Sowiecki ruch partyzancki na Białorusi podczas II wojny to jedna z najbardziej zmitologizowanych stron historii tego kraju. Białoruscy historycy pokazują partyzantów niemal wyłącznie jako bohaterów. Milczą o konfliktach narodowościowych z udziałem partyzantów, problemach wewnętrznych i rzeczywistych relacjach z ludnością cywilną.
Jeśli uwierzyć sowieckim dokumentom, to tylko na Białorusi partyzanci zniszczyli prawie całą niemiecką Grupę Armii „Centrum” – mówi Bogdan Musiał, historyk i autor najnowszej książki poświęconej mitom i realiom radzieckiego ruchu partyzanckiego na Białorusi. Przeanalizował on wiele dotychczas nieznanych dokumentów w białoruskich, rosyjskich i niemieckich archiwach. Dotarł do setek świadków II wojny światowej na Białorusi. Wynik jego pracy to rzetelne 700-stronicowe opracowanie. Z historykiem rozmawia Dmitrij Gurniewicz z radia.net.
Dmitrij Gurniewicz: Panie profesorze, zdefiniujmy na początek, kogo będziemy nazywać partyzantami?
Bogdan Musiał: Z punktu widzenia prawa międzynarodowego i wojskowego, to uzbrojeni ludzie, którzy na tyłach wroga walczą z nim. Nie każdy, kto ukrywa się w lesie, to partyzant. W lasach ukrywali się także bandyci, którzy często określali się mianem partyzantów. Partyzanci powinni posiadać misję walki, polityczny i ideologiczny fundament. Oczywiste jest, że partyzanci często zachowywali się jak bandyci. Chcieli przeżyć, a zdobywanie żywności rzadko udawało się w sposób pokojowy.
DG: Ostatnio Aleksander Łukaszenka powiedział, że na Białorusi w czasie II wojny światowej walczyło około 600 tysięcy partyzantów. Czy to jest prawdziwa liczba?
B. Musiał: To liczba wzięta z sufitu. Nawet w dokumentach sowieckich białoruskiego sztabu partyzanckiego nie pojawiają się takie dane. To jest zwykła propaganda.
DG: A ilu było tych prawdziwych partyzantów, którzy wykonywali misję o jakiej pan wspominał?
B. Musiał: Na Białorusi w czasie wojny było 100 tysięcy partyzantów. W różnych okresach liczba ta zmieniała się. 100 tys. było na początku 1944 r., kiedy było ich najwięcej. Tak wynika z danych sztabu partyzanckiego. Ale trzeba pamiętać, że są to zawyżone dane. „Na papierze” partyzantów było więcej niż w rzeczywistości.
DG: A ilu mniej więcej było tych, którzy mówili o sobie, że są partyzantami, ale w rzeczywistości nimi nie byli?
B. Musiał: Liczba tych, dla których głównym celem było po prostu przeżycie wojny w lesie, była mniejsza niż partyzantów. Konkretnych liczb nie znamy, ale z radzieckich i niemieckich dokumentów oraz z relacji miejscowej ludności wynika, że i tak było ich mnóstwo. Trwał między nimi stały konflikt. Były grupy, które stawiały tylko na przetrwanie, nie wchodziły w struktury sowieckich partyzantów.
Byli słabo uzbrojeni, więc o walce z Niemcami nie było mowy. Chcieli przetrwać. A jak można przeżyć w lesie? Potrzebowali trzech karabinów i kilka kul, żeby pójść do wsi i zdobyć jedzenie. Oczywiście z punktu widzenia mieszkańców to były napady rabunkowe, ale oni nie mieli innej możliwości przeżycia. To było zamknięte koło.
Niemcy zabronili mieszkańcom udzielania pomocy partyzantom i Żydom, ukrywania ich, zaopatrywania. Za pomoc groziła śmierć. Z kolei partyzanci żądali pomocy, a za odmowę również zabijali. Ci, którzy stawiali im opór, byli traktowani jak wrogowie. Ludzie byli w sytuacji bez wyjścia, cokolwiek zrobili – był to zły wybór. Ludność żydowska była w jeszcze gorszej sytuacji, oni w ogóle byli poza prawem. Ich wybór był taki: albo mnie zabiją albo przetrwam w lesie.
DG: Białoruś jest często nazywana „krajem partyzanckim”. Na tym między innymi jest budowana ideologia państwowa. Na ile ten ruch był silny i czy mógł liczyć na wsparcie miejscowej ludności?
B. Musiał: Według sowieckich dokumentów z czasów wojny, a nie tych propagandowych, które napisano już po wojnie, połowa partyzantów z terytorium ZSRR była na Białorusi. Stopniowo liczba ta wzrosła aż do 70 proc. Jeśli ktoś nazywa Białoruś „krajem partyzanckim”, jest to w pełni uzasadnione.
Ale jeśli ktoś mówi, że był to ruch dobrowolny, który miał wsparcie ze strony miejscowej ludności, to przeczy całkowicie faktom. Mobilizacja większości miejscowych partyzantów odbywała się pod przymusem. Czasem pójście do lasu wymuszały na ludziach działania Niemców. Partyzanci ogłaszali wśród mężczyzn na wsi mobilizację, a tym którzy odmawiali, grożono śmiercią. Tak samo było z mobilizacją do Armii Czerwonej.
Ci ludzie nie mieli praktycznie żadnego wyboru. Było wiele przypadków dezercji. Kierownictwo ruchu partyzanckiego na Białorusi składało się przeważnie z przyjezdnych, miejscowych tam było niewielu. W związku z tym pojawia się kwestia, czy w ogóle można mówić o „białoruskim ruchu partyzanckim”. To był ruch sowiecki.
Ruch partyzancki „stworzyli” Niemcy
DG: Pierwsza próba stworzenia ruchu partyzanckiego w 1941 roku nie powiodła się. Dlaczego tak się stało?
B. Musiał: To było robione bardzo nieprofesjonalnie, a miejscowa ludność pomagała Niemcom w zwalczaniu tych grup. Składały się one głównie z aparatczyków, ludzi z partii komunistycznej i NKWD. Ludność otwarcie ich nienawidziła, ponieważ byli przyczyną wielu nieszczęść. Niemcom udało się więc bardzo łatwo zlikwidować zalążki tej partyzantki.
W 1942 roku nastąpiła kolejna próba, ale i tym razem bez udziału Kremla. Po tym jak Niemcy pokonali Armię Czerwoną, dziesiątki tysięcy „okrużeńców” – żołnierzy z rozbitych oddziałów sowieckich pojawiły się w białoruskich wioskach. Do tego trzeba dodać dziesiątki tysięcy jeńców wojennych, których Niemcy wypuścili z niewoli. Ci ludzie żyli wśród miejscowej ludności, pomagali, innymi słowy – byli siłą roboczą.
Niemcy postrzegali „okrużenców” jako potencjalne zagrożenie i na początku 1942 roku postanowili zarejestrować tych byłych żołnierzy Armii Czerwonej, żeby wysłać ich na roboty do Niemiec. Ci jednak przestraszyli się bardzo, podejrzewając, że zostaną podstępnie zwabieni i zabici. Wówczas rozpoczęły się masowe ucieczki do lasu. I to był prawdziwy początek ruchu partyzanckiego. Jednak Niemcy nie zamierzali ich wtedy zabijać. Po prostu wiedzieli, że na tyłach taka liczba mężczyzn zdolnych do walki, w dodatku na terenach zalesionych, może być niebezpieczna.
DG: A jakie były konkretne przyczyny porażki partyzantów w 1941 roku?
B. Musiał: Wszystko było zrobione po amatorsku. Do lat 1934/35 wojna partyzancka była częścią militarnej strategii ZSRR. Przygotowywano grupy partyzanckie, stworzono tajne składy broni. Ale strategia zmieniła się z obronnej na ofensywną. To strategia wojny błyskawicznej Tuchaczewskiego. Bolszewicy uważali, że to ZSRR będzie stroną atakującą, nie brali nawet pod uwagę możliwości, że staną się ofiarą.
Kiedy rozpoczęły się stalinowskie czystki w wojsku, wielu z tych wyszkolonych na partyzantów zginęło. Inni, tacy jak Woroszyłow, zajmowali wysokie stanowiska i nie mogli zajmować się organizacją na dole. W 1941 roku tworzenie partyzantki faktycznie odbywało się od początku. Sowieci po prostu nie mieli tradycji takiego ruchu. Nie było ludzi, brakowało broni, była tylko szkoleniowa – bez amunicji. Ci ludzie nie wiedzieli jak przeprowadza się zamachy. Nie było materiałów wybuchowych, nie było samolotów transportowych.
DG: Jak więc stworzono partyzantkę bez strategii?
B. Musiał: Były organizowane szkolenia partyzanckie. Po 2-3 dniach ćwiczeń ludzi wysyłano do lasu. Jeśli grupą dowodził ktoś z NKWD, miejscowa ludność nie chciała pomagać. Były oczywiście pojedyncze ataki na okupanta, ale nie były to grupy, które mogłyby zagrozić Niemcom. Rozbijali je dość szybko.
Więcej było ataków na ludność miejscową, na tzw. zdrajców. W odpowiedzi Niemcy utworzyli białoruską policję, która zmobilizowała mieszkańców. Znali oni okolicę, a Niemcy wybierali do policji przede wszystkim tych, którzy najbardziej ucierpieli od władzy sowieckiej. Takich ludzi było mnóstwo – komuś sowieci zabrali majątek, komuś zabili żonę, więc ludzie oczywiście szukali zemsty.
DG: Czy bywały przypadki, że miejscowa ludność dobrowolnie szła do lasu, kierując się aspiracjami narodowymi i patriotycznymi?
B. Musiał: Białorusini, nie mieli potrzeby iść do lasu. Niemiecka polityka okupacyjna była probiałoruska. Oczywiście sprowadzała się do tego, żeby rozegrać kwestię białoruską w kontrze do Żydów, Polaków, Ukraińców i Rosjan. Z perspektywy ówczesnego białoruskiego patrioty, nie było potrzeby walki z Niemcami. Niemcy tworzyli szkoły białoruskie, rekrutowali mieszkańców do administracji. Niemcy rzeczywiście mogli zapewnić rozwój białoruskiego patriotyzmu i nacjonalizmu. Nawet Polacy zapisywali się jako Białorusini bo w ten sposób można było dostać choćby pracę w policji.
DG: Powiedział pan, że drugą falę partyzantki „stworzyli” sami Niemcy. W jaki sposób grupy te były w stanie nawiązać łączność z Moskwą?
B. Musiał: To był skomplikowany proces. Łatwiej udawało się to partyzantom we wschodniej Białorusi. Obok Witebska była tzw. „Brama Surażska”. Partyzanci, którzy tam działali, mieli możliwość nawiązania kontaktów z Moskwą. To byli „okrużeńcy”, wśród nich wielu oficerów. Wiedzieli, że jeśli nie będą walczyć, jeśli poddadzą się do niewoli niemieckiej, to zgodnie z prawem sowieckim staną się zdrajcami.
Zgodnie z dekretem Stalina z 15 sierpnia 1941 r., każdy czerwonoarmista, który się poddał, zostawał uznany za zdrajcę. Także rodziny oficerów czekała za to sroga kara, stawały się one zakładnikami. Oficerowie wiedzieli więc, że muszą nawiązać łączność z centralą.
DG: Jak to wyglądało w praktyce?
B. Musiał: Opisałem przypadek grupy Niczyporowicza. To pułkownik, który na czele swojej grupy zamierzał przekroczyć linię frontu i przedostać się na stronę sowiecką. W końcu zatrzymał się w okolicach Kliczewa i po 2-3 miesiącach nawiązał kontakt z Moskwą poprzez sowieckich spadochroniarzy. Sowieci wiedzieli, że w lasach jest wielu ludzi i starali się nawiązywać z nimi kontakt. Niczyporowiczowi kazano pozostać na miejscu i stworzyć ruch partyzancki.
Ale już grupom chociażby z Puszczy Nalibockiej trudno byłoby przejść taki kawał drogi. Łącznicy często nie docierali, a jeśli nawet, to w tym czasie sytuacja się zmieniała i w ogóle nie było wiadomo, gdzie teraz znajduje się dana grupa. Droga za front zajmowała niekiedy nawet 3 miesiące. Stały kontakt byłby możliwy tylko dzięki radiostacji. Partyzanci w Puszczy Nalibockiej byli w stanie połączyć się z Moskwą dopiero na wiosnę 1943 roku. Ale nawet oddziały bez łączności brały udział w walkach. Oczywiście na miarę możliwości.
DG: W jaki sposób działali do wiosny 1943 roku jeśli brakowało im broni?
B. Musiał: Na przykład Brygada im. Stalina gromadziła broń w lesie. Wystarczyło jej na niewielkie akcje. Z łatwością atakowali policjantów, najchętniej miejscowych. Napady na pociągi były po prostu nierealne bo nie mieli żadnych materiałów wybuchowych.
DG: Na ile byli niebezpieczni dla Niemców przed 1943 rokiem?
B. Musiał: Z militarnego punktu widzenia szczególnego znaczenia nie mieli. Stwarzali raczej zagrożenie dla polityki okupacyjnej. Naruszali spokój na tyłach. Przeszkadzali np. w zbiorze plonów, co sprawiało, że nie można było zebrać kontyngentów dla armii niemieckiej. Palili majątki i tartaki. Ale z drugiej strony te ziemie nie były na tyle bogate, żeby armia niemiecka kłopoty z kontyngentami jakoś szczególnie odczuła.
Pełnię okrucieństwa odczuwała natomiast miejscowa ludność. Ludzie byli między młotem a kowadłem. Musieli być jednocześnie lojalni wobec Niemców i partyzantów, nielojalność karano śmiercią. Ruch partyzancki był katastrofą dla mieszkańców. Oczywiście wina leży nie tylko po stronie partyzantów, także Niemców – żądali lojalności, nie zapewniając ludziom w zamian bezpieczeństwa.
Liczba przestępstw na wschodzie Białorusi była większa niż na zachodzie
DG: Wielokrotnie rozmawiałem o sowieckim ruchu partyzanckim ze świadkami tamtych wydarzeń. Ani razu nie usłyszałem dobrego słowa o partyzantach. A przecież, teoretycznie, to za tych właśnie ludzi walczyli partyzanci…
B. Musiał: Ochrona lokalnej ludności nie była celem partyzantów. Odwrotnie. To wynika z dokumentów. Sowieci sami przyznawali, że miejscowa ludność nie chce ich wspierać. Dlaczego? By na to odpowiedzieć, trzeba cofnąć się kilka lat wstecz.
Weźmy wschodnią Białoruś, jak niektórzy mówią, najbardziej sowiecką część kraju. Jako historyk przeprowadziłem wiele rozmów. Pytałem starsze kobiety: jak to było w czasie wojny? Ludzie, oczywiście, zaczynają wtedy mówić, że było ciężko. Ale nikt z nich nie mówi o 1941 roku. Mówią o latach 20-ch, 30-ch, o kolektywizacji.
Dominacja bolszewików była dla nich pasmem nieszczęść, prześladowań, nędzy i głodu. Stracili swoją wolność i ziemię. Byli niewolnikami we własnym kraju. Część osób zabito, innych deportowano. Wchodzą Niemcy. Z jakiego powodu ci ludzie mieliby walczyć za Stalina, bronić NKWD, aparatczyków partyjnych, którzy ich prześladowali przez tyle lat?
I ludzie ich nie bronili. Wyjątkami byli fanatycy Komsomołu. Miejscowi po prostu nie mieli motywacji do walki o bolszewizm. Dla nich ten system był antyludzki i antybiałoruski. Jeśli ktoś „szedł do lasu” to tylko pod przymusem. Partyzanci lojalność zdobywali przemocą.
Kiedy zacząłem analizować dokumenty sowieckich partyzantów z Nowogródczyzny myślałem, że ich bardzo negatywne nastawienie do miejscowej ludności wynikało z tego, że ludność ta uważała się za Polaków. A sowieci, jak wiadomo, mieli antypolski kompleks. Później jednak zauważyłem, że to samo działo się we wschodniej Białorusi.
Na wschodzie było jeszcze gorzej, bo tam początkowo działały większe jednostki, które paliły wszystko, działały jak szarańcza. Liczba przestępstw była większa bo i większa była liczba partyzantów. Miejscowi bardzo często nie rozumieli, czego szuka partyzantka w ich okolicach. Jaki sens miał ten ruch? Tak było na przykład w Leplu. Ludzie mówili, że szlak kolejowy przebiegał 80 km od nich, ale partyzanci tam w ogóle nie chodzili. Militarny sens miałoby to wtedy, gdyby mogli zatrzymać transport. Takie przypadki, oczywiście, zdarzały się i wtedy to miało sens.
DG: Zdarzało się, że miejscowi także szli do partyzantki. To byli ochotnicy?
B. Musiał: W Moskwie odbywały się debaty, jak nakłaniać ludzi by wstępowali do partyzantki – czy przez oficjalną mobilizację, czy inaczej. Ponomarenko powiedział nawet, że mobilizacji nie wolno ogłaszać, ale w rzeczywistości tak się to właśnie odbywało. Widziałem dokumenty, w których było napisane, że taki to a taki mobilizowany jest pod karą śmierci.
To nie był dobrowolny ruch. Większość Białorusinów szła tam tylko pod przymusem. Czasami do ucieczki do lasu zmuszały antypartyzanckie operacje niemieckie, choćby operacja „Hermann” w Puszczy Nalibockiej. Niemcy nie radzili sobie z partyzantką, więc postanowili likwidować całe wioski, żeby partyzanci nie mieli możliwości przeżycia. Tworzone były takie strefy śmierci. To był bardzo popularny sposób na wschodniej Białorusi.
Miejscową ludność Niemcy wywozili do Rzeszy, aby tam służyła jako siła robocza, a partyzanci pozostawali bez zaplecza. Niektórzy mieszkańcy uciekali więc do lasu, do partyzantki. Obawiali się, co z nimi będzie gdy trafią do Niemiec. Czasem do lasu uciekali nawet najbardziej zagorzali antysowieci, ponieważ nie mieli wyjścia. Każdy wybór dla Białorusina w tamtej chwili był zły. To była tragedia. Nie było sposobu, który zagwarantowałby przetrwanie.
DG: Czy partyzanci mieli możliwość, by skłonić ludność do współpracy i pomocy?
B. Musiał: Oczywiście. Byli tacy przywódcy partyzantki, którzy żądali zachowania dyscypliny, karali surowo za przestępstwa. Polskim partyzantom, na przykład, udawało się przetrwać dzięki ludziom. Ale mieli inny system, starali się traktować ludzi po ludzku. Wioski dzielili na strefy, żeby nie było tak, że pewnego dnia przychodzi do tej samej wsi kilka oddziałów partyzanckich. Natomiast sowieci urządzali tzw. „bombardowania”. Podczas takich najść zabierali cały majątek, upijali się i niszczyli wszystko wokół.
W rozkazach z centrum w Moskwie non-stop podkreślano, że trzeba dbać o dyscyplinę i po ludzku traktować miejscową ludność. Były polecenia aby nie palić wiosek, nie strzelać bez procesu. Zakaz obowiązywał wszystkich, a to oznaczało, że centrala rozumiała problem i jego zasięg. Moskwa wiedziała, że ruch partyzancki wzbudza w społeczeństwie nastroje antysowieckie. Ale zmiana tego w takiej masie była bardzo trudna.
DG: A dowódcy sami nie zdawali sobie sprawy, że demoralizacja po prostu zniszczy ich jednostki?
B. Musiał: Byli tacy, którzy to rozumieli. W mojej książce piszę o Niczyporowiczu. Jest to jeden z największych sukcesów ruchu partyzanckiego na Białorusi. Jego założenia wojny partyzanckiej były absolutnie logiczne. Oddział Niczyporowicza działał wokół Kliczewa i był jednym z najbardziej walecznych. Biorąc pod uwagę skromne możliwości, był w stanie stworzyć grupę składającą się z 2 tys. ludzi, którym udało się zerwać łączność niemiecką między Mińskiem i Orszą.
Niemcy mieli po raz pierwszy do czynienia z tak dobrze zorganizowaną grupą. Niczyporowicz odsiadywał wyrok jeszcze w czasach Wielkiej Czystki. Wiedział, co go czeka, jeśli nie będzie walczyć. Po przesunięciu linii frontu NKWD sprawdzało go. Kilka razy pisał raporty o tym, co robił, by stworzyć grupę. Czytałem trzy jego raporty. Różnią się one od siebie. Doświadczony enkawudzista natychmiast zauważy, że coś jest nie tak. Nie wiadomo, co robił od lata 1941 do końca zimy. To „biała plama”. Myślę, że się ukrywał.
DG: Niczyporowicz zmarł na Butyrkach, nie doczekawszy zwycięstwa. Do więzienia trafił w wyniku wewnętrznych konfliktów. Czy często zdarzały się konflikty między partyzantami?
B. Musiał: To działo się cały czas. Dochodziło nawet do bitew między partyzanckimi oddziałami. Walczyli o zrabowane łupy, albo o kobiety. Samogon płynął rzeką, więc i powody zawsze były.
Za złamanie dyscypliny – „rozwałka”
DG: W jaki sposób dowódcy utrzymywali dyscyplinę?
B. Musiał: Byli tacy dowódcy, którzy rozstrzeliwali za przewinienia. W Puszczy Nalibockiej, na przykład, istniał konflikt między partyzantami sowieckimi i żydowskimi. Ludzie strasznie skarżyli się na tych ostatnich, że zabierają wszystko z domu. Czernyszew był o krok od rozstrzelania dowódcy żydowskiego Zorina. Żydzi rabowali nawet tych, którzy ocaleli z masakry i żyli w ziemiankach.
Ale sama sowiecka partyzantka też nie gardziła rabunkami i rozbojami. Jeśli uznali, że wieś nie jest dla nich perspektywiczna, że nic z niej dla siebie „nie ugrają”, palili ją. W wiosce Koniuchy (obecnie na Litwie) partyzanci nieustannie okradali miejscowych. Ci powołali samoobronę, aby chronić dobytek przed rabunkiem. Na próżno, partyzanci otoczyli wioskę i zniszczyli ją, zawsze znajdowali jakiś powód. Jeśli nie udawało im się znaleźć dla siebie oparcia, palili całą wioskę.
W zasadzie robili to samo, co Niemcy. Był przypadek, że Niemiec zabił kochankę partyzanta. Ten tak się zezłościł, że spalił całą wioskę. Partyzanci często palili budynki murowane, przeważnie szkoły, żeby Niemcy nie mogli zorganizować tam posterunków swojej policji. Dlatego w wielu przypadkach, gdy oficjalnie stwierdza się, że Niemcy zniszczyli budynek, tak naprawdę jest to dziełem sowieckich partyzantów. To było niszczenie prewencyjne.
DG: Czy dziś można ocenić poziom demoralizacji ruchu partyzanckiego? To była zasada czy wyjątek?
B. Musiał: To był ogromny problem. Oczywiście, były wyjątki. Wspomniany Niczyporowicz, choć nie był to człowiek święty, popełniał również przestępstwa, ale to był bolszewik, którzy walczył. Kiedy wykrył kolaboranta, natychmiast go zabijał.
Niczyporowicz był skutecznym partyzantem. Doszedł do wniosku, że tak duże oddziały partyzanckie na tyle wroga nie mają sensu. Według jego koncepcji, najlepsze były małe, uzbrojone grupy 100-osobowe, posiadające łączność radiową, mające wspólny cel, ale działające niezależnie. Nie widział powodu, aby to pułkownik miał dowodzić 100-osobową grupą partyzancką. Po tym, jak został zabrany do Moskwy, chciał iść do Armii Czerwonej, na front. Nie chciał wracać do partyzantki. Pisał do Woroszyłowa, że jego obecność w lesie nie ma militarnego sensu, ponieważ nie ma broni, a Niemcy mogliby zniszczyć jego oddział w pył…
DG: Jak można ocenić efektywność ruchu partyzanckiego na Białorusi, jego cele i ich realizację?
B. Musiał: Musimy wziąć pod uwagę liczbę partyzantów, liczbę ofiar cywilnych i szkód spowodowanych przez Niemców. Z militarnego punktu widzenia, nie miało to większego sensu. Tam była masa ludzi, a wyniki były mizerne.
Należy również wziąć pod uwagę ofiary wśród ludności cywilnej. Jeżeli w ciągu jednego roku partyzanci – mając 100 tys. własnych ludzi – zabili na Białorusi tylko około 7 tys. niemieckich żołnierzy, oficerów i urzędników, to jest to słaby wynik. Jeśliby tym 100 tysiącom dać do ręki broń i amunicję to miałoby to sens. Ale sowieci nie byli w stanie zapewnić tej masie broni, podobnie jak dobrego dowództwa, zaopatrzenia.
W Moskwie odbywały się dyskusje. Pojawiały się głosy, że ruch partyzancki w takiej formie traci rację bytu. Beria i NKWD byli zwolennikami tworzenia małych grup, dobrze uzbrojonych, dobrze przygotowanych i mających określone zadania. I to z perspektywy militarnej miało sens. Nawet Ponomarenko przyznał, że partyzanci nie robili nic i zajmują się głównie sobą. Ale w końcu strategia Berii przegrała, choć małe grupy trafiały na tyły Niemców, zrzucane ze spadochronami albo przechodząc linię frontu.
Fałszowanie dokumentów było normą, a kierownictwo o tym wiedziało
DG: W swojej książce często porównuje Pan niemieckie i sowieckie dokumenty archiwalne. I bardzo często różnią się one w sposób zasadniczy. Kto częściej posługiwał się kłamstwem?
B. Musiał: Manipulowanie danymi w systemie sowieckim było powszechne. To nie jest cecha partyzantów, to cecha sowiecka. Armia Czerwona też to robiła. Jeśli dać wiarę współczesnym sowieckim danym, to wynika z nich, że partyzanci zabili na Białorusi prawie pół miliona żołnierzy niemieckich. To cała Armia „Centrum”. Ale są to tylko puste liczby, którym nie wolno wierzyć.
Miałem możliwość wglądu do niemieckiego raportu kolejowego. Oni wysyłali je rano i po obiedzie. Były to raporty z Mińska o tym, co działo się na trasach kolejowych, dotyczyły także zamachów. Niemcy nie mieli żadnego powodu, aby używać tego rodzaju wiadomości w celach propagandowych. Sporządzali raporty dla wewnętrznych celów – technicznych. Były to lakoniczne wiadomości typu: Eksplozja tu i tu, uszkodzono 20 cm szyn, strat żadnych. Lub na przykład: mina eksplodowała pod lokomotywą, ranny maszynista. Albo bywało tak, że mina została wykryta i rozbrojona. Lokomotywa pchała wagony, które były specjalnie przeznaczone na wypadek eksplozji i dzięki temu straty były minimalne.
O tych samych operacjach mówią też sowieckie raporty. Tylko że w sowieckich podaje się, że w wyniku wybuchu zniszczone zostały dwa pociągi i zginęło 200 SS–manów. Oczywiście, były straty po stronie niemieckiej, ale głównie je wymyślano. Przy eksplozjach min straty w ludziach były znikome. Niemcy zachowywali niezwykłe środki ostrożności.
Jak sowieci manipulowali danymi, najlepiej ilustruje masakra w Nalibokach w 1943 roku. Pierwsze raporty donosiły o 200 ofiarach wśród policjantów. Później napisali, że chodzi o Niemców i liczba wzrosła do 400. A faktycznie ani jeden Niemiec wówczas nie zginął (wymordowano wtedy ok. 130 polskich mieszkańców Naliboków – przyp. redakcji). I takich przypadków jest całe morze. Manipulowanie danymi było normą, a kierownictwo wyższego szczebla o tym dobrze wiedziało.
DG: Czy były za to jakieś konsekwencje dla partyzantów?
B. Musiał: Oczywiście. Sztab starał się z tym walczyć, wysyłał telegramy, odbywały się narady. Był przypadek Jurina, który poinformował, że zlikwidował gauleitera Wilhelma Kube. On po prostu dowiedział się o tym jako pierwszy i wysłał raport. I za to został wysłany do Gułagu. Mógłbym o tym napisać dwie książki. Osobiście uważam, za wiarygodniejsze są źródła niemieckie, informacje w nich są bliższe rzeczywistości. Niemcy nie mieli powodu, by kłamać. Wręcz przeciwnie, wymagało się prawdy, by poznać prawdziwy stan rzeczy.
Niemcy nie mieli szans na odbudowanie swoich szeregów, a partyzanci mieli. Jeśli w bitwie zginęło 250 z 300 partyzantów, dowódca nie napisał o autentycznych stratach. Natychmiast przeprowadzał mobilizację i znowu było 300. Jeśli ludzie uciekali z lasu, to te straty uzupełniano kolejną mobilizacją.
DG: A czy ludzie często dezerterowali?
B. Musiał: Tak, to było zjawisko masowe. Uciekali do domu lub do Niemców. Na Witebszczyźnie w 1942 roku w lesie były pełno „zielonych” – tak nazywano tych, którzy uciekali z bronią od partyzantów, a potem chowali się przed nimi w lesie albo próbowali przebić się przez „Bramę Surażską”. Dokładnej liczby nie znamy i nie jesteśmy w stanie jej określić, ale problem niewątpliwie istniał na dużą skalę. W celu przeciwdziałania mu stworzono nawet specjalne oddziały wewnętrzne NKWD, była cała siatka zwiadowcza. Natrafiłem na dokumenty, które wskazują, że 10-15 proc. sowieckich partyzantów to byli informatorzy. Ich sprawozdania dotyczyły głównie dyscypliny.
Jak już zaznaczyłem, większość partyzantów to nie byli ochotnicy, dlatego tak często uciekali. Za ucieczkę groziła jednak kara śmierci dla dezertera i całej jego rodziny. Niemcy wiedzieli, że wśród partyzantów mało jest ochotników, często ogłaszali, że jeśli ktoś ucieka z lasu do domu to go nie ukarzą za udział w partyzantce.
DG: W lipcu 1944 r. Niemcy wycofali się z Białorusi. Co się potem stało z partyzantami?
B. Musiał: Wyszli z lasu. Ci, którzy cieszyli się zaufaniem, oczyszczali lasy z Niemców i polskich partyzantów. Inni pomagali stworzyć strukturę władzy sowieckiej. Jeszcze inni byli mobilizowani i wysyłani na front. Byli to głównie Białorusini. Rzucano ich na pierwszą linię frontu. Starsi zsyłali na front młodych. Można to porównać z dzisiejszym pojęciem „fali” w wojsku.
DG: Z pana słów wynika, że ruch partyzancki na Białorusi nie był niczym wyjątkowym. Do tego trzeba pamiętać o stratach poniesionych przez miejscową ludność w wyniku działań partyzantów. Dlaczego więc władze po wojnie tak rozdmuchały ten mit?
B. Musiał: Na Białorusi w ten mit mogli nie wierzyć, a w Moskwie – mogli wierzyć. Zwłaszcza drugie i trzecie mogło go już przełknąć. W szkole nie uczyli, jak było naprawdę. To była i jest klasyczna propaganda.
Ale każdy człowiek, który myśli logicznie, rozumie, że te dane, które przedstawiali partyzanci o sobie i o ofiarach wśród Niemców – to zwykły mit. Dziś Białoruś jest krajem postsowieckim, więc przywiązanie do tego mitu jest zrozumiałe. Jeśli Białoruś byłaby naprawdę państwem białoruskim, walczyłaby z tym sowieckim mitem. Bo to co sowieckie – znaczy antybiałoruskie.
DG: Zwolennicy tego mitu uważają, że gdyby został on obalony to Białorusinom zostałaby z wojny tylko kolaborująca z Niemcami Białoruska Obrona Krajowa, działająca od końca lutego 1944 do stycznia 1945 oraz kolaboracyjny SBM – Związek Młodzieży Białoruskiej.
B. Musiał: Na tym właśnie polega mit, fikcja. Czy chcecie budować swoją świadomość na kłamstwie, na fałszu? Na to pytanie powinni sobie odpowiedzieć sami Białorusini. Moim zdaniem, lekcja historia dla Białorusinów jest prosta – Białorusini byli ofiarami dwóch totalitaryzmów. I ani sowietów, ani nazistów nie obchodzili. Historia mówi Białorusinom, że powinni mieć własne białoruskie państwo, które ochroni i zadba o każdego obywatela.
Kresy24.pl za arche.by
4 komentarzy
Hansgazela2
24 sierpnia 2014 o 13:14Zdrajcy-tzw. Białorusini, współpracowali z faszystami przeciwko Polakom i innym narodowościom, nie posiadali patriotów i własnej partyzantki, po wejściu Armii Czerwonej, w drodze na Berlin, nagle pokochali NKWD i ponownie kolaborowali przeciwko Polakom – odwiecznym mieszkańcom tych terenów II RP. Partyzantkę tworzyli jeńcy i żołnierze Armii Czerwonej.
Tzw. obecni Białorusini nie posiadają własnej tażsamości i nigdy nie posiadali – służyli Polakom.
Czytelnik
6 lutego 2016 o 08:13Może to i prawda, ale po co to pisać …
Nie lepiej wspomnieć, iż wstępowali do polskiej partyzantki bo ona broniła wsi. Przecież nikt nie chciał kołchozów i głodu.
Sowiecka partyzantka formalnie i praktycznie podlegała pod NKWD, a oni rabowali białoruskie wsie tak samo jak polskie. Jak by te wsie były rosyjskie to też by je rabowali. Samolotami wywozili mięso, swetry, bieliznę itp. za linię frontu. Z powrotem dostawali broń,amonicję i bandaże. Taki dowódca w partyzantce sowieckiej to tak jak teraz ambasador na placówce w USA. Jak zapomniał o przełożonych i kolegach to mu pokazali drugi koniec sowieckiej ojczyzny. Samo życie.
Jaro
4 lutego 2015 o 10:35Jeżeli piszecie tak wiele o UPA to może jakiś artykuł o Bronisławie Kamińskim – Polaku (po ojcu) który stworzył milicję białoruską,republikę Łokotocką a potem Rosyjską Wyzwoleńczą Armię Ludową – RONA która ma na sumieniu wiele istnień Polaków ,mordy, gwałty,rabunki,bestialstwo w czasie Powstania Warszawskiego ( Ochota) często przypisywane Ukraińcom.Liczna ofiar tych formacji przekracza tą z Wołynia
Jacek
6 lutego 2016 o 07:26Ojciec Kaminskiego był rosyjskim Polakiem, a matka – Niemką, sam uważał się za Rosjanina -żadnego narodu nie nienawidził tak, jak Polaków, których wspominał jedynie obelżywymi słowami.
Jeszcze bardziej złożona jest sprawa udziału Ukraińców w tłumieniu Powstania Warszawskiego. Jak pokazały badania Ryszarda Torzeckiego i Andrzeja A. Zięby, w czasie Powstania nie było w Warszawie zwartych jednostek SS „Hałyczyna”. Zbrodnie przypisywane oddziałom ukraińskim popełniły inne oddziały, w tym m.in. brygada Bronisława Kamińskiego, formacja złożona z obywateli ZSRR, walczących po stronie niemieckiej. Pomyłka wzięła się stąd, iż warszawiacy, w dużej mierze pod wpływem informacji o pogromach dokonywanych na Wołyniu przez UPA, wszystkie cudzoziemskie jednostki walczące po stronie Niemiec określali jako ukraińskie. Przeciwko powstańcom Niemcy skierowali natomiast dwie kompanie (zapewne około 300 ludzi) Ukraińskiego Legionu Samoobrony (ULS), które walczyły na Powiślu we wrześniu 1944 r. W marcu 1945 r. ULS włączono w skład dywizji SS „Hałyczyna”. Czy jednak w skład Legionu wchodziły w tym czasie wspomniane dwie kompanie, tego nie wiadomo. /info IPN/
Mój Ojciec i tak zawsze twierdził że widział Ukraińców podczas Powstania Warszawskiego w Warszawie (nie na Powiślu) i bardzo się denerwuje jak mu się tłomaczy że to nie oni rzucali niemowlętami o śccianę tylko RONA. Wtedy opisuje szczegóły umundurowania i trujząb ukraiński. Twierdz że gdyby nie potrafił rozpoznać kto do niego strzela nie było by go z nami. Sam był wtedy dzieckiem- takich jak on jest wielu. Czy racje ma On, czy IPN?