendę, gdyż w tej ciasnocie osoby leżące na skraju pryczy byłyby narażone na upadek z dość znacznej wysokości.
Na naszej górnej pryczy „mieszkało” 9 osób, na dolnej co najmniej tyle samo. Analogicznie po drugiej stronie. Rzeczy były umieszczone pod dolną pryczą. Dostęp do nich był prawie niemożliwy. W razie konieczności wszyscy musieli pomóc dostać się do właściwej paczki. Nocą jechaliśmy szybko i bez ustanku. To dawało jakieś wytchnienie, byliśmy kołysani do snu. W dzień często stawiano nasz eszelon na bocznym torze. Frajdą było, gdy gdy stawiano go blisko głównej stacji większego miasta. Tam zazwyczaj pozwalano wychodzić z wiadrami po „kipiatok”, zupę bądź kaszę. Choć zanim donieśliśmy ze stacji do wagonu zawartośś naczyń, to woda i jeszcze stygły i rozlewały się po drodze.
Czasami mijały nas inne transporty wywożonych Polaków. Pytaliśmy ich: skąd? Odpowiadano: Lwów, Grodno, Baranowicze…
Wtedy jeszcze młodzież była ubrana w mundurki, kobiety były eleganckie. Mężczyźni w młodym i średnim wieku byli rzadkością. Starcy i młodzież brali na siebie rolę opiekunów i obrońców kobiet i dziewczyn.
W nocy było bardzo zimno, przez dziury i szpary hulał wiatr. W czasie opadów przez różne miejsca przedostawała się deszczówka. Na naszej pryczy ratował jednak sytuację wspaniały włochacz pani Marii Szymańskiej. Był tak duży, że obejmował powierzchnię całej naszej pryczy. Ratował nas przed zimnem, deszczem, chronił przed utratą zdrowia.
Pewnego razu jedna z pań wypatrzyła w zupie robale i nie zachowała tego odkrycia wyłącznie do własnej wiadomości. Cała zupa wyleciała przez okienko i wylądowała na Bogu ducha winnym konwojencie, który pod nim stał. Nawet się nie obraził, gdy poznał przyczynę takiego marnotrawstwa. Widział dobrze, że z jedzeniem nie było u nas najlepiej.
Od tego czasu straciliśmy zaufanie do otrzymywanych zup. Nie chciały nam już przejść przez gardło. Nie mieliśmy jednak wyboru. Byliśmy na nie skazani.
Pewnego dnia przeszedł szmer po eszelonie, że wkrótce będziemy przejeżdżać przez góry Ural. To był czas, kiedy właśnie zatriumfowała wiosna. Przypiekło słońce, zazieleniła się trawa i młode listki roztuliły swe pąki. Jakiś nestor, który znał rosyjski, zapytał konwojenta, czy nie mógł by zostawić nam otwartych drzwi wagonu. Tłumaczył, że mało prawdopodobne, by ktoś chciał zaryzykować ucieczkę skacząc z wagonu w przepaść. Mało też prawdopodobnie, by ktoś chciał w ten sposób popełnić samobójstwo. Konwojent okazał się człowiekiem. W ostatniej chwili przed wyruszeniem pociągu odryglował drzwi wagonu. Dały się otworzyć tylko na małą szerokość, ale i tak ukazała się naszym oczom niepowtarzalna panorama. Widok był jak z lotu ptaka. Zwietrzałe, tępe szczyty gór, obficie zamieszkałe przez zręczne, pełne gracji kozice. Niektóre jakby pozowały do zdjęcia przyglądając się jednocześnie ogromnej gąsienicy naszego eszelonu. Zielone hale, drzewa o różnych odcieniach zieleni, wstążki strumyków i błękitny lazur nieba – a wszystkie ozłocone obficie słońcem. I ten niezapomniany zapach świeżego, niczym nie skażonego powietrza. Tak można sobie wyobrazić Raj lub Niebo. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Poczułam wdzięczność do naszego konwojenta, że pozwolił nam to przeżyć.
CDN
fot. CC BY 3.0
Kolejne części wspomnień p. Kazimiery Mielewczyk:
2 komentarzy
Marcin
20 listopada 2020 o 17:13Dzień dobry,
„Miło” się czyta pamiętniki, wspomnienia ludzi takich jak Pani Kazimiery. Choć nie wiem czy słowo „miło” jest adekwatne do tego co ci ludzie przeszli.
Ps. Zastanawiam się jakie były dalsze losy Pani Kazimiery.
pozdr
czytelnik kresy24
Marcin Herman
21 listopada 2020 o 00:18Linki do kolejnych części są wklejone poniżej. Autorka, jak można przeczytać, ostatecznie zamieszkała w Gdańsku. Zmarła wiele lat po wojnie