Wielu Białorusinom tragiczna śmierć Ramana Bandarenki przemówiła do wyobraźni i uświadomiła, że dla Łukaszenki i jego siepaczy życie człowieka jest warte tyle, co nic. Ludzie przekonali się, że nie trzeba być liderem opozycji, brać aktywny udział w protestach ulicznych, czy atakować milicjantów, żeby zostać zabitym. Okazało się, że na Białorusi śmiertelne niebezpieczeństwo może czekać tuż po wyjściu z klatki schodowej bloku, w którym mieszkasz.
Reżim białoruskiego satrapy w impecie walki z własnym narodem przebił kolejne dno. Wczoraj, w piętnastą niedzielę protestów przeciwko milicyjnej przemocy i sfałszowaniu wyborów prezydenckich, milicja brutalnie spacyfikowała z użyciem gazu łzawiącego, gumowych kul i granatów hukowych organizowane w całym kraju akcje, mające upamiętnić kolejną śmiertelną ofiarę wojny, prowadzonej przez Łukaszenkę przeciwko własnemu narodowi.
Bilans niedzielnej pacyfikacji jest taki, że do milicyjnych katowni (trudno inaczej nazwać komisariaty milicji, w których zatrzymanych pałują do nieprzytomności, a nawet do śmierci) trafił kolejny tysiąc białoruskich obywateli.
Najwięcej – kilkaset ludzi – zatrzymano wczoraj na Placu Przemian. To nieoficjalna nazwa jednego z mińskich podwórzy upiększanych przez mieszkańców opozycyjną symboliką i otoczonych mieszkalnymi blokami. Stąd 11 listopada kilku osobników, ubranych w kominiarki i dresy, porwało i skatowało do nieprzytomności, a w konsekwencji zabiło 31-letniego artystę malarza Ramana Bandarenkę (na zdjęciu), który wyszedł z domu, aby powstrzymać niszczenie przez nieznanych mu ludzi dekoracji w białoruskich biało-czerwono-białych barwach narodowych, wykonanych na podwórzu przez mieszkańców okolicznych bloków. „Ja wychodzę” – zdążył napisać mężczyzna na osiedlowym czacie przed wyjściem z domu.
Ten wpis okazał się ostatnim, jakiego dokonał za życia. „Ja wychodzę” – stało się hasłem wczorajszego protestu przeciwko przemocy, stosowanej wobec własnych obywateli przez białoruskie władze.
Przemarsz mieszkańców białoruskiej stolicy pod hasłem „Ja wychodzę” miał się rozpocząć (ale jego uczestnicy zostali prewencyjnie rozpędzeni) przy stacji metra Puszkinskaja, gdzie 10 sierpnia, podczas akcji protestacyjnej, został zastrzelony przez milicję Aleksander Tarajkouski – pierwsza śmiertelna ofiara wśród protestujących. Manifestanci chcieli przejść od metra Puszkinskaja do Placu Przemian, aby zapalić znicze i położyć kwiaty na powstającym tutaj (zniszczonym wczoraj po spacyfikowaniu protestu przez milicję) ludowym memoriale, upamiętniającym Ramana Bandarenkę (ros. Roman Bondarenko – red.), który zmarł 12 listopada w mińskim szpitalu wskutek ciężkich obrażeń czaszkowo-mózgowych, zadanych przez nieznanych sprawców poprzedniego wieczora.
Pobicie Ramana Bandarenki i jego tragiczna śmierć, choć nie pierwsza w okresie trwających ponad trzy miesiące protestów, niezwykle mocno wstrząsnęły białoruskim społeczeństwem. W mińskiej katedrze katolickiej odprawiono nabożeństwo w intencji wiecznego życia dla duszy ofiary zabójstwa. W tej samej intencji modlili się wierni w prawosławnej katedrze w Grodnie, a także białoruscy grekokatolicy.
Wielu Białorusinom ta tragiczna śmierć przemówiła do wyobraźni i uświadomiła, że dla Łukaszenki i jego siepaczy życie człowieka jest warte tyle, co nic. Ludzie przekonali się, że nie trzeba być liderem opozycji, brać aktywny udział w protestach ulicznych, czy atakować milicjantów, żeby zostać zabitym. Okazało się, że na Białorusi śmiertelne niebezpieczeństwo może czekać tuż po wyjściu z klatki schodowej bloku, w którym mieszkasz.
Raman Bandarenka był tzw. zwykłym człowiekiem. Po jego śmierci media wiedziały o nim tylko tyle, że w wojsku służył w jednostce komandosów, a wcześniej ukończył akademię sztuk pięknych. Jego aktywność społeczna polegała na tym, że na Placu Przemian uczył sąsiedzkie dzieci malować.
Kiedy Raman Bandarenka wyszedł z bloku, aby sprawdzić, kto i po co chce zniszczyć biało-czerwono-białą dekorację, został napadnięty przez mężczyznę w jasnym dresie. Napastnik powalił go i uderzył po głowie. Potem pojawili się wspólnicy, schwytali Romana za ręce i nogi i ponieśli do stojącej nieopodal furgonetki, gdzie w drodze na komisariat milicji został pobity do utraty przytomności, której nie odzyskał aż do śmierci.
Już po tragedii, w rozmowie z zagranicznymi mediami, o okolicznościach śmierci Ramana Bandarenki opowiadał sam Łukaszenko. Próbował skompromitować zmarłego i obronić domniemanych sprawców jego śmierci. Twierdził, że Roman wyszedł z domu, będąc pijany i wdał się w bójkę z ludźmi, niezadowolonymi z opozycyjnej dekoracji. – Jasne, że został zatrzymany i zawieziony na komisariat. Po drodze poczuł się niedobrze. Oni (milicjanci) wezwali pogotowie ratunkowe i przekazali go do szpitala – kłamał Łukaszenko 13 listopada, kiedy lekarze, bezskutecznie walczący przez cały poprzedni dzień o życie pacjenta, poinformowali już, że ofiara pobicia była absolutnie trzeźwa, a we krwi miała 0,0 promila alkoholu.
Tymczasem dziennikarze sportowego białoruskiego portalu Tribuna.com przeprowadzili śledztwo na podstawie opublikowanych w internecie nagrań wideo, na których widać, jak Ramana Bandarenkę zaatakował mężczyzna w jasnym dresie. Dziennikarzom udało się zidentyfikować zarówno samego napastnika jak też jednego z jego wspólników. Okazali się nimi ludzie podobni do ludzi z bliskiego otoczenia Łukaszenki.
W napastniku w jasnym dresie dziennikarze oraz pytani przez nich eksperci poznali byłego bojownika MMA i byłego mistrza świata w kick boxingu, instruktora białoruskich komandosów Dmitrija Szakutę. Jego wspólnikiem miał się natomiast okazać człowiek podobny do Dmitrija Baskowa, szefa Federacji Hokeja na Lodzie Republiki Białoruś. Szakuta i Baskow, proszeni przez dziennikarzy o potwierdzenie bądź zaprzeczenie udziału w tragicznym zdarzeniu na Placu Przemian, odmówili komentarza.
Zarówno Szakuta jak i Baskow to ludzie, należący do kręgu przyjaciół starszego syna białoruskiego dyktatora – Wiktora Łukaszenki. Jak udało się ustalić dziennikarzom Tribuna.com, na bluzie, w którą był ubrany napastnik podobny do Dmitrija Szakuty, widniało logo klubu motocyklowego Iron Birds Chapter, którego członkami są m.in. Wiktor Łukaszenko, były szef białoruskiego MSW Igor Szuniewicz, szef milicji drogowej Mińska Dmitrij Korziuk i nawet syn byłego prokuratora generalnego Rosji Artiom Czajka. W 2016 roku Aleksander Łukaszenko przejechał się publicznie na czele kolumny motocykli członków klubu Iron Birds Chapter.
O Dmitriju Baskowie wiadomo, że po zakończeniu sportowej kariery, rozpoczął karierę sportowego działacza, i ruszyła ona zaraz po tym jak został personalnym trenerem syna Aleksandra Łukaszenki, grającego w jednej z amatorskich drużyn hokejowych, której graczem jest także były bojownik MMA Dmirij Szakuta.
Czy udział ludzi z bliskiego kręgu białoruskiego dyktatora w zabójstwie człowieka, wyznającego opozycyjne poglądy, jest świadectwem tego, że białoruski satrapa cierpi na totalny deficyt wykonawców brudnej roboty?
A może udział w zabiciu bądź okaleczeniu opozycjonisty jest w otoczeniu Łukaszenki przejawem szczególnego oddania i lojalności?
Tego, że nawet w białoruskich resortach siłowych, mających bronić obywateli, ci ostatni, jeśli manifestują opozycyjne poglądy, są postrzegani gorzej niż pospolici zbrodniarze i kryminaliści, dowodzi wywiad z Nikołajem Karpienkowem, szefem Departamentu MSW Białorusi ds. walki z przestępczością zorganizowaną, który został opublikowany na początku listopada w gazecie „SB. Biełaruś Siegodnia”, będącej organem prasowym administracji Łukaszenki.
Pułkownik milicji, piastujący wysokie stanowisko w MSW, publicznie oświadczył na łamach gazety, że na Białorusi środowisko kryminalistów zachowuje się poprawniej i lojalniej wobec władzy, niż ci, którzy wychodzą na akcje protestacyjne. „Bandyci nawet nie wypowiadają się na te tematy, nie komentują ich, ani nie krytykują władzy” – pochwalił przedstawicieli kryminalnego półświatka pułkownik Karpienkow, twierdząc, że pospolici zbrodniarze mają na sumieniu mniej, niż ludzie, protestujący od ponad trzech miesięcy na ulicach białoruskich miast.
Nikołaj Karpienkow, potępiąjący obywateli, nie godzących się z polityką władz i twierdzący, że są gorsi od pospolitych zbrodniarzy, de facto publicznie usprawiedliwił stosowanie wobec protestujących przemocy. Wypowiedziane przez niego skandaliczne przemyślenia bezkrytycznie upowszechniła, tym samym promując je, gazeta Łukaszenki.
Wobec wyznawanych przez milicyjnego naczelnika i pochwalanych przez łukaszenkowską gazetę poglądów – trudno się dziwić temu, że przez trzy miesiące trwania protestów żaden przypadek pobicia, okaleczenia, torturowania, czy śmierci uczestnika protestu nie doczekał się na Białorusi wszczęcia sprawy karnej.
Wszystko wskazuje na to, że zabójcy Bandarenki również nie zostaną ujęci i ukarani. A jeśli rzeczywiście są nimi ludzie, na których wskazują białoruscy dziennikarze sportowi, to być może dostaną nawet nagrodę za przejawioną inicjatywę i gorliwość w sprawie walki z krytykami dyktatora.
Andrzej Pisalnik
Autor jest dziennikarzem z Grodna (ZnadNiemna.pl), działaczem Związku Polaków na Białorusi
fot. facebook.com/roman.bondarenko
2 komentarzy
Radecki20
16 listopada 2020 o 15:34Mordercy. Państwo bezprawia.
Andrew
16 listopada 2020 o 18:31Dyktator ma w genach krew cepa nie Europejczyka, To z krwi i kości CEP