Tułaczą wędrówkę Grodnianki przez Kazachstan, Iran i Afrykę do Wrocławia opisuje dla portalu znadniemna.pl Marta Tyszkiewicz.
„Nazywam się Maria Dutkiewicz, urodziłam się w Grodnie, i tam zamieszkiwałam do dziesiątego roku życia” – tak zaczyna opowiadanie o swoim niezwykłym życiu 93-letnia mieszkanka Wrocławia. Za skromnymi słowami – historia Grodna, Kresów, całej Polski i wszystkich Polaków przez pryzmat losu jednej osoby.
Ojciec pani Marii Joachim Gill pochodził ze Starej Wilejki. Jako 18-latek uciekł z domu, żeby walczyć w bitwie nad Niemnem w 1920 roku. Służył w 76. Pułku Piechoty w Grodnie. Rodzice pani Marii poznali się w Grodnie na zabawie niedzielnej nad Niemnem. Matka pochodziła ze wsi Doroszewicze, niedaleko wsi Bohatyrowicze. Babcia Marii Dutkiewicz (ze strony matki) była wdową, straciła 8 dzieci w czasie I wojny światowej. Uzdolniona artystycznie, tkała chodniki, nakrycia na konia. W wakacje pani Maria odwiedzała babcię, która pokazywała jej, jak się międli len, jak się tka. Połowę ludności wsi stanowili Polacy, a drugą połowę – Rusini.
– Przed wojną udało mi się ukończyć cztery klasy Żeńskiej Szkoły Powszechnej im. Królowej Jadwigi w Grodnie – opowiada moja rozmówczyni dodając, że jej brat chodził do „Czwórki” i wspomina, że wracając z lekcji zimą zjeżdżali z bratem na teczce z górki. Te wspólne radosne chwile z dzieciństwa pani Maria pamięta, jakby przeżywała je wczoraj.
– Moja matka kochała kapelusze, dbała o siebie, lubiła się stroić. To było widać na zdjęciach rodzinnych, które prawie wszystkie przepadły podczas deportacji – z żalem mówi grodnianka. Wspomina o ojcu, który pilnował, by jego dzieci się dobrze uczyli. Joachim Gill w Grodnie awansował na plutonowego, potem na sierżanta. W czasie służby zabierał dzieci na manewry, był zapraszany do prowadzenia w szkole zajęć z przysposobienia wojskowego. W rodzinie Gillów panował kult Piłsudskiego. Pani Maria wspomina, że w Zaduszki młodzież razem z dorosłymi odwiedzała cmentarze, układała krzyże z liści. – A na Święto 3 Maja w Grodnie odbywała się defilada wojskowa – podkreśla.
Czas wolny był spędzany rodzinnie. W domu było radio, patefon, brzmiała muzyka, np. płyta z przebojem wszech czasów pt. „Tango Milonga”. W Grodnie było pięć kin, teatr, do którego dzieci chodziły na sztukę „Kot w butach”. Dla uczniów organizowano też wycieczki do ogrodu botanicznego, zoologicznego, do muzeum Elizy Orzeszkowej, na zamek królewski, i nawet do świątyni prawosławnej na Kołoży.
Na Niemnie w dzieciństwie pani Marii pływały statki parowe „Jagiełło” i „Jadwiga”. Nasza bohaterka miała szczęście odbyć parostatkami kilka rejsów.
– W sierpniu 1939 roku bardzo się cieszyłam, że pójdę do 5 klasy – wspomina pani Maria. Mówi, że miała już szkolny strój – mundurek, w którym „najważniejsze były dwa guziczki, błyszczące, metalowe”.
1 września Grodno zostało jednak zbombardowane przez niemieckie samoloty. Wybuchła wojna. – Ta wojna przekreśliła mi całe dzieciństwo. Ojciec przed wyjazdem na front przyszedł się pożegnać i jeszcze zdążył nauczyć mnie, brata i mamę robić papierowe paski na okna, żeby podczas bombardowania nie pękały. Zaprowadził nas także do schronu, który znajdował się w piwnicy dużej kamienicy na Placu Tyzenhausa – wspomina pani Maria pierwszy dzień wojny.
Jest dumna z tego, że Grodno okazało się jedynym miastem, które w czasie kampanii wrześniowej stawiło opór Sowietom.
Według naocznego świadka tamtych wydarzeń Grodna rzeczywiście broniła młodzież szkolna, studenci, harcerze, żołnierze, a nawet kobiety.
19 września czołgi wjechały do miasta. Młodzież rzucała butelki z benzyną na czołgi. W odwecie za postawę mieszkańców Sowieci po opanowaniu Grodna rozstrzelali trzysta osób.
– Grób tych obrońców znaleziono w latach 90. I wtedy, w dniach 25-29 maja 1994 roku, odbył się Światowy Zjazd Grodnian, w którym uczestniczyłam. A we wrześniu 1939 roku, przeżyliśmy w domu rewizję, jedną, drugą… Sowieci pytali o ojca. 4 marca 1940 roku matkę wezwali do NKWD, żeby powiadomić, iż jej mąż, a nasz ojciec został aresztowany. Matka zaniosła do aresztu ciepły płaszcz, ale powiedziano jej, że mąż „już ujechał” do Mińska. To był najtrudniejszy okres w naszym życiu. Wtedy przestaliśmy chodzić do szkoły, bo mama ciągle płakała… – opowiada pani Maria.
Po przyjściu Sowietów, w czterech wielkich falach deportacji, które odbywały się w latach 1940-41, na Syberię i do Kazachstanu wywieziono w bydlęcych wagonach kilkaset tysięcy obywateli II Rzeczypospolitej, przede wszystkim kobiet i dzieci, bliższych i dalszych członków rodzin wojskowych i państwowej administracji. Wraz z innymi Polakami, represjonowanymi przez NKWD, liczba polskich więźniów i zesłańców mogła wynieść, według różnych źródeł, do co najmniej 800 tys. osób.
13 kwietnia 1940 roku o północy do domu Gillów weszła trójka żołnierzy radzieckich. – Dostaliśmy rozkaz opuścić dom. Matka tuliła nas do siebie i pocieszała. W domu pozostały dwa kanarki i pies Bom. Żołnierz sowiecki zabrał psa i wyrzucił go, a ja płakałam opowiada moja rozmówczyni.
Rodzinę przywieziono na rampę kolejową i powiedziano, że pojadą do Baranowicz, żeby tam spotkać się z ojcem. Z wagonów tymczasem donosił się płacz. No, ale trudno. Gillowie znaleźli miejsce na drugiej półce, przy okienku, przez które mała Marysia zobaczyła swoje szkolne koleżanki – Zosię Lisowską i Hanię Borkowską, które w ręku trzymały swoje drugie śniadanie. Sowiecki żołnierz podał na karabinie z bagnetem do okienka kanapki. Koleżanki stały do wieczora. Z wagonów donosiły się śpiewy religijne. Pociąg ruszył.
– To, co zabraliśmy na drogę, to też w drodze jedliśmy, a potem, kiedy zapasy się skończyły, ludzie zaczęli się dzielić, bo ktoś miał jedzenia więcej, a ktoś mniej, głodowali więc solidarnie. Jechaliśmy trzy tygodnie, aż dojechaliśmy do Północnego Kazachstanu, Pietropawłowska obłast, rejon kielerowski, wieś Drogomirowka, stacja Taincza. 15 rodzin polskich z Grodna trafiło do tej wsi. Komsomolcy krzyczeli do nas: „pany!”. Przyjechał przewodniczący kołchozu i „pocieszył”: „wy tu będziecie żyć i tu umrzecie”. Kołchoźnicy zaczęli zabierać nas do domów. Tak się czułam, jak niewolników sprzedawali. I podeszło do nas dwóch staruszków, i mówią „to chodźcie do nas”. I okazali nam wielkie serce – wspomina pierwsze wrażenia z obczyzny nasza bohaterka. Mówi, że najgorzej było w 1941 roku, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, bo wtedy zaczął się prawdziwy głód. – Byliśmy ciągle głodni – wspomina.
Wybuch wojny między Hitlerem i Stalinem w 1941 roku sprawił, że w ZSRR zmieniła się sytuacja polityczna. Doszło do podpisania układu Sikorski-Majski. Na jego podstawie na południu ZSRR zaczęła powstawać Armia Polska pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Wówczas ogłoszono też tzw. „amnestię”, która umożliwiła ludności polskiej dołączanie do powstającego wojska.
W 1942 roku generał Anders wyprowadził z ZSRR do Iranu 115 tys. osób – ponad 78 tys. żołnierzy oraz 37 tys. kobiet i dzieci. Cywile zostali rozmieszczeni m.in. w różnych częściach Imperium Brytyjskiego – 18 tys. osób trafiło do Afryki.
– Zimą 1941-1942 roku dowiedzieliśmy się o powstawaniu wojska polskiego. Zaprzyjaźniony Kazach przywiózł nas na stację kolejową. Pociąg zatrzymał się, doniosły się krzyki: „Czy są tu Polacy?!” Matka zaczęła krzyczeć: „Szukam Joachima Gilla, Joachim Gill, Grodno…!”. W pociągu jechał wówczas pan Kubala, kolega ojca. Matka opowiedziała mu o jego żonie, aresztowanej na zsyłce za to, że jej syn z procy strzelił w portret Stalina. Syn pani Kubalowej wraz z bratem zostali zabrali do sierocińca – wspomina pani Maria, dodając, że ojca nie odnalazła do dnia dzisiejszego pomimo, że szukała „wszędzie, gdzie się da”. Nie wykluczone jest, że jest ofiarą zbrodni katyńskiej i jego imię figuruje na „Liście Białoruskiej”, która dotyczy obywateli polskich, zamordowanych na terenie Białorusi i pozostaje wciąż niewyjaśnioną tajemnicą zbrodni katyńskiej. Lista ta obejmuje 3870 nazwisk polskich obywateli zamordowanych w wyniku decyzji Politbiura WKP(b) z 5 III 1940 roku o wymordowaniu polskich obywateli znajdujących się w obozach jenieckich w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz w więzieniach tzw. Zachodniej Ukrainy i tzw. Zachodniej Białorusi. Historykom udało się zrekonstruować część tej zaginionej listy zestawiając spis obywateli polskich, zaginionych w 1939 i 1940 roku na obszarze północno-wschodnich województw II RP z wykazem osób, figurujących na liście konwojowej 15. Brygady Wojsk NKWD, przewożonych w latach 1939-1940 do więzienia w Mińsku.
Osoby te były przewożone z niewielkimi wyjątkami do Mińska w okresie od marca do lipca 1940 roku, co zbiega się w czasie z realizacją decyzji z 5 marca 1940 roku. Pod numerem 31 na tej zrekonstruowanej liście jest Gill Joachim, o. Paweł, m. Elżbieta, ur. 1900 r., wojskowy, aresztowany 4.03.1940 r. w Grodnie, wywieziony z Grodna 15 marca 1940 r. przez 131. batalion. Do Mińska trafił 17 marca 1940 r.
Osieroconej, bo bez ojca rodzinie Gillów udało się dołączyć do Armii Andersa. Pani Maria pamięta, że najpierw odbyli długą drogę przez Azję Środkową, do obozu armii polskiej. Matka pani Marii sprzedała obrączkę, żeby kupić jedzenie. Mówiła: „Ja muszę dowieźć te dzieci do Polski”.
Pojechali z wojskiem do Krasnowodzka. Stamtąd statkiem przez Morze Kaspijskie do Pahlevi (Persja), z Pahlevi trafili do obozu pod Teheranem. Tutaj nasza bohaterka wstąpiła do harcerstwa, do drużyny im. Emilii Plater, i zaczęła naukę w 5 klasie.
– Mieliśmy nawet gazetę pt. „Polak w Iranie”. Z niej dowiedzieliśmy o apelu gen. Sikorskiego o przyjmowanie polskich uchodźców. Pierwsze zgłosiły się Indie – maharadża, który znał Jana Ignacego Paderewskiego. Zgłosiły się też: Meksyk, Nowa Zelandia, Australia. Kolonie brytyjskie w Afryce przyjęły 20 tysięcy polskich uchodźców – wylicza pani Maria, wspominając, jak w lipcu 1943 roku okazali się na statku, płynącym do Afryki. Tam Polacy dowiedzieli się o tragicznej śmierci gen. Sikorskiego. – Wybuchł ogólny płacz – co z nami będzie? Kto nas uratuje? Czy w ogóle wrócimy do Polski? – wspomina nasza bohaterka, mówiąc, że w tak smutnej atmosferze płynęli do Afryki, modląc się i śpiewając pieśni religijne.
W końcu dopłynęli do Mombasy (Kenia). Tam Polacy czekali na transport do nowo budowanego obozu w Masindi.
W Afryce Polacy wracali do normalnego życia. Przede wszystkim chciano wykształcić dzieci, aby te po powrocie do Polski miały swoją polską tożsamość, wiedzę i potrzebne umiejętności. W osiedlach w Ugandzie – Koja i Masindi – były małe domki – ulepione z gliny, przykryte trawą słoniową i liśćmi bananowca.
– Afrykańskie dzieci zapamiętały stamtąd głównie ład, doskonałą organizację i chatki w równym szeregu. W każdej z nich zamieszkały dwie rodziny. Wybudowano kościół, szkołę. Kadra pedagogiczna była na bardzo wysokim poziomie. Ci ludzie potrafili fantastycznie zaangażować młodzież nie tylko do nauki: wspaniale organizowano wszystkie święta narodowe i kościelne – opowiada Maria Dutkiewicz, która w Masindi mieszkała od lipca 1943 roku do końca lipca roku 1947, czyli do samej likwidacji osiedli polskich w Afryce.
Niemal wszyscy Polacy z Masindi zadeklarowali wyjazd od Anglii. Pani Maria z bratem też namawiali matkę, aby jechać do Anglii.
– Matka wierzyła jednak w to, że ojciec przeżył i chciała wracać do Polski. Gdy żegnano się z Afryką nie było łez, raczej obawa, co będzie dalej – wspomina moja rozmówczyni, potwierdzając, że smutne oczekiwania się potwierdziły i po dotarciu do Polski nikt tułaczy nie przywitał tam chlebem i solą.
Droga do Ojczyzny nie była łatwa, w końcu pani Maria z bratem i matką przyjechali do Oleśnicy. Maria zapisała się do liceum ogólnokształcącego dla dorosłych (miała 18 lat), zdała maturę. Na studiach musiała dostarczyć „świadectwo moralności” za czas pobytu w PRL. Próbowała uzyskać to świadectwo, dostała odmowę, została skreślona z listy studentów. Jej brat dostał skierowanie na 2,5 roku do karnej kompanii w kopalni „Katowice”. Tam spotkał kolegów z Afryki. Marii zaś udało się ukończyć technikum finansowe, później studia, pracowała w VIII Liceum Ogólnokształcącym we Wrocławiu.
Przepracowała 35 lat jako nauczycielka i dyrektorka liceum, kończąc pedagogiczną karierę jako wicekurator.
Za osiągnięcia w zawodzie Maria Dutkiewicz została odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi.
Pracę zawodową dzieliła z działalnością społeczną, zwłaszcza na rzecz najmłodszych. Była prezesem Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, teraz jest jego Honorowym Członkiem.
Za zorganizowanie pięciu rodzinnych domów dziecka (pierwszych na Dolnym Śląsku) otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi RP. Przez dwie kadencje pełniła funkcję prezesa Towarzystwa Przyjaciół Grodna i Wilna. Założyła w 1989 roku Stowarzyszenie „Klub pod Baobabem”, które zrzesza zesłańców Sybiru, uratowanych przez gen. Władysława Andersa.
W 2019 roku prezydent miasta Wrocławia wręczył Marii Dutkiewicz medal Zasłużony dla Wrocławia – Merito de Wratislavia.
Niesamowity i bogaty życiorys Marii Dutkiewicz, która swoją drogę do Wrocławia odbyła z Grodna i Kazachstanu, przez Iran i ugandyjską dżunglę, jest prawdziwą lekcją historii nie tylko dla młodzieży, lecz dla każdego, kto wskutek sytuacji politycznej, bądź wojny musiał opuścić rodzinne strony i szuka sił by przetrwać, zostać Polakiem i patriotą, mimo to, że sytuacja za wschodnią granicą Polski coraz bardziej przypomina lata 30. ubiegłego stulecia.
Marta Tyszkiewicz z Wrocławia
Znadniemna.pl
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!