– Film jest potrzebny. Opowiada, że to, co się stało nie było żartem. Owszem, patrzę na niego tak, jak żołnierz frontowy ogląda filmy wojenne. Są tu pewne nieścisłości w detalach, które widzą ci, którzy tam byli – mówi w rozmowie z Telewizją Biełsat jeden z likwidatorów Czarnobyla po obejrzeniu głośnego serialu amerykańsko-brytyjskiego „Czarnobyl”.
Przez Czarnobyl przeszło oficjalnie ponad 90 tys. Białorusinów usuwających następstwa awarii. Była to trzecia najliczniejsza po Ukraińcach i Rosjanach grupa narodowościowa w szeregach likwidatorów.
Dziś czarnobylcy to ludzie w średnim i starszym wieku, często niedomagający. Pobyt w „zonie” zostawił ślad na ich zdrowiu. Gdy w już niepodległej Białorusi władze stopniowo odbierały im ulgi przyznane w czasach ZSRR, czuli się sfrustrowani i zapomniani. Symbolem ich frustracji jest nieprzyznanie do dziś odznaczenia Bohatera Białorusi Wasilowi Ihnacience (ros. Wasilij Ignatienko). Losy strażaka pokazano właśnie serialu „Czarnobyl”.
Obejrzenie serialu zaproponowaliśmy Iharowi Szanczukowi – szefowi niezależnej organizacji Weterani Czarnobyla. Łączy ona głównie szeregowych likwidatorów i bardzo dba, by w jej szeregi nie wkradli się liczni „lipni” czarnobylcy. Ihar zapalił się do pomysłu, bo w jego środowisku wiele już mówi się o nowym filmie. Do oglądania zaprosił piątkę swoich kolegów.
W latach 1986-1987 r. służył on jako porucznik wojsk wewnętrznych i zajmował się chwytaniem zbiegłych do „zony” przestępców. Spędził tam łącznie 30 dni i choć nie brał bezpośrednio udziału w likwidacji, również był wystawiony na promieniowanie. Jak twierdzi, stosunek państwa do likwidatorów można oddać jednym zdaniem: „Ojczyzna posłała, ojczyzna zapomniała”.
Dlaczego doszło do katastrofy?
– Jestem przekonany, że przyczyną awarii był „burdel” – komentuje Siarhiej Szalkiewicz, który do „zony” trafił we wrześniu 1986 r. jako kierowca w kompanii rozpoznania chemicznego. – Wiem, że pracownicy stacji wtedy już odnosili się do reaktora, jak do czegoś zupełnie zwyczajnego. Kiedyś było tak np. z parowozami. Na początku ludzie uciekali na ich widok, strzelali do nich, a potem się przyzwyczaili. Tak samo było z reaktorami. A potem wszystko zrzucili na Anatolija Diatłowa.
Inaczej uważa Michaił Kapylau, który do „zony” czarnobylskiej trafił 10 czerwca 1986 r. i spędził w niej 4 miesiące. Służył tam jako zastępca dowódcy plutonu działu likwidacji następstw katastrofy.
– Nikt z nas nie był w elektrowni w momencie awarii i możemy mówić tylko o tym, co przeczytaliśmy. Pod koniec 1986 r. w czasopiśmie „Nauka i życie” opublikowano śledztwo Atomnadzoru w którym napisano, że Diatłow mówił, że reaktor jest jak czajnik i nic z nim nie może się stać. Sprawa więc nie w „burdelu”, ale w jednym człowieku, który był przekonany, że wszystko wie, że nic złego się nie stanie.
Gaszenie pożaru reaktora
Siarhiej Szalkiewicz zna dokładną relację akcji gaszenia reaktora od Iwana Szarleja, dowódcy oddziału straży pożarnej przy elektrowni.
– W rzeczywistości wozy strażackie nie przyjechały jedną kolumną, ale pojedynczo. I od pierwszych minut na miejscu pracował oddział strażaków z elektrowni. Po drugie, strażacy nie gasili pożaru z ziemi – tam było ponad 75 m. wysokości i żaden strumień, by nie doleciał. Oni od razu poszli na górę, by gasić papę na dachu reaktora. Nikt nie miał specjalnej odzieży ochronnej, bo nikt nie zdawał sobie sprawy, co się zdarzyło. Ani strażacy, ani pracownicy stacji. Mieli na sobie właśnie taką odzież jak do gaszeniu zwykłego domu.
Na filmie strażak bierze do ręki kawałek grafitu. Pewnie to twórczy zabieg, ale jest w pełni możliwe, że strażacy wręcz biegali po graficie. Informacja o tym, że wybuchł reaktor, pojawiła się dopiero następnego dnia rano.
Wezwanie likwidatorów do „zony”
W filmie pokazano scenę, gdy milicjanci rozchodzą się po domach z charakterystycznymi kartkami. Były to wezwania do stawienia się na miejsce zbiórki likwidatorów.
– Miałem 21 lat i dopiero wróciłem z armii – opowiada Siarhiej Szalkiewicz. – Na samym początku milicjanci przynosili wezwania z taką czerwoną ukośną linią. Ale ludzie, widząc je, zaczynali zwalniać się z pracy i unikać wyjazdu. Zaczęli więc przysyłać zwyczajne wezwania, niby do stawienia się na 25-dniowe ćwiczenia wojskowe. Ucieszyłem się wtedy, że nie jadę do Czarnobyla. Ale jak pojechałem do Mińska, okazało się, że ze wszystkich rejonów Białorusi zebrali likwidatorów, którzy ustawili się w kilkukilometrową kolumnę. Z niej wyciągano jedynie zbyt pijanych i tych z wyrokami. Do Czarnobyla pojechali więc młodzi, zdrowi i trzeźwi. Przeczytano nam też rozkaz o wezwaniu na specjalne wojskowe manewry dla likwidacji następstw katastrofy w Czarnobylu. Za samowolne oddalenie się zagrozili 3 latami więzienia.
Siarhiej Bukrej był jednym z pierwszych, który otrzymał wezwanie z czerwonym paskiem. W „zonie” przebywał od 10 czerwca do 10 października 1986 r.
– 7 czerwca o 8 rano przyszedł do mnie do domu „mient” [gliniarz] z wezwaniem z czerwonym paskiem. Dokąd jedziemy, nie powiedział – opowiada Siarhiej.
(…)
Cały reportaż i więcej zdjęć tutaj.
Fragment reportażu publikujemy za zgodą Redakcji portalu Biełsat.
fot. Dziuba, Belsat.eu
1 komentarz
peter
8 czerwca 2019 o 03:38Biarorusiniu po obejrzeniu Rosyjskiego serial w tv zmienia zdanie I o wszystko zaczna obwiniac Agetow CIA