Im bardziej poznaję twórczość Marii Rodziewiczówny, tym mniej jestem skłonna wierzyć krytykom literatury z czasów PLR-u, którzy uznali jej twórczość za literaturę brukową, mało ważną na tle epoki i wymieniali ją gdzieś w podręcznikach w przypisach jednym tchem z Heleną Mniszkówną. Im więcej czytam książek Rodziewiczówny, tym bardziej jestem skłonna uznać ją za pisarkę ważną dla historii literatury polskiej.
Jeśli wartość i aktualność twórczości pisarza mierzyć jego poczytnością to nie jest źle. A nawet jest bardzo dobrze. Rodziewiczówna jest wydawana w ogromnych nakładach (vide seria wydawnictwa Edipresse) i nadal czytana. Siedemdziesiąt parę lat po śmierci pisarki jej powieści nadal znajdują czytelników, a poprzez owe masowe nakłady książek, które można dzisiaj kupić w kioskach z gazetami, można ją wręcz uznać za pisarkę współczesną, ważną dla odbiorcy Anno Domini 2016. A któż z jej współczesnych dostąpił jeszcze takiego zaszczytu? Na pewno Henryk Sienkiewicz. Na pewno, tak, tak, nie krzywcie się, Helena Mniszkówna. Ale dalej jest już gorzej. Reymont? Może. Żeromski? Dla wytrwałych. Zapolska? Eee, bez przesady. Wyspiański? Rostworowski? Proszę mnie nie rozśmieszać! Nie mówiąc już o pisarzach wyłącznie dla koneserów, jak np. Tadeusz Miciński, słynny swego czasu autor „Nietoty”. Słyszał ktoś o nim? Nie widzę, nie słyszę… A Rodziewiczównę ludzie czytają. No i dobrze.
Właśnie przeczytałam ostatnią książkę z serii wydawanej przez Edipresse. Jest to opublikowana po raz pierwszy biografia Marii Rodziewiczówny, której autorem jest chrześniak pisarki, spokrewniony z nią Hieronim Tukalski-Nielubowicz. Jego praca powstała w oparciu o osobiste wspomnienia, opowieści krewnych i znajomych, prasę z epoki i obszerną korespondencję Rodziewiczówny. Tukalski-Nielubowicz tuż po II wojnie zainicjował zbieranie wszelkich materiałów dotyczących pisarki i w ten sposób powstało prywatne archiwum związanych z nią pisemnych relacji, listów i wycinków prasowych. Biografię autorki „Dewajtisa” zaczął pisać w 1956 roku, a skończył w roku następnym. Rękopis został przejrzany i poprawiony w 1971 roku i do tej pory leżał w szufladzie, w posiadaniu rodziny autora, który zmarł w roku 1972.
Jaka Rodziewiczówna wyłania się z tej książki? Autor opisuje jej dramatyczne życie w porządku chronologicznym, za ramy czasowe przyjmując dwa polskie powstania: styczniowe w 1863 roku i warszawskie w roku 1944. Maria urodziła się w 1864 roku w rodzinnym majątku Pieniuha pod Grodnem jako najmłodsze dziecko Amelii z Kurzenieckich i Henryka Rodziewicza herbu Łuk. Tuż po urodzeniu została rozdzielona z rodzicami, którzy za pomoc powstańcom w przechowywaniu broni zostali zesłani na Sybir. Zabrali ze sobą starsze dzieci, a najmłodszą Marysię pozostawili pod opieką dziadków ze strony matki. Dziadkowie wkrótce zmarli i dzieckiem zaopiekowała się jakaś ciotka. Rodzice wrócili z zesłania, kiedy Marysia miała 7 lat. Cała rodzina zamieszkała w Warszawie, bo ich majątek został skonfiskowany przez władze carskie. Było biednie, głodno i chłodno, ojciec pracował jako zarządca jednej z kamienic warszawskich, nie było pieniędzy na codzienne życie. Los Rodziewiczów poprawił się nieoczekiwanie, kiedy dostali w spadku majątek Hruszowa na Polesiu. Stać wtedy już ich było na porządną edukację dzieci i tym to sposobem Marysia znalazła się na pensji sióstr niepokalanek w Jazłowcu. Dość krótki pobyt na pensji to była cała regularna edukacja przyszłej pisarki (nie licząc późniejszych licznych lektur). Po trzech latach musiała wracać do domu, by pomóc matce zarządzać majątkiem po śmierci ojca.
Kiedy została w Hruszowej jako główna gospodyni, w jej życiu stało się coś, co spowodowało porzucenie tradycyjnego damskiego stroju i przebranie się w odzież męską, którą nosiła do końca życia. Ta decyzja jest różnie interpretowana. Jedni badacze życia pisarki (także autor tej książki) łagodzą problem, starając się nie widzieć w tym żadnej sensacji. „Męski strój był wygodniejszy do pracy w charakterze zarządzającej majątkiem rolnym, wygodniej było w nim jeździć konno po polach” – taka wersję przedstawia Tukalski-Nielubowicz. Współczesne badaczki z kręgów feministycznych dopatrują się w tym jakiś aktów lesbijskiej deklaracji (tym bardziej, że Rodziewiczówna całe życie była panną, nigdy nie wyszła za mąż i miała bardzo bliskie, wręcz serdeczne związki z przyjaciółkami).
Ktoś tam pisze, że to był podobny akt rozpaczy przeciwko męskiemu patriarchalizmowi jak w przypadku szalonej poetki Marii Komornickiej, która w drugiej połowie życia chodziła w męskich ciuchach i uważała się za Piotra Własta Odmieńca. Trudno jest dziś to osądzić. Mnie ten akt wyboru męskiej powierzchowności przez Marię kojarzy się z dawną Albanią. Był tam taki zwyczaj, że kiedy nie było męskiego następcy do objęcia schedy po rodzicach, jego rolę przyjmowała jedna z córek, która poświęcała się dla rodziny, nie wychodziła za mąż, ubierała się po męsku i była przez całą społeczność traktowana jak mężczyzna. Takie damy typu hic mulier przebrane za mężczyzn spotykano w Albanii jeszcze w XX wieku. Czyż nie mogło tak być z Rodziewiczówną? Niezależnie od jej preferencji seksualnych, które zresztą nie są zupełnie istotne, jeśli chodzi o odbiór jej powieści. Moim zdaniem, pisała bowiem tak, jakby całe życie chodziła w koronkach i falbankach, a nie w garniturze z samodziału. I na tym na razie zakończmy tę sprawę!
A więc młoda Maria zarządza Hruszową. Potrzebuje pieniędzy nie tylko na sprawy bieżące, ale także na spłatę rodzeństwa. Postanawia zarabiać dodatkowo. Zaczyna pisać i drukować. Dostaje pierwsze honoraria. Bierze udział w konkursie literackim zorganizowanym przez pismo dla kobiet „Świt” redagowane przez Marię Konopnicką i wygrywa go. W 1886 roku jej „Straszny dziadunio” jest drukowany w odcinkach w tym periodyku. A potem rozkręca się na całego. Pisze dużo i szybko, od razu na czysto, nie poprawiając i nie zmieniając niczego. Nie cyzeluje treści, nie wygładza zdań. Czasem chyba nawet nie czyta całości przed oddaniem do druku. Ale jest pisarką bestsellerową. Jej powieści są rozrywane przez czytelników, a wydawcy kupują je od niej „na pniu”. Recenzje są entuzjastyczne. Stefan Żeromski pisze w dziennikach, że jest gotów całować ręce Rodziewiczówny za „Dewajtis”. Czasem zaczynają już drukować początek, choć reszta jeszcze nie została napisana. Powstaje tych powieści kilkadziesiąt. I są to te właśnie tytuły, które literacka publiczność czyta do tej pory.
Co z życiem? Umiera matka Rodziewiczówny, a ona dalej dzieli swoje życie na część gospodarczą i literacką. Z tym, że literatura ma zarobić na majątek w Hruszowej. W końcu wszystkie długi zostają spłacone, Rodziewiczówna żyje oszczędnie, w sensie ekonomicznym mogłaby w końcu wyjść na prostą. Ale nadchodzi I wojna światowa i wielka wędrówka ludów na wschód. Przychodzą Niemcy. W Rosji zaczyna się rewolucja. Potem jest wojna polsko-bolszewicka. Nie można mieszkać w Hruszowej, trzeba uciekać. Rodziewiczówna wraz z przyjaciółką Jadwigą Skirmunttówną jadą do Warszawy. Po przejściu bolszewickiej nawały wracają na Kresy. W międzyczasie Rodziewiczówna działa w rozmaitych komitetach społeczno-politycznych, pomaga w szpitalach, organizuje pomoc dla Lwowa walczącego z Ukraińcami. A w Hruszowej po raz kolejny trzeba wszystko odbudowywać. Nie sprzyja temu panujący w Polsce klimat. Rodziewiczówna nie jest zadowolona z nowej, wymarzonej, polskiej wolności. Drażnią ją głupie przepisy prawne, męczą liczne podatki, nie może dogadać się z urzędnikami nie rozumiejącymi kresowej specyfiki. Ale jest czynna, walczy. Buduje kolejny kościół w sąsiedztwie, załatwia od władz kościelnych relikwie świętego Andrzeja Boboli dla ołtarza w nowej świątyni (później skradnie je jakiś bolszewik w czasie rewizji, myśląc że to jakieś klejnoty).
Jesienią 1939 roku, po wejściu bolszewików, znów ze Skirmunttówną opuszczają Hruszową, tym razem na zawsze. Z fałszywymi niemieckimi dokumentami stare kobiety przekradają się przez zieloną granicę radziecko-niemiecką na Bugu i dostają się do Warszawy, gdzie przebywają do końca wojny. Kiedy wybucha powstanie warszawskie Rodziewiczówna ma już 80 lat i jest bardzo chora. Udaje się jej przeżyć powstanie, umiera już po wyjściu z Warszawy w listopadzie 1944 roku.
W opowieść o Rodziewiczównie autor wplótł masę dygresji i ciekawostek związanych z życiem na Kresach, a także z historią II wojny światowej. Pisał o tym częściowo z autopsji. Mam wrażenie, że prawie połowa książki to opowieść o pisarce przeplatana wspomnieniami własnymi autora. Taka biografia pomieszana trochę z autobiografią. Tukalski-Nielubowicz jest skromny, nie wysuwa się na pierwszy plan, ale często wspomina o „chrześniaku” (czyli o sobie), relacjonując własne kontakty z Rodziewiczówną i ludźmi ją otaczającymi. Ponieważ był z wykształcenia agronomem (prowadził wzorcowy majątek rolny na Polesiu), więc często służył jako doradca pisarki, zwłaszcza w sprawach hodowli zwierząt, w której się specjalizował.
Do książki dołączony jest tekst testamentu pisarki, która zapisuje w nim Hruszową krewnemu ze strony ojca, a prawa do swojej spuścizny literackiej swej przyjaciółce Skirmunttównie. Jednak już po spisaniu ostatniej woli Rodziewiczówna miała ochotę zmienić testament i przeznaczyć Hruszową na siedzibę szkoły dla polskiej szlachty zagrodowej na kresach. Wiele o tym myślała, wahała się, co robić, bo trwała przecież wojna. A ona, wieczna optymistka, miała już plany na „po wojnie”. Sprawa rozwiązała się sama. Pałac w Hruszowej został spalony przez okolicznych chłopów jeszcze w czasie niemieckiej okupacji Polesia. Został tylko dąb zwany Dewajtis i budynki gospodarcze. Węgierski wartownik zastrzelił starego pracownika Rodziewiczówny, który do końca nie opuścił majątku i do końca go pilnował, choć Niemcy uznali Hruszową za niemieckie dobro państwowe. Tak oto pisarka dwa razy straciła dom i dziedzictwo: raz jako niemowlę i drugi raz, stojąc już nad grobem.
Książka Tukalskiego-Nielubowicza napisana jest błyskotliwie i brawurowo. Czyta się ją bardzo dobrze, a jej lekki styl jest taki, jakby napisała ją sama Rodziewiczówna. Ta biografia zachwyciła mnie i trzymała w napięciu od pierwszej strony do ostatniej.
Uważam jednak, że to nie powinno być ostatnie słowo, jeśli chodzi o życie i twórczość Marii Rodziewiczówny. Może ktoś powinien porządnie i naukowo opracować jej biografię, bo na razie mamy do wyboru trzy: Jana Głuszeni, Jadwigi Skirmunttówny i omawianą tutaj pozycję (i opracowanie Anny Martuszewskiej o twórczości pisarki). Ale one jeszcze nie wyczerpują całości materiału. Rodziewiczówna jest wciąż wielką enigmą, jeśli chodzi o jej życie osobiste, które było niezwykle barwne i fascynujące. Na kanwie jej biografii mogą powstać kolejne książki, a może nawet film z epoki?
Archiwum Mery Orzeszko/ polesie.org
Fragment filmu „Powstanie Warszawskie”. Nagranie zrealizowane na miesiąc przed śmiercią pisarki.
6 komentarzy
jerkras
5 kwietnia 2018 o 11:35Historia uczy ,że z chłopami można utrzymywać stosunki na odległość zasięgu szabli.Nie ma co być dobrym bo to nic nie da, chłop polski czy ukraiński to to samo.Szlachta wyginęła dzięki swej pobłażliwości, szlachtę zabiła kultura. Szlachta odbuduje swoje stany posiadania do 50 lat, bo chłopi i tak wszystko przepiją oraz temu ,że chłopi nie mają strategicznego myślenia, dla nich jest byle dziś.
tom
6 kwietnia 2018 o 12:19Towariszcz Jerkas pewnie po Krótkim Kursie Historii WKPB lub co najmniej WUMLu, skoro takie dyrdymały wypisuje.
Ewa
15 lutego 2022 o 10:18Masz Pan całkowitą racje bo mądry wie „z gówna bata nie ukręcisz”, i choć mądrość nie jest ani do geografii ani do płci przywiązana a raczej do ducha, to w duchowości ma to prawo bytu
Grad
5 kwietnia 2018 o 13:49A ty jerkras Placówki nie czytałeś?
tom
6 kwietnia 2018 o 12:27Towariszcz Jerkas pewnie po Krótkim Kursie Historii WKPB lub co najmniej WUMLu, skoro takie dyrdymały wypisuje.
tom
6 kwietnia 2018 o 12:28Towariszcz Jerkas pewnie po Krótkim Kursie Historii WKPB lub co najmniej WUMLu, skoro takie dyrdymały wypisuje.