100 lat temu, 16 czerwca 1924 roku we Lwowie urodził się Adam Hanuszkiewicz, wybitny polski aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny i telewizyjny, dyrektor teatrów. Był jedną z najbarwniejszych postaci w powojennej historii polskiego teatru.
Potrafił dokonać tego, co udawało się niewielu: potrafił rzesze widzów, zwłaszcza młodych „zarazić” teatrem, klasyką. Mówiono o nim człowiek-instytucja, reformator. Pod wieloma względami wyprzedził własną epokę, wytyczył nowe drogi. Jego twórczość nieustannie budziła skrajne opinie, polemiki i dyskusje. Jego inscenizacje budziły kontrowersje.
W „Kordianie” Juliusza Słowackiego tytułowy bohater, grany przez Andrzeja Nardellego, monolog na Mont Blanc wygłaszał na drabinie, a w „Balladynie” tegoż autora odtwórcy postaci Goplany, Chochlika i Skierki jeździli po scenie na nowoczesnych motocyklach Hondach. Hanuszkiewicz nie ukończył żadnej artystycznej uczelni. Był samoukiem. Egzamin aktorski zdał eksternistycznie w 1946 roku w Łodzi przed komisją, w której zasiadali m.in. Leon Schiller i Aleksander Zelwerowicz. Otrzymał dyplom z wyróżnieniem. Występował na scenach Krakowa, potem Poznania, gdzie zadebiutował jako reżyser. Od połowy lat 50. przez następne pół wieku był związany z Warszawą, najpierw z Teatrem Polskim (1955–1956), potem z Teatrem Powszechnym (jako reżyser, a od 1963 roku dyrektor naczelny i artystyczny). Czternaście lat kierował Teatrem Narodowym (1968–1981), współpracował z Teatrami Ateneum i Studio, a od 1989 roku prowadził Teatr Nowy. Przez te wszystkie lata nie rozstawał się ze sceną Teatru Telewizji. Był jego współtwórcą i pierwszym reżyserem naczelnym. W Teatrze Telewizji realizował programowo klasyków wielkiej literatury europejskiej, m.in. Moliera, Williama Szekspira, Fiodora Dostojewskiego, Antoniego Czechowa, Marka Twaina, a także klasykę narodową – od Adama Mickiewicza po Sławomira Mrożka. Wymyślił Teatr Telewizji grany na żywo, co było wówczas ewenementem w Europie. Postawił go na najwyższym poziomie. Wyreżyserował ogółem ponad 300 spektakli, w tym około 100 telewizyjnych. Obejrzało je miliony widzów. Żył teatrem i dla teatru. „I gdy mu go zabrakło, to tak, jakby zabrakło mu powietrza” – z żalem o ostatnich latach życia przyjaciela mówił wybitny aktor Andrzej Łapicki, zapamiętany z roli Ketlinga z „Przygód Pana Michała”. Jego zdaniem „robił teatr sercem, nie bawiąc się w intelektualne komplikacje, robił teatr barwny, teatr bliski ludziom”. Najbardziej Hanuszkiewicz obawiał się zniknięcia ze sceny w przyszłości klasyki polskiej. „To są tekstowe nasze Mozarty i Beethoveny” – mówił. „To są genialne utwory. Jeżeli my stracimy z nimi kontakt i będziemy się nasycać dramatami serialowymi […] to nastąpi jednak jakieś zubożenie, jakiś koniec metafizyki, […] koniec poezji, koniec wyobraźni”. Uważał to za niepowetowaną stratę.
Los rzucił go daleko od rodzinnego miasta, do stolicy, gdzie miał swoją wierną widownię, był uwielbiany, ale gdzie spotykał się również z niezrozumieniem, niewybrednymi atakami, a nawet wrogością pewnych środowisk artystycznych. Ściągnął na siebie ten ostracyzm, decydując się przyjąć dyrekcję Teatru Narodowego po zdymisjonowanym w 1968 roku przez władze za antyradzieckie „Dziady” Mickiewicza Kazimierzu Dejmku. Tak naprawdę Warszawa, do której – pozbawiony swojej własnej małej ojczyzny – przywiązał się miłością synowską, oddając jej najlepsze z tego, co posiadał – swój talent, skrzywdziła go dwukrotnie. Pierwszy raz – w stanie wojennym, odsuwając go od dyrekcji Teatru Narodowego. Ostatnią premierą i zarazem jego przedstawieniem pożegnalnym w Sylwestra 1982 roku był specjalnie na tę okazję przygotowany „Śpiewnik domowy” Stanisława Moniuszki. „Dawno nie widziałam w teatrze, żeby ludzie płakali. A tak jest ciągle w Teatrze Narodowym na przedstawieniach Śpiewnika domowego Stanisława Moniuszki. Ostatni spektakl Adama Hanuszkiewicza budzi niekłamane emocje — po prostu. Wzruszenie udziela się i widowni, i scenie. Przecież płaczą nie tylko widzowie, łzy w oczach (wcale nieteatralne) mają także aktorzy, czuje się to pulsowanie między publicznością a sceną. Można by powiedzieć, że spełnia się tu prawdziwie fenomen teatru – katharsis, oczyszczenie i pojednanie” – pisała Rita Gołębiowska w „Tygodniku Kulturalnym”.
Po raz drugi Warszawa, a właściwie jej władze skrzywdziły reżysera, odbierając mu u schyłku jego życia Teatr Nowy. Wtedy zadano mu cios, po którym już się nie podniósł. Jak podkreśliła w rozmowie z dziennikarzami, aktorka i uczennica reżysera Edyta Jungowska, po zamknięciu Teatru Nowego, na miejscu którego powstał market, Hanuszkiewicz zamknął się w domu, żył przez wiele lat samotnie. „Myślę, że teatr go już nie cieszył. On tak bardzo kochał teatr, że kiedy mu go odebrano postanowił odejść, nie mieć z nikim kontaktu” – mówiła. „To, że zabrano mu niewielką scenę na Puławskiej, uważam za ogromne draństwo – komentował Andrzej Łapicki. „Dziś w tym miejscu można kupić buraki i piwo […]. Po raz kolejny okazało się, że jesteśmy specjalistami od niszczenia ludzi za życia, by po śmierci stawiać im pomniki. Adam przez ostatnie lata wycofywał się z życia, odchodził w samotności. Pokazywał, że nie chce mieć nic wspólnego z tym światem, który już nie jest jego”.
Kim był Hanuszkiewicz dla polskiego teatru, dla Warszawy? Dla wielu pozostał przybyszem stamtąd. „Jestem outsider ze Lwowa” – mówił zresztą sam o sobie. Lwowa pozostało w nim dużo, począwszy od akcentu lwowskiego, który mu wytykano na początku kariery. Zawstydzony przez Kazimierza Dejmka, postanowił wyzbyć się tego „koszmarnego akcentu”, odkrywając przy okazji, że polega on na nieruchomości warg i jest to akcent „leniwego mówienia”, więc – jak przyznawał – wracał mu czasem wtedy, gdy odczuwał zmęczenie. Lwowskości było w nim jednak może nawet więcej, niż sam przed sobą chciał się do tego przyznawać. Nigdy się z nią nie obnosił, co w tamtych czasach było oczywiste, choć był jej świadom i był z niej dumny. Może odbierał ją jako całkowicie niezasłużony, bo otrzymany z racji urodzenia dar niebios, a może też i jako pewną „ułomność” w postrzeganiu świata, garb, którego nie widać, ale od którego uwolnić się nie można. Przyznawał, że chociaż nie jest sentymentalny, robi mu się ciepło na sercu, gdy w rozmowie pojawia się temat jego miasta. Przeciwstawiał je Warszawie, dostrzegając istotne różnice. „W aurze przypominało ono Wiedeń tańczący walca. Miasto pogodne, jasne, przyjazne ludziom, w przeciwieństwie do Warszawy”. Mówił o swoim mieście rodzinnym zawsze z miłością, atencją i dumą. „Nadzwyczajne miasto, świetni ludzie, w leksykonie biograficznym z 1938 roku na 200 wymienionych osób, które stanowiły o potędze II RP, ponad 100 pochodziło ze Lwowa. Wilno, Lwów, Kraków, Poznań – tam kwitła kultura polska w tym obwarzanku – jak to mawiał Piłsudski. Warszawa tylko te osiągnięcia sprzedawała na zewnątrz. Sama była jedynie autorem nieudanych powstań”. Takie deprecjonowanie roli stolicy oraz kontrowersyjne w stosunku do jej mieszkańców wypowiedzi, zbytnia szczerość i brak powściągliwości w osądach z pewnością nie mogły przysporzyć mu zwolenników i sprzymierzeńców. Był na swój sposób „kwintesencją lwowskości”: uparty, ambitny, czasem szorstki i apodyktyczny, to znów łagodny, rozbrajająco szarmancki i w głębi duszy wrażliwy, zdolny do poświęceń, pełen fantazji i odwagi w jej urzeczywistnieniu, jak dziecko rozbrajająco szczery, (co uważał za swoją wadę), z humorem i dystansem oceniający wady innych, ale i swoje własne, niepoprawny optymista o wyjątkowym poczuciu humoru. Jakże po lwowsku brzmi odpowiedź na postawione mu w 2002 roku pytanie, jakie chciałby usłyszeć pierwsze dwa zdania na swym pogrzebie: „Umarł Hanuszkiewicz. Będzie nudno w teatrze”.
Lwów wracał do niego we wspomnieniach, w ludziach, w zdarzeniach, których się nie spodziewał. Udało mu się nawiązać współpracę z Polskim Teatrem Ludowym we Lwowie i jego dyrektorem Zbigniewem Chrzanowskim. Miał okazję przelotnie tylko, jak większość Polaków wtedy, w drodze do Bułgarii, na Złote Piaski, odwiedzić swoje miasto. Nie było już „Atlasa” w jego rodzinnej kamienicy na Rynku. Jego miejsce zajął hałaśliwy zakład dziewiarski ze sklepem oferującym produkcję tegoż od frontu kamienicy. Ze wspomnień żony stał chwilę w zadumie patrząc na owe trzecie piętro, gdzie mieszkał niegdyś z rodzicami, ale wejść do środka kamienicy nie chciał. W 2001 roku otrzymał tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Opolskiego, stając się tym samym w historii tej młodej uczelni trzecim z kolei lwowiakiem – po Stanisławie Lemie i Wojciechu Kilarze – wyróżnionym w ten sposób. Było to dla niego miłą niespodzianką u schyłku życia „Ja wiem, że to Lwów się o mnie upomniał, moje miasto” – przyznawał. „Bo gdyby Nicieja nie pojechał do Lwowa, nie zakochał się w tym mieście tak mocno, że stał się lwowianinem, to by tego nie było”. Mimo wieloletniego zakotwiczenia w Warszawie, ilekroć wspominał swój Lwów, pojawiały się w jego głosie jakieś ledwo wyczuwalne tkliwe, rzewne nutki, których sam może nawet nie był świadom. Bo wszystko przecież zaczęło się we Lwowie.
Lwów Hanuszkiewicza
Lwów Hanuszkiewicza – to przede wszystkim jego dom rodzinny, usytuowany w najpiękniejszym miejscu, w sercu miasta, przy Rynku, z wejściem od strony dawnej ul. Grodzickich (obecnie Drukarskiej). Urodził się i wychował w kamienicy, o której – tak jak o teatrze Hanuszkiewicza – można wszystko powiedzieć, tylko nie to, że jest „nudna”. Gotyckie przepastne piwnice, sklepienia i konsole, późnośredniowieczne malowidła współistnieją tu z empirową dekoracją fasady, secesyjnymi balustradami i boazeriami, z imitacją renesansowych belkowych stropów rzeźbionych w zakopiańskie motywy. Na parterze – wspomniana gwarna knajpa literacko-artystyczna „Atlas”, odwiedzana w międzywojniu licznie również przez brać spod znaku Melpomeny. Można tu było spotkać wszystkie liczące się osobistości ówczesnego teatru, i te lwowskie, i te przyjezdne. Czyż mogło być lepsze miejsce na wzrastanie dla takiego niespokojnego ducha, „kolorowego ptaka”, wizjonera polskiego teatru, jakim był Hanuszkiewicz?
Z domu rodzinnego Adam wyniósł wzorce postępowania oparte na życzliwości ludzkiej i tolerancji. Był wychowywany, jak sam podkreślał, w chrześcijańskim systemie wartości, zwłaszcza przez matkę, Stanisławę z Szydłowskich, pochodzącą ze starej lwowskiej rodziny kupieckiej, prowadzącej w mieście nieprzerwanie od XVIII wieku sklep korzenny Schubuth i Ska. Ojciec,Ślązak z lwowską duszą, jak go określał, był weteranem pierwszej wojny światowej, wojny polsko-bolszewickiej, hallerczykiem, kawalerzystą. To po nim zapewne odziedziczył urodę, nadzwyczajną charyzmę i poczucie humoru. Z domu Adam wyniósł również zamiłowanie do muzyki i literatury. Ciocia grała na fortepianie. Wujek, który zajmował jeden zpokoi w ich czteropokojowym mieszkaniu – na wiolonczeli. Co soboty urządzał w domu z kolegami koncerty muzyki kameralnej, którym przyszły reżyser lubił przysłuchiwać się godzinami. Z tych młodzieńczych fascynacji zapewne zrodził się potem sposób reżyserowania sztuk na kształt partytury muzycznej, nut. Hanuszkiewicz uważał, że aktorzy w teatrze powinni za punkt odniesienia brać muzykę tekstu i poruszać się na scenie tak, jakby swoim ciałem odtwarzali partyturę, muzykę. „Pan buduje przedstawienie jak symfonię” – powiedział kiedyś Hanuszkiewiczowi wybitny kompozytor Witold Lutosławski. Atmosfera najbardziej muzykalnego miasta odcisnęła z pewnością piętno na wrażliwym chłopaku z lwowskiego Rynku, wpłynęła na kształtowanie jego gustów muzycznych. Jak podkreślał w wieku dojrzałym, lubił słuchać każdej dobrej muzyki: koncerty skrzypcowe Bacha, muzykę symfoniczną Mahlera, uwielbiał Mozarta, zwłaszcza Requiem, w jego opinii „jedyne Requiem, które nie jest ponure, którego autor nie straszy, bo wierzy w niebo i zbawienie i dlatego jest radosne”. Od dzieciństwa pochłaniał mnóstwo książek, głównie tych, jak przekornie zaznaczał, które miały zakończenia szczęśliwe, co zawsze na początku, przed przystąpieniem do lektury, nie omieszkał sprawdzić. Zgłębiania innych trudu sobie nie zadawał. Irytowało go, jeżeli finał nie był taki, jaki jego zdaniem być powinien. Lwowski dom był więc dla niego źródłem wielu pozytywnych natchnień. Negatywnych również, takich, które cieniem kładły się najego późniejszym dorosłym życiu. „Jestem z rozbitej rodziny. Sam rozbiłem niejedną” – mówił. Pisano o nim potem „ostatni wielki uwodziciel” lub „mężczyzna nieustannie żonaty”, gdyż – jak sam potwierdzał – nie zaznał w pełni życia kawalerskiego. Od czasu zawarcia pierwszego małżeństwa we Lwowie w wieku, gdy nie miał jeszcze 20 lat, żenił się jeszcze trzy razy. Trzy ostatnie jego wybranki były aktorkami.
Lwów – to również pierwsze doświadczenia na scenie, nieodbiegające od przeciętnych w tym wieku: „jak wszyscy grałem w teatrzyku szkolnym – w jasełkach” – wspominał. I dodawał: „Tak, jak Antoni Czechow za klasyczną strukturę uznał wodewil, a Witold Gombrowicz – operetkę, tak ja, przepraszam za porównanie, wywodzę się z szopki. W „Weselu”, jak w szopce, postaci zjawiają się i znikają. To są narysowane prostymi kreskami genialne karykatury”. Takie odczytanie dramatu uważał za swoje odkrycie w Teatrze Powszechnym. Do arcydzieła Wyspiańskiego, wystawionego zresztą po raz pierwszy na lwowskiej scenie w obecności autora już 24 maja 1901 roku, czyli zaledwie dwa miesiące po prapremierze krakowskiej, Hanuszkiewicz powracał wielokrotnie. Ukształtował go Lwów, w którym sztukę teatralną otaczano wielkim pietyzmem. Miasto, w którym oba wspaniałe, zbudowanie z niezwykłym rozmachem gmachy teatralne – Skarbkowski i Wielki – są świadectwem umiłowania przez lwowian tej sztuki. Miasto, chlubiące się przebogatą tradycją teatru polskiego: od Bogusławskiego poprzez Fredrę, Zapolską aż do Schillera, realizującego tu swoją koncepcję teatru monumentalnego. Tego samego Schillera, który to już nie we Lwowie, a w Łodzi przyjmował u 22 letniego Hanuszkiewicza egzamin eksternistyczny z aktorstwa.
Lwów Hanuszkiewicza – to położone w nieodległej od domu okolicy, przy dawnej ul. Batorego (obecnie Kniazia Romana) III Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego, do którego uczęszczał, gimnazjum typu klasycznego, z naciskiem na język łaciński i grecki. Biegł do szkoły pieszo, bo to tylko kilka minut drogi ulicą Halicką albo Serbską. Albo nieco okrężną drogą, zahaczając o kościół Jezuitów. Wtedy to podążał albo przez pasaż Andriollego, Rynek i Halicką, albo przez Plac Kapitulny koło katedry, Plac Mariacki, z pomnikiem Mickiewicza i hotelem George’a, Plac Halicki. A może jednak omijał Plac Halicki i idąc zaułkami koło świeżo zbudowanego, ultra nowoczesnego drapacza chmur Sprechera, na tyłach dawnego gmachu Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, (do którego uczęszczała równie utalentowana, starsza o całe osiem lat, w przyszłości koleżanka po aktorskim fachu Krystyna Feldman) wybiegał na wprost swej budy, „zderzając się” z jej monumentalną fasadą ozdobioną posągami Mikołaja Kopernika, Adama Mickiewicza, Tadeusza Czackiego, Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, Jędrzeja Śniadeckiego i Jana Długosza. Szkoła zaliczana była do renomowanych lwowskich gimnazjów, szczyciła się wysokim poziomem nauczania. Zapewniali go profesorowie, mający często stopnie doktorskie i habilitacje, program zaś, oparty na greckich tragediach i rzymskich historiach, dawał solidne podstawy do dalszej edukacji. Adam siedział w ławach, które zaledwie nieco tylko wcześniej zajmowali przed nim wicepremier, minister Eugeniusz Kwiatkowski, autor i koordynator budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego, twórca gospodarki morskiej i portu w Gdyni, generał Władysław Sikorski, biskup Władysław Bandurski, czy walczący w szeregach Orląt Lwowskich 14-letni, młodo zmarły potem poeta Jan Zahradnik. To ich, chłopców z pokolenia rodziców Hanuszkiewicza, uczniów szkoły, poległych w walkach w obronie Lwowa w listopadzie 1918 roku w trakcie wojny polsko-ukraińskiej oraz podczas wojny polsko-bolszewickiej honorowała tablica pamiątkowa, ustanowiona w przedsionku gmachu gimnazjum. Zajmując ich miejsce w szkolnych ławach Adam nie mógł przewidzieć zarówno tego, iż wkrótce wojna brutalnie przerwie jego edukację, jak i tego, że pomimo tych trudnych doświadczeń osiągnie szczyty i z czasem powiększy grono wybitnych wychowanków tego gimnazjum.
„Byłem samotnikiem. […] Zamykałem się niedoceniony i skrzywdzony w pokoju. (To mi zostało do dziś). Sportów żadnych oczywiście nie uprawiałem”. Tak wspominał swoje dzieciństwo. Toteż najszczęśliwsze chwile następowały podczas wakacji, spędzanych na podlwowskiej wsi z babcią i z dwójką rodzeństwa – bratem Januszem i siostrą Marysią. Ten błogi czas zapadł mu w pamięci najintensywniej. „Babcia brała nas, trójkę wnuków na furę z końmi, a druga fura wiozła nasze rzeczy. Wywoziła nas bardzo daleko, bo 25 kilometrów za Lwów, do Krasowa. To były trzy miesiące totalnej swobody na wsi. Tam nauczyłem się jeździć na oklep, żąć, płużyć, wiązać zboże, kosić trawę. Najmilej wspominam jazdę na oklep na koniu do wodopoju. To pławienie koni, mycie, uwielbiałem”. Miłość do koni pozostała. W latach warszawskich był corocznym bywalcem na Jeździeckich Mistrzostwach Gwiazd w Zakrzowie w Opolskiem, gdzie przez zabytkowy pałac i zespół parkowy przewinęło się kilkadziesiąt znanych postaci polskiego filmu, teatru, estrady i kabaretu. W imprezie uczestniczyli prócz niego m.in. Beata Tyszkiewicz, Henryk Machalica, Daniel Olbrychski, Andrzej Grabowski, i Karol Strasburger. Zaś sielankową atmosferą tamtych przedwojennych cudownych wiejskich wakacji zapragnął podzielić się z warszawiakami, realizując „Miesiąc na wsi” Iwana Turgieniewa w Teatrze Nowym. Nowatorska scenografia spektaklu miała oddawać namiastkę tamtych dni: były prawdziwe, żywe psy, prawdziwa trawa, na której widzowie z pierwszych rzędów mieli okazję siedzieć wraz z aktorami, była żywa woda i kwitnąca jabłoń. Przedstawienie to zaliczono do najgłośniejszych w Warszawie, pokazano je około 270 razy.
Lwów Hanuszkiewicza – to również połoony pomiędzy Rynkiem Starego Miasta a wspaniałymi Wałami Hetmańskimi z zabranym po wojnie go Gdańska pomnikiem konnym króla Jana III Sobieskiego kościół oo. Jezuitów. Kościół z przylegającym doń gmachem słynnego niegdyś kolegium, które stało się zalążkiem utworzonego w 1661 roku Uniwersytetu Jana Kazimierza. Kościół, obok którego znajdowała się szkoła powszechna im. Adama Mickiewicza, do której mały Adam uczęszczał, z zachowanym do dziś okazałym posągiem patrona na fasadzie. Kościół, przy którym działała jedna z pierwszych sodalicji we Lwowie – Sodalicja Mariańska Panów i Młodzieży pw. Zwiastowania Najświętszej Panny Maryi i św. Kazimierza, założona przez ks. Stefana Bratkowskiego 4 marca 1889 roku. „Należałem do Sodalicji Mariańskiej i byłem ministrantem u jezuitów” – wspominał, zaznaczając, że urzekała go cała otoczka, oprawa sprawowanych tam nabożeństw: „to przecież też teatr: dzwonki, dymy kadzideł, procesje; tak mnie to fascynowało, że potrafiłem wstać o piątej rano, żeby na szóstą, nawet w zimie i w głębokim śniegu, dotrzeć do kościoła! Nic dziwnego, że przepowiadano mi, że zostanę księdzem”.
Miał 15 lat, gdy wybuchła wojna. Tylko Opatrzność czuwająca nad jego rodziną sprawiła, że szesnaste urodziny świętował jednak w rodzinnym domu, a nie na stepach Kazachstanu. Piekło pierwszej sowieckiej okupacji powracało po latach w niespokojnych snach. „Najcięższe były wywózki w 1940 roku. Mieszkaliśmy w rynku na trzecim piętrze. Tej nocy, kiedy mieli wywozić, matka zaszyła dzieciom dolary w majtkach. Gdzieś około północy zajeżdża pod dom ciężarówka. Słyszymy kroki na schodach. Idą na pierwsze piętro, przechodzą, idą na drugie piętro, biorą sąsiadów. Wiadomo już, że nikogo więcej nie wezmą. Ulga straszna, że to nie nas. Nagle wrzask na dole, pomyłka! Pędzą ich z powrotem na drugie piętro, ale nie wracają! Idą na trzecie! Wzięli naszych sąsiadów – przyjaciół. Przy drugiej nocnej wywózce ojciec nie mieszkał już w domu, a mnie na noc wysłał do pracy przy budowie teatru w gmachu Skarbka”. „Koszmar! A te ich kroki po schodach naszej kamienicy rozbrzmiewają do dziś w niektórych moich snach!”.
Maturę zdawał podczas niemieckiej okupacji na tajnych kompletach. W czasie wojny nie walczył. Jak powiedział w rozmowie z dziennikarzem w 2000 roku: „Wydawało mi się, że nie będę w stanie zastrzelić człowieka. Nawet takiego, którego trzeba będzie zastrzelić”. Wtedy we Lwowie nie miał sprecyzowanych pragnień co do wyboru drogi życiowej, zawodowej, którą chciałby podążać. „Nikim nie chciałem być! Nie miałem żadnego pomysłu na dorosłe życie! Konkretnego pomysłu, bo kiedy mnie pytano, kim chcę być, odpowiadałem, choć bez specjalnego przekonania: „Dyrygentem albo architektem…”, natomiast wszyscy mi prorokowali, jak już mówiłem, że zostanę księdzem, ale jedynie dlatego, że nieźle prezentowałem się jako ministrant!”. Życie zdecydowało za niego. Przypadek czy przeznaczenie? Miał dwadzieścia lat, był już żonaty, gdy w 1944 roku, przed ponownym wkroczeniem wojsk okupacyjnych opuszczał na zawsze Lwów i za radą wujka zapisał się do teatru wojskowego, by uniknąć wysyłki na front. Siemaszkowa odegrała wyjątkową rolę u zarania jego kariery. To ona pierwsza zawyrokowała publicznie: „To będzie wielki człowiek polskiego teatru”. Zdarzyło się to po jego debiucie w 1945 roku. Grał wówczas Wacława w „Zemście” Fredry. I nie pomyliła się.
W dzień pogrzebu
„Wyrwany nam został – teatrowi – kawał serca. Odszedł Adam Hanuszkiewicz” – powiedział Andrzej Łapicki po śmierci swego rówieśnika i przyjaciela, z którym jako z aktorem i reżyserem przez tyle lat blisko współpracował. Pamiętam dobrze dzień pogrzebu Adama Hanuszkiewicza. 8 grudnia 2011 roku, czwartek. Lwów pogrążony był w grudniowej szarudze i jakimś przejmującym smutku, choć dzień był wyjątkowy. Oto po wielu dziesięcioleciach, po raz pierwszy uroczyście otworzył dla lwowian podwoje kościół oo. Jezuitów pw. św. Piotra i Pawła, ukazując całe swe piękno i barokowy majestat. Ten kościół, w którym śp. Adam był niegdyś ministrantem, zajaśniał w tym dniu jak drogocenny klejnot wyjęty ze starej, zamkniętej na cztery spusty, niedostępnej, strzeżonej zazdrośnie szkatuły. Pierwsze po latach nabożeństwo, już w innym obrządku. Ucichły wschodnie śpiewy, mowy dostojników, niech spadnie na nie zasłona milczenia. Czuję wewnętrzy nakaz, że trzeba tam pójść, właśnie teraz, tą drogą, którą Adam codziennie przemierzał śpiesząc rano, przed szkołą na Mszę św. Schodzę po skrzypiących drewnianych schodach rynkowej kamienicy, z piękną, zdobną w rzeźbione kiście kasztanów, a tak pokiereszowaną teraz balustradą, otwieram, jak On niegdyś, ciężką żelazną bramę z wykutym nad nią w kamieniu i istniejącym do dziś napisem Grodzickich 1. Przechodzę tędy, gdzie biegł mijając wykrzywione w przedziwnych grymasach maszkarony na fasadach kamienic wzdłuż północnej pierzei Rynku, by już kilka minut później stanąć z zachwytem we wnętrzu jednej z najpiękniejszych lwowskich świątyń. Tego dnia zobaczyłam to wnętrze po raz pierwszy już bez tych ogromnych zapchanych książkami stelaży. Poszarzałe, zakurzone, ale jakże piękne w swej autentycznej patynie. Wspaniały w swym barokowym dostojeństwie kościół przemawiał ciszą. Cisza też jest rodzajem muzyki, jak mawiał Hanuszkiewicz. Kilkanaście zaledwie osób – zwiedzający, przypadkowi przechodnie, ekipa telewizyjna… O godzinie piętnastej, gdy na warszawskich Powązkach wojskowych urnę z jego prochami przysypywano grudkami ziemi z cmentarza Łyczakowskiego, przed oczyma wyobraźni przez ułamek sekundy w tej przejmującej ciszy przemknął mi cały szereg pokoleń wiernych, którzy tu zanosili gorące modły: hetmani Jabłonowski, Sobieski, i św. abp Bilczewski, koronujący obraz Matki Bożej Pocieszenia, ten sam obraz, przed którym trzy wieki temu z górą padły w litanii po raz pierwszy słowa wezwania „Regina Regni Poloniae, ora pro nobis!” „Królowo Korony Polskiej, módl się za nami!”. I w korowodzie tylu cieni, niczym w „Weselu” Wyspiańskiego – mały Adam w białej komży, wśród dymu kadzideł z zachwytem dziecka spogląda na niebiański teatr rozpostarty nad jego głową w całej swej unikatowej scenerii barokowego przepychu. „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi…” „…a światłość wiekuista niechaj mu świeci”.
Joanna Pacan-Świetlicka
Tekst ukazał się w nr 11 Kuriera Galicyjskiego czerwca 2024
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!