W latach 1937-1938 aparat bezpieczeństwa Związku Sowieckiego dokonał zatrzymania 143 tysięcy Polaków i osób oskarżonych o związki z Polakami. Z tej ogromnej liczby całkowicie „uniewinnionych” zostało jedynie 40 osób.
Nie ma drugiego człowieka, który tak wiele zdziałałaby dla rozwoju badań nad tragedią Polaków Związku Radzieckiego w XX-leciu międzywojennym, co rosyjski historyk Nikołaj Iwanow. Moskal piszący o Polakach? Toż to musi być straszne – książka będzie albo pełna pogardy, albo nienawiści, zgodnie z instrukcją Mikołaja I dla syna. Nic z tych rzeczy. O duchowej uczciwości historyka, której probierzem w tym przypadku jest antykomunizm, niech zaświadczy garść faktów. Ten profesor Uniwersytetu Opolskiego był w latach 80. – jako jedyny obywatel ZSRS – działaczem „Solidarności”, w tym jej radykalnej sekcji zawiadywanej przez Kornela Morawieckiego, współpracował również z Radiem Wolna Europa. Czy to mało?
Wróćmy jednak od opowieści o Iwanowie-opozycjoniście do Iwanowa-historyka. Sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: wobec problemu operacji polskiej człowiek ten najpierw sformułował postulat badawczy, a następnie go zrealizował. Jego książki – szczególnie najnowsza, z 2014 roku – stały się podstawowym punktem odniesienia na temat ludobójstwa NKWD, którą Iwanow badał w oparciu o niedostępne w dużej mierze dla polskich badaczy archiwa rosyjskie.
Niektórzy zagraniczni historycy mówiący o sprawach polskich – żadnych nazwisk! – nawet jeśli uzyskują poklask u tzw. zwykłego czytelnika, głównie zresztą w wyniku kompleksu każącego im w takich sytuacjach przeżywać emocjonalne wzmożenie – przez polskich naukowców traktowani są z przymrużeniem oka. Trzeba naprawdę wielkiego kunsztu, a przede wszystkim ciężkiej pracy archiwalnej, ażeby Polakom, tak silnie przeżywającym swoją historię, i w związku z tym dobrze się w niej orientujących, opowiedzieć coś ciekawego z ich własnego podwórka. Do grona takich dziejopisów należy na pewno Tymothy Snyder, czy Daniel Beauvois (mimo niesympatycznych w gruncie rzeczy poglądów). A także – rzecz jasna – Nikołaj Iwanow.
W 1991 roku ukazała się jedna z dwóch jego publikacji, które chciałbym tu przywołać. Nosi ona tytuł „Pierwszy naród ukarany. Polacy w Związku Radzieckim w latach 1921-1939”. Druga z nich – „Zapomniane Ludobójstwo. Operacja Polska NKWD” wyszła trzy lata temu nakładem wydawnictwa Znak.
Dlaczego o tym mówię? W poprzedniej części starałem się dowieść, że Polacy za granicą ryską zostali udręczeni jako naród po raz pierwszy w latach 1937-1938. Ale tamta zbrodnia kryje w sobie jeszcze jedno pierwszeństwo, jeszcze jeden precedens. Otóż niezależnie od prawdziwości tamtego stwierdzenia, Polacy byli w ogóle pierwszą nacją, której Związek Radziecki wypowiedział wojnę na własnym terytorium. I właśnie tę okoliczność – samym tylko tytułem – wydobyła (wydobywa?) dla nas publikacja „Pierwszy naród ukarany”. To nie nadwołżańscy Niemcy, ani Tatarzy, ani Czeczeni – skądinąd potraktowani niezwykle brutalnie, ale właśnie Polacy zostali jako pierwsi poddani krwawym represjom.
Druga książka – rzec by można zupełnie jeszcze świeża – czyli „Zapomniane Ludobójstwo” również dotyka samą tylko nazwą ważnego aspektu tamtej zbrodni, tym razem bardziej z zakresu pamięci społecznej. A tak naprawdę: niepamięci, skoro według niedawnych szacunków o „operacji polskiej NKWD” słyszał promil Polaków. 1 na 1000, czyli w sumie cztery tysiące osób. Oczywiście, niemieckie i sowieckie zbrodnie popełnione na naszym narodzie są tak liczne, że kolejnej może być trudno „przebić” się do świadomości. Doświadczenie pokazuje jednak, że odpowiednia praca – nazwijmy ją: „u podstaw” połączona z poparciem ważnej instytucji – jest w stanie w ciągu kilku lat wywołać modę na jakiś temat historyczny. Moda przeminie, ale pewne quantum wiedzy osiądzie w ludziach, niczym cukier w przesłodzonej herbacie. Dobrym przykładem są tutaj żołnierze wyklęci. Nie będąc człowiekiem starym, doskonale pamiętam czasy, kiedy powoływanie się na żołnierzy antykomunistycznego podziemia traktowano jako towarzyskie faux pas. Przez wiele lat głos Herberta był głosem wołającego na puszczy. I co? Z jednej strony wystawy, pogadanki i dodatki historyczne, z drugiej: poparcie Lecha Kaczyńskiego; w ciągu 10 lat wyklęci wygrali z realpolitykierami walkę o rząd dusz. Jak powiedział prof. Krzysztof Szwagrzyk: „wyklętych już nic nie zatrzyma”. I miał rację. Teraz trzeba sprawić, by nic nie zatrzymało pamięci o naszych rodakach zamęczonych przez nieludzki system na moment przed II wojną światową.
Tymczasem wróćmy do zasadniczego toku opowieści, którą przerwaliśmy w momencie opisu przyczyn, dla których rozpętano operację polską. Wymieniłem dwie najważniejsze: to znaczy lęk przed siatką szpiegowską skupionej wokół nieistniejącej od lat Polskiej Organizacji Wojskowej, a także ogólny proces zwiększenia terroru w ZSRS. Należy do nich wszelako dodać jeszcze jedną donośną kwestię, a mianowicie klęskę koncepcji wyhodowania sowieckich Polaków.
Oto w 1925 na Ukrainie, nieco na zachód od Żytomierza, wokół miejscowości Dołbysz – będącym chyba najsmutniejszym miejsce na świecie, a siedem lat później w okolicach Kojdanowa na Białorusi utworzono polskie rejony autonomiczne. Pierwszy nosił imię Juliana Marchlewskiego, drugiemu patronował Feliks Dzierżyński – stąd popularnie nazywano te „potworki” – jak gdyby ówczesną DNR i LN – Marchlewszczyzną i Dzierżyńszczyzną. Czym były te twory? Próbą pożenienia nacjonalizmu z marksizmem na warunkach tego drugiego, tzn. skomunizowanymi okręgami narodowościowymi. Co istotne dla prawidłowego rozumienia spraw, owa narodowość ograniczała się do rosyjsko-sowieckiej koncepcji „narodonosti” – ludowości, w której, w polskim chociażby przypadku, odnaleźć mogli się tylko chłopi i to też na poziomie Cepelii, a w każdym razie w oderwaniu od życia II RP.
Po co je stworzono? Uważa się, że z dwóch powodów. Po pierwsze miały one stanowić rozsadnik komunizmu, który zostałby później w ramach eksportu rewolucji zaprowadzony w „pańskiej Polsce”. Po drugie był eksperymentem, który powinien dać odpowiedź na pytanie, czy można pożenić nawet najmniej rozpolitykowanych Polaków i komunizm. Oba te cele, jak widzimy, doskonale się dopełniały.
Rejony te zostały w latach 1935-1937 zlikwidowane, prawdopodobnie (ostatecznej odpowiedzi wciąż brak) dlatego, że efekty sowietyzacji Polaków – mimo iż miała odniosła ona pewne sukcesy – nie były zadowalające. Na Marchlewszyczyźnie, mimo 6 lat wytężonej pracy wychowawczo-politycznej, do kołchozów zapisało się jedynie 7,2% chłopów rejonu i, żeby było ciekawiej – w większości nie-Polaków. Ale opory w „zakładaniu krowie siodła” nie były jedynym problemem. Towarzysz Stalin, nie rezygnując z europejskich planów ekspansji, chyba rzeczywiście odsunął wówczas na bok myśl o uczynieniu z polski republiki radzieckiej – co swoją drogą wcale nie musi się kłócić z teorią, jakoby ostateczną decyzję w tej materii podjął po powstaniu warszawskim.
Czyżby zatem gensek WKP(b), zrażony niepowodzeniem prób sowietyzacji Polaków, postanowił ich wytłuc? Niestety, w świetle obecnie dostępnych źródeł to najbardziej logiczne wytłumaczenie.
Zanim jednak do tego doszło, sowieckie politbiuro podjęło decyzję – był rok 1936 – o masowej deportacji do Kazachstanu 100 tys. mieszkańców Ukrainy, z czego 90% stanowili Polacy, a 10% – Niemcy. O tej grupie – tzw. spiecpieriesieleńców, czyli ludzi pognanych na wschód bez prawa zmiany miejsca zamieszkania – również nie wolno nam zapomnieć, bo jakkolwiek nie zostali oni w sposób bezpośredni zamordowani, to ich los został na wiele lat, a bywało, że na zawsze, naznaczony olbrzymim cierpieniem.
I oto latem 1937 roku włodarze Kremla dochodzą do wniosku, że propedeutyka zbrodni spełniła swoje zadanie. Zamykanie polskich szkół i teatrów, wywózki? Z miłą chęcią, ale trzeba pójść krok naprzód.
11 sierpnia Nikołaj Jeżow stawia podpis pod dwoma dokumentami: jeden z nich to osławiony (choć niesławny) rozkaz nr 00485 definiujący grupy osób objętych aresztem:
a) ujawnieni w toku śledztwa i dotychczas niewykryci aktywni członkowie POW, zgodnie z załączonym spisem,
b) wszyscy pozostający w ZSRS jeńcy wojenni z armii polskiej,
c) zbiedzy z Polski, niezależnie od czasu ich przejścia do ZSRS,
d) emigranci polityczni i osoby wydalone z Polski z powodu przekonań politycznych,
e) byli członkowie PPS i innych antysowieckich polskich partii politycznych,
f) najaktywniejsza cześć miejscowych elementów antysowieckich i nacjonalistycznych z polskich rejonów.
Dopełnienie stanowiło „Tajne pismo na temat faszystowsko-powstańczej, szpiegowskiej, dywersyjnej, szkodniczej i terrorystycznej działalności polskiego wywiadu w ZSRS”. Na mocy obu dokumentów operacja polska miała zacząć się 20 sierpnia i potrwać trzy miesiące. Żeby nie komplikować spraw, kary przewidziano tylko dwie: 1) razstrieł, 2) od 3 do 10 lat więzienia. Odpowiedzialnością za sprawne przeprowadzenie akcji obarczono lokalne NKWD.
Jak gdyby rozkaz nr 00485 był zbyt łagodny, 2 października Jeżow wydał kolejne zarządzenie (w numeracji resortu 00486), tym razem uderzający w żony „polskich szpiegów”. Od tej pory podlegały one – z automatu! – karze od 5 do 8 lat pozbawienia wolności Wyjątek robiono dla tych, które zechciały współpracować, tzn. donosić na mężów.
Ciąg dalszy nastąpi…
Kudłaty
3 komentarzy
Jarema
19 sierpnia 2017 o 09:35Ile pomników tej zbrodni jest w Polsce? Podobno nie ma żadnego.
Nah`tah ni
3 października 2017 o 14:15Żadnego, jako że i postacie kontrowersyjne. Chcieli żydowskiej zarazy OKUPACYJNEJ bolszewii, to jej zaznali. Ale pomnik i to naprzeciw ambasady rosyjskiej federacji w Warszaw ej , należy w języku ljędch`owskim i kacapskich Moskali.Niech sobie RADZIECKIE SZUMOWINY-мразь, nie myślą że wszystko im wolno.
Włodzimierz
2 września 2018 o 11:50„Towarzysz Stalin, nie rezygnując z europejskich planów ekspansji” – jest bardzo wątpliwe.