Ojciec Serafin Tyszko to postać charyzmatyczna, która przyciąga tłumy wiernych. Na początku lat 90. minionego stulecia to właśnie on był u źródeł odrodzenia wiary katolickiej na Ukrainie, zwłaszcza klasztoru karmelitańskiego w Berdyczowie. Dzisiejszy świat poszukuje świętości. Ojciec Serafin to świętość wcielona w teraźniejszość. 21 lat temu opuścił Ukrainę, ale wierni nie zapomnieli o swoim umiłowanym duszpasterzu. Proponujemy państwu niezwykły wywiad z ojcem Serafinem Tyszką, udzielony Polskiemu Radiu Berdyczów.
− Ze wzruszeniem wspominam te cudowne czasy, kiedy ojciec jako pierwszy karmelita po upadku Związku Sowieckiego przybył na Ukrainę do Berdyczowa, aby szerzyć Słowo Boże i walczyć o powrót świątyni. Jestem niezmiernie wdzięczny Bogu, że poznałem wtedy ciebie, drogi ojcze Serafinie, cieszę się, że jako dziennikarz mogłem walczyć piórem o prawa katolików Berdyczowa oraz Ukrainy. Czy nie tęskni ojciec za tymi czasami, za Ukrainą, za Berdyczowem? Czy nie chciałby tu wrócić na dłuższy czas?
— Tęsknić? No pewnie, że tęsknię. Jak się kocha, to się tęskni. A te zmagania i te wspólne modlitwy i miłość, i łzy zostawiają takie ślady w sercu, że to nigdy nie minie. Widzi się twarze po tych dwudziestu – dwudziestu czterech latach, no to jakby nie było przerwy w czasie. Dalej się kocha, nosi się ich w pamięci, w sercu, cieszy się, że ich się spotyka. To jest jasne…
Natomiast, żeby wrócić na Ukrainę, no to jednak musi być natchnienie Ducha Świętego. Ja jestem taką osobą, która potrzebuje na przemian i samotności, takiej prawdziwej, pełnej, i posługiwania. W tej chwili mam taki czas i jednego, i drugiego, życia klasztornego i trochę apostołowania, ale coś trzeba wybrać. Wygląda na to, że − mam nadzieję z natchnienia Bożego − raczej chcę być na pustyni.
Ale od czasu do czasu przyjechać i spotkać się z osobami, i wymienić życzliwość i miłość między sobą, jest również piękną rzeczą. A czy wrócę tutaj na dłużej… No, mój temperament jest taki gorący. Ja jestem też ze Wschodu, moja mama żyła na Ukrainie, tato pochodzi z Łotwy. Jak się rozkręcę i rozpędzę, to mało kto mnie może zatrzymać, nawet Duch Święty, i potem ciało nie wytrzymuje.
Więc musiałbym wtedy mieć taką formę życia albo częściowo w samotności, albo w takim klasztorze na uboczu, skąd mógłbym dojechać do działania apostolskiego. To może nie wytrzymałoby moje ciało i psychika, a tak to chyba Duch Święty bardziej mnie zaprasza na takie życie bardziej kontemplacyjne, ale serce tęskni.
— W 1993 roku opuścił ojciec nasze miasto. Jak układało się życie ojca przez te ponad dwadzieścia lat?
— Gdy wyjeżdżałem − kiedy serce mi padło i jakby zrozumiałem, że mój czas się skończył − Opatrzność podarowała mi ojca Piotra Helweta, co do którego uznałem, że najlepiej wie, o co tutaj chodzi. Że tu trzeba wychodzić na ulice, chodzić też po domach, nie tylko czekać na wiernych, ale ich szukać jak zabłąkane owce.
Powiedział, że mój czas tutaj się skończył. Są osoby, które wiedzą, o co chodzi: Oleg Kondratiuk, jeszcze jako świecki, bo przeżył wtedy swoje nawrócenie, i inne osoby, świeckie, zaangażowane, które też sporo wiedziały o co chodzi, no i był jeden czy dwóch braci karmelitów.
Więc natychmiast mi wróciło moje stare pragnienie jeszcze z początków mojego nawrócenia do Boga, no może z drugiego początku, po dwóch latach, żeby żyć wyłącznie dla Boga, ale też, żeby żyć wyłącznie dla Boga na pustyni.
W 1994 roku, kiedy trochę doszedłem do zdrowia, to pragnienie było tak silne, modliłem się do Jezusa, żeby mi powiedział, czy to nie jest tylko mrzonka. Uznałem, że nie i zupełnie bez grosza, nie mając niczego, we dwóch-trzech braci zaczynaliśmy dzieło w Drzewinie. To jest taka mała wioseczka koło Gdańska, powiedzmy 50 km, gdzie w skrajnych warunkach ubóstwa, za wsią, w takim małym domku zaczęliśmy żyć.
A z czasem Opatrzność cudownie działała, zupełnie jak w Berdyczowie, darowała po kolei co trzeba i do tej pory to dzieło trwa, takiego życia bardzo ukrytego, powiedzmy sobie tak precyzyjnie półpustelniczego, gdzie na przemian żyje się w milczeniu, samotności, bardzo obfitej modlitwie i poście, a jednocześnie na przemian w życiu braterskim, gdzie kilku braci od czasu do czasu spotyka się też ze sobą nie tylko na modlitwie, ale również na rozmowie braterskiej.
Cały czas nas tam żyło od trzech do pięciu braci na 56 hektarach terenu, kilometr od małej wioski, no i bardzo dobrze nam się tam żyło. Mieszkałem tam siedemnaście lat.
− Bogactwo, przyjemność, luksus, ordery nie obchodzą ojca. A czy mógłby ojciec wymienić swoje główne priorytety, cele i zasady życiowe?
− Priorytet jest zawsze jeden dla osoby, która została powołana do tego, żeby służyć Jezusowi całkowicie, wyłącznie przyjmować miłość i odwdzięczać się miłością. Kochać, przyjmować Jego szaloną miłość, ukrzyżowaną miłość, maleńką miłość Baranka rozpiętego na krzyżu, ukrzyżowanego. Miłość maleńkiego dziecka, który nosi w sobie całą miłość Ojca, Boga Ojca, miłość kogoś, kto przemierza drogi tego świata i szuka owiec jako Dobry Pasterz. Miłość kogoś, kto powstaje z martwych dla mnie, żeby mnie też wyprowadzić ze śmierci.
I nie ma nic ważniejszego tak samo dla mnie, jak i dla każdego człowieka na tej ziemi, żeby poznać Boga jako Ojca, jako batiuszkę, jako kochającego Ojca, który tęskni za mną, szuka mnie. Poznać Jezusa jako posłanego Baranka Bożego, który za mnie umarł i powstał z martwych, poznać Ducha Świętego, ale oprócz poznania, pokochać, przyjąć miłość, przyjmować miłość i odwzajemniać miłość.
Kochać, kochać, ile tylko trzeba, pamiętając, że miłość nie zawsze jest miła i przyjemna, przede wszystkim taka słodka, ale też jest bolesna. Kiedy coś we mnie się okazuje nie kocha Boga, nie przyjmuje miłości, nie chce takiego prowadzenia Bożego, wtedy trzeba umierać i wtedy jest pytanie, czy jestem gotów umierać, czy jestem gotów odrzucać rzeczy w sobie i na zewnątrz, które mi przeszkadzają, które mi blokują tę miłość, które nie pozwalają mi kochać tak jak On jest godzien, żeby Go kochać, i to jest najważniejsze.
Na pewno drugą rzeczą jest trwać w modlitwie, czyli przestawać, obcować, współżyć, rozmawiać przyjacielsko z Tym, który wiem, że mnie kocha, na różne sposoby z Nim rozmawiać. Przede wszystkim Go adorować, uwielbiać, chwalić, błogosławić, przytulać się, garnąć się do Niego, ale również składać dzięki.
− Jakie najżywsze wspomnienia pozostały u ojca po berdyczowskim okresie życia?
− Być może najmocniejszym doświadczeniem jest spotkanie (może to dziwnie zabrzmi, ale myślę, że trzeba to powiedzieć) pani babci Hali z ul. Boguńskiej. Świętej kobiety, u której mieszkałem przez cały ten czas, z którą żeśmy jakoś się pokochali i zaprzyjaźnili.
Na pewno wspaniałą rzeczą było spotykanie dzieci, które z czasem się otworzyły tak, że w okresie szczytowym od czterdzieściorga do pięćdziesięciorga dzieci przychodziło codziennie do mieszkania biednej babci Hali na spotkanie, na katechezę, na modlitwę w trzech językach. Niektóre z tych dzieciaków przyłączyły się do Boga na zawsze.
Te spotkania z dziećmi nieraz bywały i o ósmej. Zdarzało się, że nie mogłem wrócić na ósmą, bo były inne zajęcia. Nieraz wracałem późno, nieraz bardzo późno, ale jeszcze do godziny dziesiątej część dzieci czekała, część się modliła, część rozmawiała. Ja już nieraz wracałem na czworakach ze zmęczenia, a one czekały, żeby rozmawiać, żeby się modlić, żeby pytać, żeby szukać.
Potem biegały i zbierały ikonki: − Ojcze, dajte meni ikonkę. − Skilky majesz wże ikonek? Ile już masz ikonek? − Ze czterdzieści mam! − No to po co ci więcej? − A inni mają więcej! Ja też muszę mieć! No i modlitwa… Niby tak na początku otwarci, żeśmy się modlili na polu, na zewnątrz. Były KWN-y biblijne, dzieciaki były doskonale przygotowane. Było jeżdżenie z filmem „Jezus” po szkołach.
No i kiedyś starsi też się odważyli: − My też chcemy mieć katechezę. − No to gdzie? − W lenkomnatie w takim razie. − W lenkomnatie katechezę!? − Tak, bo nie mamy innego miejsca. Więc przy Leninie oglądaliśmy film „Jezus” według świętego Łukasza i rozmawiali o Bogu i modliliśmy się wspólnie.
Na pewno wspaniałą rzeczą były te zmagania o dolny, a potem o górny kościół, kiedy ludzie nieraz przy minusowych temperaturach przychodzili, żeby się modlić, żeby walczyć o to, żeby protestować i przede wszystkim, żeby się modlić, żeby kochać nawet wrogów, żeby to sam Bóg nam podarował te rzeczy. No i tak bywało, że to sam Bóg darował te rzeczy, owszem przez ludzi, ale nieraz wbrew ludziom.
Nieraz te spotkania w Berdyczowie czy w Żytomierzu, czy w Kijowie były takie ciężkie, ale jeśli ktoś był w stanie zaufać i nie zrażał się przeszkodami, Bóg swoje robił. Na pewno absolutnie cudowną rzeczą do tej pory przeze mnie wspominaną było pierwsze chodzenie po kolędzie, czyli wizytacje duszpasterskie w okresie Bożego Narodzenia i po nim na przełomie lat 1990 i 1991 z księdzem Witalijem (obecnym biskupem ordynariuszem diecezji łuckiej – red.).
Wtedy − jeszcze na Czudnowskiej − ludzie się z początku nie zapisywali do tej kolędy. My: co to się dzieje? − Dlaczego się nie zapisujecie? − No jak jak? To ojciec będzie chodził po domach i nam kolędy śpiewał? My już sami te kolędy zaśpiewamy. Wy macie inną robotę. − Ja nie będę wam kolęd śpiewał. Tu będziemy Słowo Boże głosić, spotykać się z wami w waszych domach, tam, gdzie mieszkacie. − Aaaaa!
Potem cztery miesiące to trwało. Wtedy po raz pierwszy przyłączali się mężczyźni, których na początku było raczej mało, niewiele osób. Wspaniałą rzeczą były pierwsze grupy biblijne, modlitewne. Mnóstwo było sytuacji dramatycznych i humorystycznych. Jak to ludzie przygotowywali mleko z tak zwanymi kożuchami, czyli z szkirkami. Gorące mleko, cały kubek szkirek mlecznych. Jezu kochany! Ja nie mogłem czegoś takiego pić. Gardło mnie bolało, czegoś bym się napił. A tu – same szkirki…
Wspaniałą rzeczą był wyjazd do Gwozdawy na słynny, chyba w 1992 roku, kulig, kiedy tamtejszy szef kołchozu podarował nam sanie i konie. No i żeśmy jeździli po okolicach po śniegu, potem lepili śniegowe baby i ognisko palili, i modlili się, i kolędy śpiewali, i bawili się. Ach te baby śniegowe − wspaniałe artystyczne dzieła sztuki. Jacyś Francuzi wtedy przyjechali z ruchu harcerskiego, byli zachwyceni. − Co my tu mamy do gadania! Lepiej to tu robicie od nas. A potem babcie z Gwozdawy siadły na wielkie i małe sanie i szalały po okolicy. Ach, co to były za czasy!
− No i manifestacje katolików na ulicach Berdyczowa, coś niesłychanego. To było w ogóle po raz pierwszy, tak?
− Tego nie znałem oczywiście z doświadczenia. To ksiądz Bernard był w tym specem i to on organizował, że można było przed „białym domem” wypowiadać swoje zdanie na ten temat. Są gdzieś z tego zresztą chyba jakieś filmy wideo z hasłami, transparentami, że oto domagamy się powrotu tego kościoła. Ludzie potrafili się odważyć i wyjść na ulice. A tu Rizwaniuk mówił: „Tu jeszcze jest Związek Sowiecki!”. A ludzie: „A gdzie on, nie widać go?”. Takie wystąpienie było mocne i odważne.
− Obecnie ojciec jest karmelitańskim pustelnikiem. Jak dawno poczuł ojciec powołanie do życia pustelniczego i na czym polega taki tryb życia?
− To jest związane z moim nawróceniem w 1972 roku, kiedy przyszło takie bardzo namacalne doświadczenie obecności Bożej, jeszcze nie ściśle chrześcijańskie. Potem, po kilku latach, było odkrywanie, kim jest Jezus, i wtedy przyszło też powołanie.
Było trochę niejasne, ale wtedy wybrałem się z dwudziestoma dolarami w kieszeni na cały miesiąc autostopem do Francji i tam spotkałem takie formy życia − pustelnicze albo pół pustelnicze, gdzie na przemian żyje się w samotności, w milczeniu, w ukryciu i na przemian żyje się z braćmi czy siostrami w pewnych momentach dnia czy niedzieli. Wtedy takie coś przyszło (to był 1976 rok), że jeśliby Bóg mnie do czegoś takiego powołał, to jestem otwarty.
Miałem kierownika duchowego, benedyktyna, później kamedułę w Polsce, o. Piotra, który mówił, że „ty raczej masz dwa bieguny temperamentu, więc prawdopodobnie masz takie powołanie trochę mieszane − i pustelnicze, ale od czasu do czasu będziesz potrzebował apostolstwa”. To było słuszne proroctwo.
Siedemnaście lat spędziłem na pustyni. Trudno o tym mówić, ponieważ to życie w milczeniu, a o milczeniu nie powinno się mówić. Jest to kwestia intymności z Bogiem, zażyłości z Bogiem, bliskości, przyjmowania miłości i kochania, noszenia całego Kościoła i poszczególnych ludzi, w jakimś sensie całej ludzkości, wszechświata, Kosmosu przed obliczem Bożym. Składanie Bogu ludzkości w darze.
Osoba, która specjalnie takie życie prowadzi, podobnie jak Maryja z Józefem małe dziecko, Jezusa, ofiarowała Bogu, taka osoba odchodzi na pustynię nie dlatego, że nienawidzi świata czy ludzi, ale dlatego, że kocha świat i chce tych ludzi przedstawiać Bogu, osobę za osobą. Bóg chce, żeby ktoś zastępował upadłych aniołów.
Część aniołów odpadła i tacy mnisi albo mniszki kontemplacyjne żyjący na pustyni to robią. Stają przed obliczem Bożym, zanoszą ludzi Bogu, wstawiają się za ludzkością, adorują Boga, padają na twarz przed Bogiem, kłaniają się Bogu, kochają Boga tak jak inni aniołowie. Coś jakby z życia anielskiego. Oczywiście nie mają piór, mają ciała, mają zmagania, mają kuszenia, mają problemy i ciemności. Jest to trudne, momentami monotonne, bolesne, ale takie powołanie jest niezmiernie piękne! Zachęcam wszystkich, przynajmniej na krótki czas!
− Ojciec jest bardzo towarzyski, ma poczucie humoru, jest ulubieńcem tysięcy wiernych, tłumów. Czy trudno wytrzymać reguły życia pustelniczego?
− Gdyby nie było powołania, determinacji, nie było przekonania, że to Jezus mnie o to prosi, do tego mnie zaprasza, to nie byłoby żadnych szans. Ale jeżeli jest to Boże powołanie, Boże zaproszenie, że to On zaszczytnie mnie zaprasza na pustynię i że ja na tę pustynię idę z tymi ludźmi, którzy mnie kochają, których ja kocham, to z pomocą Ducha Świętego wszystko da się wytrzymać. Gdybym nie miał powołania, nie wytrzymałbym 17 lat na pustyni.
Św. Teresa od Jezusa i mój kierownik duchowy o. Piotr Rostworowski – i jedna, i druga osoba były i do tańca, i do różańca; i do Boga, i do ludzi; i do samotności, i do kochania ludzi. Jakoś to im nie przeszkadzało. Więc jeżeli jest, powtarzam, Boże zaproszenie i świadomość, że ja tych wszystkich ludzi biorę na tę pustynię i zanoszę przed oblicze Boże, myślę, że to spokojnie można wytrwać. No, musi być Boże powołanie. Jeśli nie ma Bożego powołania, nie ma się co tam pchać.
− Proszę ojca podzielić się receptą na szczęście.
− Receptę na zupę dyniową to bym mógł podać łatwiej. No, na pewno przyjąć miłość Ojca i Syna i Ducha Świętego do swojego serca, do swoich uczuć, do swojej duszy. Przyjąć Go, bo On zawsze jest pierwszy w tym miłowaniu. Próbować Mu się odwdzięczyć i kochać.
Być maleńkim, ubogim i pokornym, ale ubogim również fizycznie. Mieć trochę poczucia humoru, żeby się z siebie trochę pośmiać, ale nie złośliwie, i pośmiać się wzajemnie z siebie w stosunku do innych ludzi. Żeby i oni mogli się ze mnie pośmiać, z moich ułomności, a ja z ich, ale nie złośliwie, nie szyderczo. Tylko z takim dobrym poczuciem humoru.
Jeżeli osoba złoży swoje serce w Tym, który jest szczęściem, no to jak może być nieszczęśliwy? Czasem przez łzy, czasem przez krew, ale ten, który jest szczęśliwy i się ze mną podzielił swoim szczęściem, czyni mnie już tutaj szczęśliwym, chociaż − powtarzam − czasem przez łzy.
Co mógłbym życzyć każdej i każdemu? Bardzo osobistego spotkania Jezusa w swoim życiu i wybranie Jezusa jako swoje szczęście, jako swojego Pana, jako Przyjaciela. Zaufanie Mu, pozwolenie na to, żeby się dać Jemu prowadzić, bycie z Nim, kochanie z nim, cierpienie z Nim, płakanie z Nim nad Jerozolimą czy nad światem. On tylko może mnie uszczęśliwić.
Ja sam mogę sobie dać najwyżej małe szczęście, i to nieraz kiepskiej jakości. Natomiast On daje prawdziwe szczęście, jest ono bardzo Boskie i bardzo ludzkie, takie proste. Ponieważ On był Człowiekiem, stał się Człowiekiem, stał się małym dzieckiem. Daje mi szczęście, w którym jest i Boska część, i bardzo ludzka dobra część. Każdej i każdemu z całego serca tego życzę − i w Berdyczowie, i na Ukrainie, i gdziekolwiek, gdzie ludzie żyją na tym świecie.
Ojciec Serafin przebywa w klasztorze karmelitańskim o charakterze pustelniczym, w odizolowaniu od świata, tak jak to było w czasach proroków, ojców z góry Karmel. W ciszy i samotności, przebywając nieustannie z Panem, który ich przywołał i wyprowadził na pustynię, aby tam mówić do ich serc. Jednak pozwolę sobie na uwagę. Drogi Ojcze, nigdy nie będziesz w pełni sam, bo masz tysiące dzieci. My jesteśmy twoimi kochającymi dziećmi.
Wywiad przeprowadził Jerzy Sokalski − prezes Polskiego Radia Berdyczów
Źródło: Głos Polonii
4 komentarzy
Cezary Jenta dominikanin
10 września 2015 o 11:05Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Nazywam się o. Cezary Jenta, jestem dominikaninem. Na Państwa stronach znalazłem artykuł o o. Serafinie Tyszko. Pilnie poszukuję z nik kontaktu mailowego. Może macie Państwo jego maila? Byłbym wdzięczny za przesłani mi go. Z Bogiem! o. Cezary Jenta OP
Jurek
22 listopada 2016 o 21:22Dziękuję ojcu za słowa otuchy!
Barbara
14 lutego 2019 o 22:03Tak bliski każdego. Nie mam odwagi pisać, bo moje słowa są małe i koślawe. Boże, dziękuję Tobie, że postawiłeś o. Serafina na mojej drodze. Barbara
Maria
24 marca 2021 o 01:44Przyjdź Panie Jezu
Przyjdź Duchu Święty
Prowadźcie nas do Ojca
AMEN