Tradycyjnie każdej epidemii towarzyszy panika i masowa psychoza. Obserwujemy to też obecnie w naszym wysokorozwiniętym i, wydawać by się mogło, wykształconym społeczeństwie XXI wieku. Możemy sobie wyobrazić, co działo się w dawnych mrocznych czasach.
Jako najlepszy przykład mogą posłużyć wydarzenia, które miały miejsce w miejscowości Humeńce koło Kamieńca Podolskiego w roku 1738, gdy na Podolu szalała kolejna epidemia dżumy.
Historia ta może stać się kanwą do scenariusza filmu akcji z elementami „czarnej” tragikomedii i farsy. Tu nie wiadomo czy płakać, czy przerażać się, czy też się śmiać.
Tego nieszczęsnego dnia mieszkańcom Humeńców było nie do śmiechu. Dżuma, która od kilku miesięcy zbierała krwawe żniwo w sąsiednim Kamieńcu, zawitała do ich wioski. W XVIII wieku nawet najlepsi uczeni i medycy nie rozumieli przyrody epidemii, a cóż tam mówić o prostym ludzie, który uważał zarazę morową za skutek złych czarów. W tamtych czasach uważano, że zarazie najlepiej może zaradzić oborywanie miejscowości – dookoła miejscowości pługiem orano ochronną bruzdę. Miało to zatrzymać złe siły i nie dopuścić je do domów. Podobne koła, kreślone kredą, widzimy w filmie „Wij” według powieści Mykoły Gogola.
Oborywanie było magicznym rytuałem, dlatego do pługa wprzęgano nie konie czy woły, a kobiety. W niektórych miejscowościach wybierano do tej funkcji tylko wdowy, a w innych – dziewice. Do tego „zaprzęg” musiał być absolutnie goły, aby do odzieży nie „przyczepiły” się jakieś czary. Niekiedy, zanim na pole wypędzono gołe kobiety, zarazę próbowano powstrzymać procesjami, w których wspólnie uczestniczyli wierni wszystkich konfesji.
W tym czasie w sąsiednim Przywrocie nie do żartów było miejscowemu szlachcicowi Michałowi Matkowskiemu, któremu uciekły konie. Czy je coś spłoszyło, czy też usłyszały rżenie kobyły nawołującej do gier miłosnych – nie było to ważne. Wydarzenie dla gospodarza było przykre – można je porównać do utraty porządnego auta w naszych czasach. Prawdopodobnie Matkowski był z drobnej szlachty, nie mający za duszą nic oprócz szabli przodków swoich, rodowego herbu i niewielkiego kawałka ziemi. W innym przypadku mógł by posłać na poszukiwania sługi, a ponieważ takowych nie miał, sam musiał wyruszyć nocą w pole na poszukiwania. Biadając nad swym losem, biedny szlachcic nie mógł nawet wyobrazić sobie, że nie to będzie największym jego kłopotem.
W czasie, gdy pan Matkowski błądził w mroku, z naprzeciwka sunęła procesja. W pewnym punkcie zetknęli się ze sobą. Wątpliwe jest, by szlachcic się zmartwił, gdy słysząc najpierw śpiewy psalmów, zobaczył następnie tłum ludu z chorągwiami i ikonami. Cóż może być bardziej pokojowego niż procesja wiernych? Być może, że nawet sam do nich podszedł z pytaniem, czy ktoś nie widział jego koni. Niestety pan Matkowski nie zorientował się, że ma do czynienia z tłumem śmiertelnie wystraszonych ludzi.
Chłopi, spotkawszy pośród nocy nieznanego osobnika, który łaził po polach, wzięli go za tego upiora, który nasłał na nich dżumę. Było to niby logiczne – bogobojny chrześcijanin nie będzie włóczyć się nocą po polach. Jego pytania o jakieś konie nikt nie wziął pod uwagę. Na miejscu uczyniono „sprawiedliwy sąd nad niegodziwcem”. Zostawiwszy na polu skrwawione ciało, wieśniacy ze śpiewem podążyli w procesji dalej swoją drogą.
(…)
Cały artykuł tutaj.
„Kurier Galicyjski”
Ilustracja: z archiwum Autora
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!