To było w roku 1959. Wyruszyło dziesięć osób. Ośmiu chłopaków i dwie dziewczyny. Dziewięciu studentów Politechniki Uralskiej w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburg). Dziesiąty uczestnik miał lat 38 i był instruktorem turystyki. Jednak z jakichś powodów kierownikiem wyprawy został 23-letni student piątego roku Igor Diatłow. Jego nazwisko przeszło do historii – „Tajemnica ekspedycji Diatłowa”.
Fragment książki „Co wy… wiecie o Rosji” Jacka Mateckiego*:
Zagłębiam się w las. Idzie się jako tako. Pierwszy kilometr pokonuję planowo. Pozwalam sobie nawet na radosne pogwizdywanie. Jestem kilkadziesiąt kilometrów od najbliższych ludzkich sadyb, więc czego tu się bać. I nagle stop. Droga zamienia się w grzęzawisko. Można iść jedynie jej skrajem, podpierając się kijem i łapiąc gałęzi drzew. Co chwila przeskakuję z jednej na drugą stronę, szukając lepszego oparcia. To zygzakowanie opóźnia marsz. Tempo spada do kilometra na godzinę. Czasami wchodzę na suchy teren. Wtedy przyśpieszam. Wrzucam czwarty i piąty bieg. To już nie przelewki. Dochodzi ósma wieczorem. O tej porze roku słońce zachodzi około dziewiątej trzydzieści. Za dwie godziny będzie ciemno. Wracać nie ma sensu. Za mną bagna, a przede mną, kto wie?
Okolica typowo polodowcowa. Łagodne górki. Jeziorka. Głazy. Tajga nietknięta ręką drwala, bo stąd nie opłaca się wywozić drewna. Mija pół godziny zdrowego marszu. Słońce czerwienieje za drzewami. Tylko moje kroki mącą ciszę. Jeśli utrzymam tę szybkość, to razem ze zmrokiem wpadnę do wsi. Życie jest piękne. Piękne? To dlaczego do głowy pcha mi się wspomnienie tamtej ponurej opowieści geologów?
*
To było w roku 1959. Wyruszyło dziesięć osób. Ośmiu chłopaków i dwie dziewczyny. Dziewięciu studentów Politechniki Uralskiej w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburg). Dziesiąty uczestnik miał lat 38 i był instruktorem turystyki. Jednak z jakichś powodów kierownikiem wyprawy został 23-letni student piątego roku Igor Diatłow. Jego nazwisko przeszło do historii – „Tajemnica ekspedycji Diatłowa”.
W końcu stycznia zanocowali w ostatnim zamieszkanym punkcie na tamtych terenach, w zagubionej w górach osadzie Północny Drugi. Tu zachorował jeden z uczestników. Nie mógł iść dalej i został. Później jego zeznania zostały utajnione. Tak jak zresztą prawie wszystko, co dotyczyło tej ekspedycji. Pozostali wyruszyli dalej. Przed nimi rozciągały się bezludne połacie północnego Uralu. Kierowali się w stronę szczytu Otorten.
Trasę mieli szczegółowo zaplanowaną. Jeden z noclegów wypadł w miejscu zwanym Wzgórzem Martwych. Tam właśnie, pod koniec lutego, ekipy ratownicze odnalazły namiot. Pusty. Zasznurowany. Stał na płytkiej przełęczy między dwoma wzgórzami. Plandeka była rozcięta od wewnątrz w tym miejscu, gdzie śpiący mieli głowy.
Potem odkryto zwłoki. Półtora kilometra od namiotu, dwóch studentów w samej bieliźnie. Mieli poparzone ręce. Najprawdopodobniej próbowali rozniecić i podtrzymać ogień. Tej nocy było około minus 30 stopni Celsjusza. Diatłow leżał trzysta metrów dalej. Rękoma obejmował pień małej brzozy. Jeszcze dalej ciała chłopaka i dziewczyny. W dramatycznych pozach. Jakby ostatkiem sił pełzli w stronę opuszczonego obozu. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było działanie niskich temperatur. Żadnych obrażeń, poza wspomnianymi oparzeniami, nie wykryto. Po pozostałej czwórce ślad zaginął.
Na moment zostawmy tamtą opowieść. Teraz pora martwić się o siebie. Na kilka chwil przed zachodem słońca znowu zatrzymują mnie bagna. Ścieżka niknie pod lustrem wody. W ostatnich przebłyskach światła widzę, że nieco dalej teren lekko się podnosi. Trzeba obejść tę przeszkodzę. Wbijam się w las. Prę jak ciągnik „Staliniec” i po kwadransie wychodzę na suchą ziemię. Z prawej tafla wody. Spore jezioro. Porównuję teren ze sztabową „setką”. To może być jezioro leżące na samym skraju mapy. Jeśli tak, to do wsi zostało pięć kilometrów. Nie zdążę. Trzeba rozbijać obóz. Jestem sam w środku wielkiego lasu. W środku tajgi. Na szczęście tu jest sucho. Słońce zaszło kilka minut temu.
Znaleziono ich dopiero w maju, gdy spłynęły śniegi. Leżeli w wąwozie. Trójka z ciężkimi obrażeniami. Dziewczyna nie miała języka. Czwarta ofiara bez obrażeń. Byli ubrani, ich odzież była jednak porozrywana i wyglądała, jakby ktoś ubierał ich po śmierci. Na ręku jednego z chłopaków były dwa zegarki! Zatrzymały się niemal w tym samym czasie, o 8.14 i 8.39.
Wśród rzeczy pozostawionych w opuszczonym namiocie znaleziono aparat z częściowo wykorzystaną kliszą. Gdy wywołano zdjęcia, ukazały się uśmiechnięte twarze młodych ludzi zakładających biwak na Wzgórzu Martwych. Znaleziono także zapiski z feralnego dnia, notatki sporządzone tuż przed zaśnięciem. Nastrój był wyśmienity. Nikt z nich nie wiedział, że po raz ostatni rozbijają obóz. W pobliżu namiotu znaleziono but, który z całą pewnością nie był własnością żadnego z uczestników wyprawy oraz kawałek sukna, które także do niczego nie pasowało. Tyle faktów.
Urzędowe wyjaśnienie było szczytem sowieckiej precyzji: „Biorąc pod uwagę brak na trupach zewnętrznych obrażeń i śladów walki, niezaginięcie cennych przedmiotów oraz uwzględniając wyniki sądowo-medycznych ekspertyz podających przyczynę zgonu turystów, śledczy przyjęli, że przyczyną śmierci studentów był żywioł, któremu nie byli w stanie się przeciwstawić”.
28 maja 1959 roku śledztwo zostało zamknięte.
Jaki żywioł? Skąd się wziął? Dlaczego uciekali przed nim półtora kilometra? Wedle ratowników cztery okaleczone ciała sprawiały wrażenie, jakby ktoś je wrzucił do wąwozu. Kto i czy w ogóle ich przebierał? Czy zrobili to ich koledzy, czy ktoś inny? Dlaczego nie rozbili namiotu w nieodległym lesie? Każdy doświadczony turysta wie, że las jest lepszym miejscem na obozowisko. Jest w nim cieplej, wieje słabszy wiatr i dookoła pod dostatkiem opału.
Rozbijam namiot. Stawiam go tak, żeby tyłem przylegał do zbitej kępy kolczastych krzewów. Z tej strony nic mi nie grozi. Z boków i od przodu rzucam gałęzie i powalone brzozy, których tu pełno. Powstaje płot, który ma mnie chronić przed… czymś, czego przez tę przeklętą opowieść się boję. Dopiero teraz czuję, jaki jestem mokry. Zjadam chleb ze smalcem. Słońce wzejdzie kilka minut po piątej. Temperatura spada do zera stopni. Mamy koniec sierpnia nad Morzem Białym, więc to nic dziwnego. Mimo ciepłego śpiwora czuję, że sobie nie pośpię. Jest o czym myśleć.
W latach dziewięćdziesiątych, gdy na jaw wychodziły wszystkie sowieckie tajemnice, wzięto się i za sprawę Diatłowa. Głos zabrał, między innymi, prokurator rejonowy, który nadzorował śledztwo w roku 1959. Otóż oświadczył on, że wtedy i dziś nie znajduje innego wytłumaczenia jak działanie UFO. Tyle że wówczas milczał, bo władze nie chciały słyszeć o podobnej przyczynie.
To jedna z teorii i to jeszcze jako tako trzymająca się kupy.
Bo hipoteza lawiny ma się nijak do rzeczywistości. Skłon, na którym obozowali, miał zbyt małe nachylenie. Ofiary nie miały obrażeń typowych dla przysypania śniegiem. Poza tym z namiotu wiodły wyraźne ślady w stronę lasu. Przecież niemożliwe, żeby śnieg ich nie zakrył. No i rzecz najdziwniejsza, której w oficjalnym komunikacie nie opublikowano. Cała dziewiątka była napromieniowana!
Dziś rosyjski Internet skłania się ku teorii, że za tą sprawą stoją jakieś wojskowe tajemnice. Ponoć w tym rejonie przeprowadzano testy nowej broni i studenci zjawili się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Operująca kilkadziesiąt kilometrów dalej wyprawa geologów widziała na niebie tajemnicze świecące kule. Za wersją „wojskową” przemawiają dziwne zabiegi z odzieżą studentów, dwa zegarki na jednym ręku, wrzucenie najbardziej poszkodowanej czwórki do wąwozu, napromieniowanie, strzępek sukna, but i ogólna atmosfera panująca w ZSRR. Wedle zwolenników tego wytłumaczenia studenci byli świadkami próby rakietowej, doznali obrażeń, a ekipy, które penetrowały teren w poszukiwaniu szczątków tajnego programu, pozostawiły ich na śmierć.
Cokolwiek się wtedy wydarzyło, pięćdziesiąt trzy lata później spać nie mogłem. Tysiąc razy przysiągłem sobie tej nocy, że już nigdy nigdzie sam nie pójdę. Bałem się. A jeśli zabłądziłem? Jeśli jezioro, obok którego obozuję, nie jest tym, które leży na skraju mojej mapy? Tu są tysiące jezior. Nie, to niemożliwe! Od punktu, w którym wysadziła mnie marszrutka, szedłem na północno-północny zachód. Z kompasem człowiek nie zginie. Kilometraż też się mniej więcej zgadza. Biorąc nawet poprawkę na dużą skalę mapy obwodu, powinienem być już niedaleko celu. Za jakiś kilometr droga powinna odbić na wschód i dalej prościutko do wioski. Rozum, jak naucza Kartezjusz, nie może się mylić. To wola mąci jego wskazania. A moja wola osłabła od wspominania tamtej historii sprzed lat. Aby do rana. Potem do ludzi. Boże Ty mój! Do ludzi!
Jacek Matecki
*Jacek Matecki – pisarz, autor powieści „Prawda to marny interes” i dwóch książek reportażowych z Rosji, „Co wy,…, wiecie o Rosji” oraz „Dramat numer trzy”.
Zdjęcie główne: grób dziewięciorga zmarłych na cmentarzu Michajłowskim w Jekaterynburgu, Wikimedia Commons, CC, fot. Dmitrij Nikiszyn
6 komentarzy
Licht
29 września 2017 o 20:33Poprostu zamarźli w nocy na śmierć i tyle.
Czech
30 września 2017 o 12:20Żadna tajemnica. Przyczyną tragedii było osunięcie się tzw. Deski śnieżnej na namiot.
jubus
1 października 2017 o 10:58Nie wiem co głupsze. Te komentarze czy szukanie sensacji przez serwis Kresy24.
MISZA
7 czerwca 2018 o 10:14CZY AUTOR TEKSTU NIE ZNA BARDZIEJ WIARYGODNYCH ZDARZEŃ ? PROSZĘ SIĘ OPAMIĘTAĆ …
ito
16 sierpnia 2018 o 08:33Jak stwierdzono, że zostali napromieniowani? Żeby zostały stwierdzalne ślady musieliby dostać dawkę jak w reaktorze- przecież napromieniowanie to nic innego jak oświetlenie, tylko długość fali jest inna. Jak stwierdzić po fakcie, że ktoś został oświetlony reflektorem? Musiałby stanąć naprzeciw słońca. Czyli albo bzdet kompletny powstały na fali tajemnicy, albo zostali skażeni- ale jeśli zostali skażeni to tylko oni? A las? Coś to się kupy nie trzyma- tym bardziej, że co mogli zobaczyć z próby wojskowej? Wybuch? A w warunkach ZSRR dla zachowania tajności doprawdy nikogo nie trzeba było zabijać w tak efektowny sposób- a już z pewnością hasło „tajne- kwestie obronności” sprawiłoby, że śledztwo prokuratorskie skończyłoby się zanim się zaczęło.
Karol
25 kwietnia 2019 o 11:04Polecam książkę (niestety w jęz. rosyjskim) o tej tragedii. Przeprowadzono ponowne śledztwo i ustalono najbardziej prawdopodobną przyczynę śmierci. Jeden z uczestników wyprawy, a może i dwóch mieli dostarczyć obcym chyba agentom napromieniowany sweter, by można było ustalić izotopy. Podczas przekazywania swetra uczestnik miał zrobić zdjęcie agentowi, by potem można go było znaleźć. Niestety coś poszło nie tak. Początkowo chciano, by grupa zamarzła i wygnano ich z namiotu, by nie było śladów walki. Jednak, gdy grupa zaczęła rozpalać ognisko i budować szałas, można się było domyslic ze za dlugo będzie trwało ich zamarzanie i postanowiono to przyspieszyć. Zabito wszystkich (wykorzystując odpowiednie techniki), by nie pozostał ślad. Niektórych torturowano przed śmiercią, być może by wydobyć informacje o ich wiedzy lub by dowiedzieć się, gdzie ukryli się pozostali (po wygnaniu z namiotu grupa się rozdzieliła).