-Redukujemy Kresy, a w szczególności Polaków do roli swoistego skansenu. Do roli bohaterów w sepii. Redukujemy całość do sprzątania cmentarzy. Ale tu się odbywa normalne życie. Jeżeli chcemy, żeby to, co nazywamy Kresami, żyło, to musimy spotykać się z tym, co tu żyje, bo jeżeli nie, to zostaną nam tylko ruiny i cmentarze! – mówi Robert Czyżewski, prezes Fundacji Wolność i Demokracja, w rozmowie z „Kurierem Galicyjskim”.
Panie Prezesie, jakie znaczenie ma to spotkanie, w którym uczestniczą polscy dziennikarze redakcji z Ukrainy, Białorusi i Litwy?
Pamiętajmy, że to spotkanie ma szerszy charakter. To jest również jubileusz „Monitora Wołyńskiego” – najważniejszej polskiej gazety, wydawanej na Wołyniu. Nie jest to spotkanie zaplanowane jako oficjalne, jakich wiele. Świadomie wynieśliśmy je na obrzeża Łucka, do ośrodka, który wymusza bycie we własnym środowisku, skupienie wokół siebie i swoich spraw. Ogólnie mediom świat stawia wyzwania. Już nie tylko media papierowe, ale i telewizja jest zastępowana przez Internet. Mówiąc o Internecie, nie chodzi nam o strony internetowe, czy choćby o portale, chodzi o różnego typu komunikatory – pytanie, co z tym powinny zrobić media? Bardzo często w życiu redakcyjnym braknie czasu na szerszą refleksję, a pamiętajmy, że media mniejszościowe są często redakcjami bardzo małymi i bieżące wydarzenia dominują nad głębszą refleksją. Spotkanie w takim gronie na dłuższy czas niejako wymusi refleksję.
Trzeba pamiętać, że te media odgrywają inną rolę niż media klasyczne. Klasyczne media można nazwać „mediami odbiorcy”. Są po to, by komuś o czymś mówić. Podczas gdy media mniejszościowe ważne są również z tego powodu, ważne są również ze względu na siebie samych. Są one skupiskami działaczy, elity intelektualnej mniejszości narodowej. Oczywiście w tym też tkwi pewne niebezpieczeństwo, bo media mniejszościowe mogą być skazane na swoiste getto, niszowość. „Monitor Wołyński”, którego dziesięciolecie obchodzimy, jest specyficzny, bo jest dwujęzyczny. To kwesta pewnego podejścia do polskości. Może być wiele rodzajów tych podejść.
Te redakcje pracują w różnych państwach, w różnych warunkach politycznych. Co one mogą sobie nawzajem zaoferować?
Z pewnością tym wspólnym mianownikiem są Kresy. Kresy są dla nas wspólnym wyzwaniem. Dość łatwo przemknęliśmy nad tym, jak z ogromnego państwa, pięciokrotnie większego, niż współczesna Polska, zostaliśmy zredukowani do obszaru między Bałtykiem a Karpatami, Odrą i Bugiem. Najczęściej przeciętny Polak myśli o tym w następujący sposób: „wymordowano nas, wywieziono, ściśnięto, historycznie nas skrzywdzono”. Tymczasem kiedy wchodzimy w kresy historycznie głębiej, okazuje się, że wygląda to inaczej. Powinniśmy spojrzeć na innych i zastanowić się, na ile współcześni Grecy są potomkami Leonidasa spod Termopil, na ile my, potomkowie chłopów z Wielkopolski, jesteśmy potomkami skrzydlatych husarzy z województwa podolskiego? Kresy to coś, co pokazuje, jacy byliśmy kiedyś. Mało tego, to jest jagiellońskie zobowiązanie, które przez kilkaset lat do dziś nie jest realizowane przez elity (nie można powiedzieć przez społeczeństwa, bo te pojęcia w okresie nowożytnym były bardzo silnie zhierarchizowane), by mogły żyć po swojemu i zwyczajnie żeby dogadały się ze sobą. Z jednej strony zagrażał im azjatycki despotyzm, z drugiej buta i przekonanie o wyłączności Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a do tego imperializm osmańskiej Turcji, która w XVI wieku była wielkim zagrożeniem. Powołano byt – państwo jagiellońskie. Ono powoli się kurczyło, było ograniczane. My Polacy chyba czujemy się spadkobiercami tego bytu. Jesteśmy dumni, pokazujemy te jagiellońskie herby, gdzie obok orła występuje pogoń, a czasem też Archanioł Michał… tylko, że taka duma stanowi też zobowiązanie…
Połączenie tych mediów na jednym spotkaniu – bo o to pan pytał – pokazuje, że to wciąż jest zobowiązanie całościowe. Traktujemy to nie tylko jako spotkanie mniejszości z różnych krajów, bo te kraje łączy coś więcej, poza faktem, że były częścią Rzeczpospolitej. To stanowi wyzwanie. Powinniśmy pamiętać o mieszkających tu żywych ludziach, by nie patrzeć na nich jak na starą fotografię. Bo w przeciwnym razie będziemy od mieszkających tu ludzi ciągle wymagali przebierania się w stare stroje po to, byśmy mogli im rzucić jak turyści Indianom w rezerwacie kilka dolarów do kapelusza. Myślę, że często Polacy, którzy wypowiadają się o wspomnianych krajach, powinni poczytać troszeczkę tej prawdziwej, kresowej prasy. W Polsce jest wiele towarzystw kresowych, ale prawdziwi kresowiacy żyją tu, a nie na Dolnym Śląsku.
Kończąc Pana myśl i nawiązując do Pana słów, które padły tu w Łucku. My często chcemy widzieć w sąsiadach ze wschodu bosych chłopów, miętoszących czapkę w dłoniach i potakujących głową w rozmowie z panem, ale to nie jest rzeczywistość. A tymczasem Ukraińcy nierzadko mówią po angielsku sprawniej i z lepszym akcentem niż my (wiele razy tego doświadczyłem), jeżdżą na wakacje tam, gdzie wydaje nam się, że my tam możemy jeździć, ale na pewno nie Ukraińcy. Zatem są oni już częścią tego samego świata, a my patrzymy na nich ciągle przez te same, stare okulary…
Komentując pana słowa mógłbym się narazić wielu osobom w polskich prawicowych kręgach, gdzie pokutuje przekonanie, że narody dawnych kresów nie mają kultury własnej, że wszystko, co tu było kulturą, było polskością. A gdyśmy stąd zniknęli – oczywiście z ich winy, w ten czy inny sposób – to kultura tu zupełnie zniknęła. To jest taki swoisty, polski dyskurs kolonialny. Próbujemy wejść w angielskie buty w Indiach, „bo Anglicy do krajów afrykańskich nieśli cywilizację”. Prawda była zupełnie inna. Nawet współczesna polszczyzna ma dużą gamę rutenizmów. Już nie mówiąc o dawnej Rzeczpospolitej. To nie był przypadek, że dawny strój polski różnił się od stroju europejskiego, bo stanowił swoistą mieszankę najróżniejszych stylów. Czy my Polacy jesteśmy jedynymi depozytariuszami tej kultury? Na pewno nie. Jesteśmy depozytariuszami szlacheckiej części tej kultury. Potraktujmy to bardziej jako zobowiązanie, niż jako powód do dumy i wywyższania się. W sytuacji, gdy w świecie dominuje myśl demokratyczna, czerpanie przyjemności z myślenia „mój dziadek był panem, a ich – chłopem pańszczyźnianym” nie jest powodem do dumy. A tak właśnie podchodzimy do świata, a bywa gorzej, bo przypominam, że większość nas, Polaków z Polski też była chłopami pańszczyźnianymi, a spośród szlachty tutaj – to taka szlachta, która miała rusińskie korzenie. Rzeczywiście widać nawet irytację po polskiej stronie, gdy jakiś przedstawiciel elity politycznej ukraińskiej, ona jest dosyć duża, posługuje się angielszczyzną przyzwoiciej niż nasi politycy. To jest poczucie jak gdyby… profanacji, że jakże to? Oni powinni w łapciach biegać, a na salony się wpychają, które nam panom są przynależne. To jest chyba bardziej odreagowanie jakichś kompleksów.
(…)
Cała rozmowa tutaj.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!