Do czasu włączenia Litwy do ZSRS (czerwiec 1940) nasza szkoła polska szkoła wciąż działała. Udało mi się nawet spełnić marzenie – utworzyć zastęp zuchów. Blisko stacji w Rakiszkach umieścili uchodźców z Polski i internowanych żołnierzy, Strzelców Wileńskich. W sumie 300-400 osób. Padło wśród miejscowych Polaków hasło, że trzeba pomagać. Zgłosiło się wielu chętnych, uczniowie, ich rodziny… Każda rodzina, klasa czy zastęp harcerzy czy zuchów miała swojego obozowego „synka”. Ci żołnierze to byli naprawdę młodzi chłopcy. Ludzie robili i wysyłali im paczki, pisali listy. Ja musiałam dopilnować, by zaangażowały się zuchy. Mama ciągle jeździła do tych żołnierzy z paczkami. Na Boże Narodzenie pojechali z prezentami wszyscy, którzy mogli. Wtedy właśnie poznałam mojego przyszłego męża, Michała. Był podchorążym. Ale na początku nie zwracałam na niego szczególnej uwagi. Lepiej poznaliśmy się dopiero w następnych latach.
Litwini we wrześniu 1939 roku dostali Wilno, ale nie było wśród nich entuzjazmu, bo przecież zostały rozmieszczone na Litwie sowieckie wojska. Litwini mawiali więc gorzko: „Vilnius musų, Lietuva Rūsų” „Wilno nasze, ale Litwa rosyjska”.
Matura pod bagnetami
Wiadomo było, że wszystkim Polakom grozi niebezpieczeństwo ze strony Sowietów, a w pierwszym rzędzie tym internowanym. Mama różnymi sposobami wyciągała z obozu kolejnych żołnierzy. Nie była jedyna. Na przykład Michała uratowała Hela Mieczkowska z Bogdaniszek. W ogóle, wielu uciekinierów i uchodźców przewinęło się w tym czasie przez nasz dom. Ukrywali się albo zatrzymywali przed dalszą drogą. Żołnierze jechali do Wilna, gdzie łatwiej było się ukryć, niektórzy przedostawali się dalej, w kierunku Warszawy, na tereny okupowane przez Niemców. Pełna okupacja sowiecka Litwy zaczęła się w czerwcu 1940 roku, ale już w kwietniu Sowieci tych żołnierzy, którzy jeszcze zostali w obozie, zabrali i załadowali do wagonów bydlęcych i gdzieś wywieźli. Zwykłych żołnierzy prawdopodobnie do obozów jenieckich, a oficerów do Katynia albo innego miejsca, gdzie mordowano polskich oficerów.
W Katyniu i prawdopodobnie w Twerze zostali zabici zresztą dwaj bracia mojej mamy, Władysław Brzozowski i Rajmund Brzozowski. Obaj oficerowie z Wilna, którzy dostali się do niewoli we wrześniu 1939 roku. O śmierci Władysława dowiedzieliśmy się dość szybko, był na jednej z pierwszych list katyńskich. Drugi był w obozie w Ostaszkowie, mogliśmy domyślać się jego losu.
W sierpniu przyszli do Gaczan Sowieci i nas wyrzucili. Mieliśmy dom w Poniewierzu. Ale tam też nie byliśmy bezpieczni. Ukrywaliśmy się, brat i ja w Wilnie, reszta rodziny w różnych miejscach. Pomagali przyjaciele i miejscowa ludność. Skoro byłam przed wojną w harcerstwie, to w naturalny sposób działałam też w Szarych Szeregach, zwłaszcza że pani Marta Burbianka organizowała Szare Szeregi i ZWZ na Litwie. Byłam w tamtym okresie łączniczką. To była tak daleko posunięta konspiracja, że stykałam się z niewieloma ludźmi z organizacji. Po prostu dostawałam rozkazy, czasem nawet nie wiedziałam od kogo, i starałam się je wykonać. Dzięki pani Burbiance potajemnie mogłam też kontaktować się z rodzicami.
Maturę zdawaliśmy w 1941 roku w Wilnie. Przed i w trakcie matur, znikali kolejni uczniowie i ich rodziny, wywożeni na Sybir. To było straszne. Pamiętam też z tego okresu takie zdarzenie: czekałam na dworcu, podjechali sowieccy żołnierze. Na torach stał pociąg z bydlęcymi wagonami. Sowieci idą, otwierają wagony, okazało się, że są w nich zesłańcy. Zaczęli zabierać matkom dzieci i zanosili je do ciężarówki. Krzyk dzieci, krzyk matek, do dzisiaj nie mogę tego zapomnieć. I do dziś nie wiem, o co chodziło, gdzie zabrali te dzieci i po co.
A potem był atak Niemiec na ZSRS i na Litwę wkroczyli Niemcy. Nasz los się odmienił. Niemcy na Litwie zachowywali się nieco inaczej niż w Polsce. Na wsi zależało im przede wszystkim, by działało rolnictwo i były dostawy żywności. Nie zwracali majątków właścicielom, ale robili z nich zarządców. Mój tata miał już swoje lata, miał już prawie 80 lat, więc powierzyli funkcję zarządcy mojemu bratu Antoniemu. Ale nad wszystkim i tak czuwał tata. W końcu odkrył to niemiecki urzędnik, który odpowiadał między innymi za Gaczany. Wpadł we wściekłość, gdy zobaczył Antoniego z kolegami nad jeziorem, a nie w pracy. Potem przysłał nam nowego zarządcę, Polaka. Ja pracowałam jako jego pomocnik. To był człowiek o okropnym charakterze, próbował mnie podrywać. Chciał, żebym pracowała jak najwięcej, bo tylko w pracy mógł mnie spotkać, więc dokładał mi ciągle nowe obowiązki. Po pewnym czasie miałam już dosyć i jego, i pracy, byłam pod ciągłą presją. Zwierzyłam się tatusiowi. Wtedy powiedział: „koniec”.
Przeprowadziliśmy się do domku w naszym lesie, w Zadworzu. I tam znowu zjawił się mój przyszły mąż. Robił remont tego domku. Potem dowiedziałam się, że pomagali mu za jedzenie litewscy partyzanci z lasu, których skądś znał. Nie wiem, z jakiej byli formacji (najprawdopodobniej chodzi o żołnierzy silnej w rejonie Poniewierza Litewskiej Armii Wolności – red.). Potem tych Litwinów spotkaliśmy. Pewnego dnia, a było to u końca wojny, kilku pojawiło się w naszym gospodarstwie. Z początku bardzo się przestraszyłam, myślałam że nas zabiją. Ale jakież było moje zdziwienie, gdy poszli do domku i zastawszy tam mojego ojca… zaczęli całować go w rękę. Zupełnie jak przed wojną. Mama ich czymś poczęstowała, potem długo siedzieli u nas i bardzo życzliwie rozmawialiśmy. Mówili też, że Michał dzielił się z nimi jedzeniem, a oni pomagali w remoncie. Ostrzegli nas, że zbliża się front, blisko są i Niemcy, i Sowieci.
I rzeczywiście, Litwini odeszli i po krótkim czasie pojawili się Niemcy. Przyszedł do nas niemiecki oficer. Mama dobrze mówiła po niemiecku. On również nas ostrzegł: Uważajcie, bo tu o świcie zacznie się bitwa.
Michał znalazł dla nas kryjówkę w lesie, którą, jak się okazało, przygotowywał od pewnego czasu. I tam uciekliśmy. A koło naszego domu zaczęły się walki, jak się potem okazało, został kompletnie spalony. W schronie byliśmy tatuś, mama, ja i Michał. On w pewnym momencie wybiegł, gdy już trwała kanonada. Bałam się o niego. Gdy ucichły strzały, znowu się pojawił.
Tata był lekko ranny. Potem znaleźliśmy schronienie u mieszkającego niedaleko sąsiada, Litwina. Pamiętam, że idąc do niego przez las, mijaliśmy trupy sowieckich żołnierzy. Mieli na sobie rzeczy taty! Okazało się, że zanim zginęli, zdążyli jeszcze splądrować nasze mieszkanie.
Normalna patriotyczna robota
Michał działał w konspiracji, ale niewiele o tym mówił.. Co jakiś czas znikał, mówił że na przykład jedzie do matki, która mieszkała w okolicach Lidy. Ale uważałam to za naturalne i nie pytałam. U nas naprawdę była poważna konspiracja, nikt o nikim nie wiedział ani się nie chwalił, ja też nie wspominałam, że byłam wcześniej łączniczką w Szarych Szeregach. Gdy dostawałam zadanie, nie wiedziałam, od kogo i po co, po prostu robiłam co trzeba, szłam z przesyłką czy zaszyfrowaną informacją pod wskazany adres. Najlepszy dowód, że spędziłam z mężem tyle lat, zmarł kilkanaście lat temu, a ja do dziś dnia nie wiem, czym konkretnie się zajmował w czasie wojny.
U nas więc nawet bliscy i przyjaciele utrzymywali w tajemnicy przed sobą swoją działalność, jeżeli działali w podziemiu. Mój maż na pewno czymś się naraził Sowietom, bo po ich wkroczeniu na Litwę musiał uciekać z przyjacielem do Wilna. Tam go potem spotkałam znowu, tam wzięliśmy ślub.
Pracowaliśmy razem w jednym szpitalu. Ja znalazłam pracę w biurze, a Michał był zaopatrzeniowcem. Potem przekwalifikowali mnie na magazyniera. W szpitalu też działała siatka AK. Ja przemycałam ubranie do lasu. Udawało mi się to jakoś ukryć, przynosili mi z miasta jakieś stare ubrania, by ilość się zgadzała, a te najlepsze trafiały do naszych żołnierzy. A czym zajmował się Michał pracując w szpitalu, również nie wiem.
Mieszkaliśmy z rodzicami, a potem wynajęliśmy sobie mieszkanie naprzeciwko szpitala. Zaczęliśmy je urządzać, ale nigdy tam tak naprawdę nie zamieszkaliśmy. Pewnego dnia do szpitala wbiega chłopiec i mówi do mnie: – Niech Pani ucieka, pan Michał już wyskoczył przez okno!
I słyszę strzelaninę. A to do szpitala przyszło aresztować Michała litewskie NKWD. Okazało się, że rzeczywiście Michał uciekając wyskoczył przez okno i do niego strzelali. Również zaczęłam uciekać, nie wiedziałam, czy przeżył. Nie wytrzymałam i pobiegłam w kierunku, skąd słyszałam strzały. Gdy zobaczyłam enkawudzistów, schowałam się w krzakach. A oni zawrócili. Z początku przeraziłam się, myślałam że go zabili i wracają. Ale okazało się, że zrezygnowali i poszli. Po jakimś czasie wyszłam z krzaków i zaczęłam szukać Michała. Tylko patrzyłam, czy na drodze nie zobaczę śladów krwi. To były bardzo ciężkie chwile. Doszłam w końcu do katedry wileńskiej. Nie znalazłszy Michała, poleciałam na Antokol, do naszego mieszkania, gdzie byli rodzice. Przyszła do nas nasza ciocia Hela, przyjaciółka rodziny. Powiedziała: – Halu, zwiewaj stad jak najdalej, bo oni zaraz tu przyjdą.
Dzieci, was trzeba chować?
Ukrywałam się potem u znajomych. To trwało kilka dni, w końcu dostałam informację, że Michał żyje i też się ukrywa. Na szczęście inna nasza krewna pracowała w biurze repatriacyjnym. Nie wiem, jakim sposobem, ale załatwiła nam fałszywe dokumenty na wyjazd do Gdańska, jednym z pierwszych pociągów z repatriantami. Miałam sygnał, że Michał będzie w dziewiątym, ostatnim wagonie.
Długo wahałam się, czy wyjechać, bo nie chciałam zostawiać rodziców. To była dla mnie bardzo trudna decyzja. Z jednej strony musiałam uciekać i pragnęłam być znowu z Michałem. Z drugiej, nie chciałam przecież zostawiać rodziców. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje z bratem. Staś umarł nagle w czasie wojny, a Antosia aresztowali Sowieci i wysłali go do pracy przymusowej w Donbasie. Tata, i mama byli schorowani. Ale wszyscy przekonali mnie, żebym jechała, a gdy z Michałem się urządzimy, to oni przyjadą. Była tylko jedna prośba, by znaleźć jakieś mieszkanie blisko pół uprawnych, bo przecież ojciec najlepiej znał się na rolnictwie. Ciocia Hela dała mi słowo honoru, że przywiezie mi rodziców.
Jechaliśmy do Warszawy dwa tygodnie. Pociąg ciągle się zatrzymywał. Oprócz Michała i mnie w wagonie jechała też cała rodzina, kilka pokoleń. Wspaniali ludzie, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Gdy pociąg ruszył z Wilna, dziadek podszedł do nas i od razu spytał: – Dzieci, was trzeba chować?
Tylko skinęłam głową. Widocznie wyglądaliśmy na uciekinierów. Zresztą, nic dziwnego, wiadomo było, że młodzi ludzie często działali w podziemiu i Sowieci na nich polowali.
Cały nasz majątek, z którym opuściliśmy Wilno, to był rower, dwa kocyki i parę drobiazgów. A to był marzec. Natomiast ta rodzina wiozła nawet szafy, krzesła, łóżka i inne meble. Wśród tych mebli zrobili dla nas kryjówkę, na wszelki wypadek. Obcy ludzie, a okazali nam tyle serca.
W Warszawie już poczuliśmy się bezpieczniej, nie trzeba było się aż tak pilnować. Przyjechaliśmy, patrzymy, a tam morze ruin. Ciocia Hala, siostra mamy, mieszkała na Żoliborzu. Ale ten dom był kompletnie zniszczony. I gdy już myśleliśmy, że będziemy spać na ulicy, zupełnie przypadkowo spotkaliśmy ciocię.
Mieszkała niedaleko, z małą córką (wujek wcześniej umarł na gruźlicę). Zajęła mniej zniszczone mieszkanie. Spędziliśmy u niej kilka dni, aż znaleźliśmy transport w kierunku Gdańska. Dojechaliśmy do Bydgoszczy, stamtąd szliśmy pieszo i dotarliśmy aż do Tczewa. Zatrzymaliśmy się w takiej dużej hali, gdzie było pełno takich jak my. Tłum ludzi siedział na ziemi. Michał poszedł poszukać czegoś do jedzenia i zorientować się, jak dalej iść. I wtedy przyszedł sowiecki patrol. Chodzili, przyglądali się wszystkim. A przy mnie siedział taki siwy starszy pan. I nagle ci Sowieci zatrzymali się koło nas. Pytają, czy ktoś mówi po rosyjsku. Ja umiałam, więc im odpowiedziałam, że ja. Byłam naiwna, chciałam pomóc. A oni na to, że zatrzymali dwóch Polaków i potrzebują tłumacza. I wtedy odzywa się ten pan i mówi do tych Sowietów: – Ostawtie niejo. Ona soszła s uma (Zostawcie ją, ona zwariowała). Żołdacy się zmieszali i poszli. I wtedy ten staruszek mówi do mnie cicho przez zęby: – Uciekaj! Nie ma tu ciebie!
Tuż po wojnie nierzadko zdarzało się, że Sowieci zabierali czasem wprost z ulicy na Sybir czy do innych miejsc przymusowej pracy młodych ludzi. Ten pan miał rację, lepiej było zejść im z oczu. Zerwałam się i powiedziałam tylko, że schowam się na górze schodów i tam poczekam na męża, kiedy wróci. Poprosiłam tego pana, by mu to przekazał. I tak było, mąż przyszedł, dowiedział się od , gdzie jestem, znalazł mnie, i od razu poszliśmy w dalszą drogę.
Po drodze powtarzałam Michałowi: pamiętaj, że tatuś nie lubi miasta. Szukaliśmy czegoś, co jak najbardziej będzie przypominać wiejski krajobraz. Dlatego zatrzymaliśmy się już w Orunii, na skraju miasta. To były właściwie jeszcze Żuławy. Wybraliśmy dla rodziców jeden z pierwszych domów w Gdańsku, przy którym było pole. Dom był pusty, nie było już tam ludzi, niewiele było też sprzętów. Sami zamieszkaliśmy obok, w bloku, w dwupokojowym mieszkaniu. Tam były tylko kredens, dwa łóżka i szafa. Mam je do dzisiaj. My nic poza rowerem nie mieliśmy. Po drodze na przykład w zamian za drożdże sprzedaliśmy złoty zegarek.
I tak zaczęło się nasze życie w Gdańsku…
CDN
Pierwsza część wspomnień Haliny Massalskiej tutaj.
Na zdjęciu: p. Halina i p. Michał (oraz ich koń) w 1943 roku
1 komentarz
Grażyna Lehojda
10 października 2017 o 22:15Dzień Dobry
Kiedy ukaże się III część wspomnień Haliny Massalskiej?
Pozdrawiam
Grażyna Lehojda