Kto w dzisiejszych czasach – wyjmijmy z tych rozważań literaturoznawców – interesuje się Władysławem Syrokomlą, ironicznym komentatorem życia codziennego? Kimś w rodzaju Mariana Hemara albo Wojciecha Młynarskiego swoich czasów.
Zamiast biogramu
Zmarły 15 września 1862 Ludwik Władysław Kondratowicz – bo tak brzmiało prawdziwe imię i nazwisko poety, był, mówiąc nieco krotochwilnie, tak bardzo „kresowy”, że bardziej się już chyba nie da.
Autor Janka Cmentarnika całe życie związany był z ziemiami Wielkiego Księstwa Litewskiego. Urodzony opodal Lubania (dzisiaj w obwodzie mińskim), nauki pobierał u Dominikanów w Nieświeżu, następnie w Nowogródku.
Pracował w dobrach Radziwiłłów nieświeskich, dzierżawił przez kilkanaście lat to jedną, to drugą wieś pod Wilnem, by w końcu związać się z grodem Giedymina jako dziennikarz. Tamże zmarł tuż przed powstaniem styczniowym w wieku niespełna czterdziestu lat. Spoczywa na Rossie.
Dlaczego wypadł z obiegu? Najłatwiej byłoby powiedzieć, że z mniejszym od Mickiewicza, Słowackiego, czy Norwida talentem nie został omieciony światłem reflektorów. Ale to chyba upraszcza sprawę…
Prawdopodobne, że nie pasował do kanonu poezji koturnowej: mistycznej, tyrtejskiej, cywilizacyjnej… W filozoficznym zderzeniu z problemami Konrada czy Kordiana gawędy Syrokomli to zaiste rymowanki.
Jednocześnie, mimo całą sympatię dla „stanu trzeciego”, z nostalgią – fakt, że ironiczną – wspomina przede wszystkim bliską mu stylem życia zagrodową szlachtę, co powodowało, że niewygodny był również dla komuny.
A oto próbka jego stylu – tym razem w odniesieniu do szlachty zamożniejszej. Fragment pochodzi z wiersza Nagrobek obywatelowi:
Bił chłopów pałką,
Poił gorzałką,
Miał sto chat z górą
Jadł barszczyk z rurą,
Popijał piwo,
Zbierał grosiwo
Czasem od święta
Ciął się w karcięta
Janko Cmentarnik
W jednej swych najsłynniejszych gawęd, Janku Cmentarniku opisuje Syrokomla losy bogatego polskiego chłopa, który wyruszył z panem walczyć u boku Napoleona, ale cały czas marzy o powrocie w swoje rodzinne, nadniemeńskie strony.
Kiedy dziedzic został ranny w kampanii 1812 roku (gdzieś pod Moskwą) Janko Skiba – jako wierny sługa – podjął się jego opieki. Najpierw pielęgnował go w szpitalu na tyłach Wielkiej Armii, by następnie, w obliczu rosyjskiego pościgu, wywieźć go do Galicji.
Pech chce, że zarówno idąc na Moskwę, jak i w drodze powrotnej Janko kilka razy znajduje się na wciągniecie ręki od rodzimej wioski, jednak twarda służba żołnierska nie dozwala mu ani na milimetr zboczyć z drogi.
Tymczasem, w Galicji stan zdrowia pana uległ poprawie, ale nie na tyle, by móc funkcjonować samodzielnie. Janko konsekwentnie opiekuje się coraz bardziej zniedołężniałym szlachcicem:
Leżąc jak Łazarz w łożu boleści,
Pan długo konał — bo lat trzydzieści.
Przez lat trzydzieści, aż do ostatka,
Jako piastunka, jak własna matka,
Janek pilnował łoża choroby
I przemyśliwał ulgi sposoby;
Nawiasem dodajmy, że widać tu z jednej strony inspirację Panem Tadeuszem, w którym ksiądz Robak, podobnie, jak później Janko i jego pan walczyć będą we wszystkich możliwych napoleońskich bitwach, stając się nosicielami czegoś, co można by nazwać zbiorowym życiorysem narodu.
Z drugiej strony wolno chyba postawić tezę, że figurą chłopa-napoleończyka mógł zainspirować Reymonta do stworzenia postaci Jambrożego z Chłopów, który prawdopodobnie brał udział w wyprawie na San Domingo skoro po kliku głębszych, czytaj: w przypływie szczerości wspomina, jak to niegdyś wraził bagnet w kałdun człowieka „czarnego, jak sagan”.
Na literacką inspirację wygląda też w Chłopach fakt uratowania przez Kubę swego pana z bitwy w powstaniu styczniowym, co jakkolwiek stanowi piękną opowieść o zgodzie narodowej, zdarzało się poza Żmudzią, Podlasiem i Lubelszczyzną dosyć rzadko. Rzeczywistość wyglądała na ogół tak, jak u Grottgera, czy Żeromskiego.
Wróćmy jednak – zanim niniejsza retardacja stanie się naprawdę nieznośna – do losów Janka Cmentarnika. Skąd wzięło się jego przezwisko?
Ano właśnie. Gdy w końcu pan umarł, jego wierny sługa, nie będąc związany żadną obcą służbą, może powrócić 0 – po w sumie około 40 latach – w rodzinne strony… A tam spotyka go to, o czym pisał Zbigniew Herbert w wierszu Pan Cogito myśli o powrocie do rodzinnego miasta:
Gdybym tam wrócił
pewnie bym nie zastał
ani jednego cienia z domu mego
ani drzew dzieciństwa
ani krzyża z żelazną tabliczką
ławki na której szeptałem zaklęcia
kasztany i krew
ani żadnej rzeczy która nasza jest
W swej rodzinnej wiosce Janko Skiba dowiaduje się, że oboje rodzice nie żyją, w miejscu, gdzie stała ich chałupa, rosną drzewa, w karczmie nikt go nie poznaje, jego rówieśniczki zostały tymczasem matkami, by nie powiedzieć: babciami.
Niemożność odnalezienia przeszłości w teraźniejszości zmusza Janka do szukania jej tam, gdzie jest ona arcyparadoksalnie żywsza, niż gdzie indziej – i gdzie często Polacy szukają łączności ze swoją historią, w tym z utraconą kresową Atlantydą. To znaczy na cmentarzu.
I to właśnie tam, na wiejskim mogilniku odnajduje – stary, choć nieszkodliwy dziwak – swych dawnych towarzyszy, z którymi rozmawia, i do których przepija dzień w dzień:
Znano jego sukmanę i barki pochyłe,
Co dzień Janek Cmentarnik idzie na mogiłę,
Klęka przed jakim krzyżem i miód z kufla chyli:
«W ręce twoje Hrehory! Pij wesół Wasili!
Czy pamiętasz Hrehory? Tyś był zuch do spółki!
Służąc do mszy, jak wino piliśmy z ampułki
W końcu Janko umiera na cmentarzu z pustym kuflem w garści… Scena niemalże jak z Popiołu i Diamentu, by nie powiedzieć, że jak z obrazu Koterskiego Wszyscy jesteśmy Chrystusami, w której Adam Miauczyński wyobraża sobie, że śmierć zastaje go z butelką alkoholu w ręku…
Śmieszność miesza się z nostalgią i smutkiem, dając efekt delikatnej groteskowości. Nie wiemy, do jakiego stopnia Syrokomla kpi z odchodzących w przeszłość tradycyjnych stosunków społecznych, a na ile bierze je w obronę, upatrując w nich konieczny warunek ludzkiego szczęścia.
Jedna rzecz wydaje mi się jeszcze godna odnotowania w związku z powyższym cytatem. Chodzi o imiona duchów, z którymi rozmawia Janko Skiba. To są towarzysze jego młodości. Jak mają na imię? Jeden z nich nazywa się Hrehory. Ale dlaczego nie Grigorij? Ano właśnie! Bo są to czasy, gdy istniała na tych ziemiach cerkiew unicka.
Jesteśmy przyzwyczajeni myśleć o Grekokatolicyzmie niemalże, jak o narodowym wyznaniu Ukraińców galicyjskich. Tak się rzeczywiście stało wskutek polityki religijnej Imperium Rosyjskiego, ale dopiero po roku 1839. Wcześniej cerkiew ta istniała zarówno na Ukrainie rosyjskiej, jak i na ziemiach litewsko-białoruskich.
Wpływy tę sięgały hen daleko na północ! Dość przypomnieć, że cerkiew w Wilnie ufundowana przez kniazia Konstantego Ostrogskiego w 1514 roku jako wotum dziękczynne za bitwę pod Orszą, na początku XVII wieku przeszła w ręce Unitów.
I właśnie ten dawny koloryt litewsko-białoruskiego pogranicza chce również – jak się wydaje – przywołać Ludwik Władysław Kondratowicz herbu Syrokomla.
Zakończenie
Napisałem, że Władysław Syrokomla wypadł z obiegu kulturowego. Ta prawda odnosi się wszelako do Polski w jej obecnych granicach. Niby jest jakaś ulica w Warszawie, ale – mówiąc brutalnie: w stolicy dużo jest ulic, w tym takich, które noszą imiona bohaterów kompletnie zapomnianych. Mamy tu do czynienia z siłą bezwładu, nie zaś z żywym upamiętnieniem.
Takowe znajdziemy – a jakże! – w Wilnie, gdzie od ponad 60 lat funkcjonuje (najpierw nolens volens, jako inicjatywa polsko-rosyjska), obecnie bez wrażej przymieszki, szkoła o statusie gimnazjum imienia Władysława Syrokomli. Według opinii znawców tematu jest to jedna z najlepszych polskich placówek oświatowych w stolicy Litwy.
W szkole, jak to w szkole: młodzież w olbrzymiej większości zajmuje się wszystkim, tylko nie nauką. Coś jednak w głowach zostaje. Mnie też zostało. Jak na absolwenta szkoły podstawowej im. Bohaterów Monte Cassino na wyrywki znam pieśń Czerwone Maki, które bardziej nolens niż volens musieliśmy wykonywać podczas każdej akademii.
Nie ma zatem wątpliwości – nawet sprawdzać nie trzeba – że młodzież polska, która przeszła przez „Syrokomlówkę” wie o swoim patronie więcej, niż jakakolwiek inna grupa rówieśnicza… na świecie.
Telesfor
3 komentarzy
Paweł Bohdanowicz
19 września 2017 o 11:18Zauważyłem błąd w dacie: powinno być 1862, a nie 1867.
Zjadł na śniadanie udo baranie
I witych w cieście kołdunów dwieście.
Tak z niestrawności doszedł wieczności
I w zimnym grobie spoczywa sobie 🙂
Ten fragment przypomina mi się zawsze, ilekroć wcinam ulubioną północno-kresową potrawę, uznając przy tym wyższość czerwonego barszczu nad rosołem 🙂
——
Polecam się łaskawej pamięci w sprawie tekstu o S.
józef III
12 stycznia 2018 o 20:30Syrokomla (też „cmentarnie” i chyba o sobie na przyszłość):
„Tu spoczywa Margiera
Dobrze zrobił, że umiera
Bo wśród grobowej ciszy
Krzyków żony nie słyszy”.
wolny
5 lutego 2018 o 13:40Już 60 lat czytam Janka Cmentarnika i nigdy dość.