We wrześniu 1939 roku do niewoli sowieckiej trafiło 240–250 tys. żołnierzy Wojska Polskiego, w tym około 15 tys. oficerów. Niemcy i Sowieci szybko rozpoczęli walkę z wszelkimi przejawami polskiej akcji niepodległościowej na zagarniętych przez siebie terytoriach oraz współpracę w eliminacji elit państwa polskiego. Miał temu służyć utworzony już w grudniu 1939 roku w Zakopanem niemiecko-sowiecki ośrodek szkoleniowy służb bezpieczeństwa, w którym funkcjonariusze gestapo i NKWD uzgadniali taktykę walki z ruchem oporu na ziemiach Polski oraz wymieniali doświadczenia w stosowaniu metod terroru. Niewykluczone więc, że wymordowanie prawie 15 tys. jeńców wojennych przetrzymywanych w sowieckich obozach oraz ponad 7 tys. polskich cywilów osadzonych w więzieniach w zachodniej Białorusi i Ukrainie w kwietniu i maju 1940 roku nieprzypadkowo zbiegło się w czasie z niemiecką akcją AB (Ausserordentliche Befriedungsaktion), skierowaną przeciw polskiej inteligencji.
Od pierwszych dni agresji Sowieci skrupulatnie realizowali plan zatrzymywania i transportowania polskich jeńców. Jak na ironię, błyskawiczna kampania i słabszy niż zakładano opór oddziałów wojska polskiego spowodował, że do niewoli zaczęły trafiać masy jeńców, z którymi Sowieci początkowo nie mogli sobie dać rady.
Rozwiązaniem tej sytuacji miało być zwalnianie jeńców, chłopów z Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. 19 września Ławrientij Beria utworzył przy NKWD Zarząd do Spraw Jeńców Wojennych i Internowanych, który objął nadzór nad transportem polskich jeńców oraz funkcjonowaniem specjalnych obozów w Ostaszkowie, Juchnowie, Kozielsku, Putywlu, Kozielszczynie, Starobielsku, Juży i Orankach, w których zamierzano ich zgromadzić. Szefem Zarządu mianowano Piotra Soprunienkę – pracownika sekretariatu Berii, a komisarzem politycznym Siemiona Niechoroszewa, doświadczonego politruka, przeniesionego z GUŁag, w którego strukturach umieszczono tę nową instytucję.
Pierwsze transporty polskich żołnierzy do obozów specjalnych Zarządu do Spraw Jeńców Wojennych wyruszyły już 20 września. Szybko okazało się, że nie są one w stanie przyjąć tak dużej masy ludzi. W obozie kozielskim (komendant – mjr Wasilij Korolow), położonym 5 km od Kozielska na terenie klasztoru „Pustelnia Optyńska” i tzw. „Skicie”, już na początku października znajdowało się 8843 polskich wojskowych, w tym 117 oficerów. W listopadzie, kiedy stał się tzw. obozem oficerskim przetrzymywano w nim m.in. kontradmirała Ksawerego Czernickiego, czterech generałów, 24 pułkowników, 79 podpułkowników, 258 majorów, 654 kapitanów, 17 kapitanów marynarki wojennej i 3420 innych oficerów. Wśród nich była kobieta – ppor. pilot Janina Lewandowska, córka gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego, która wiosną 1940 roku odmówiła zwolnienia i podzieliła tragiczny los swoich towarzyszy broni.
Wszystkie obozy specjalne nie były przygotowane do przyjęcia tak ogromnej ilości jeńców. Przeludnienie, fatalne warunki higieniczne i braki w zaopatrzeniu w żywność szybko doprowadziły do katastrofalnej sytuacji epidemiologicznej. W obozie starobielskim, zlokalizowanym w zabudowaniach po żeńskim klasztorze oraz w kilku budynkach w mieście, w połowie października przebywało 7045 osób, w tym 4813 szeregowców i podoficerów, 2232 oficerów, 155 urzędników państwowych i żandarmów (do połowy listopada było tu już ponad 11 tys. ludzi). W obozie panowała wszawica, bo władze nie zorganizowały łaźni ani pralni. W nieco lepszej sytuacji byli wyżsi oficerowie: oddzielne pomieszczenia dla generałów wyposażone były nawet w meble, a podpułkownicy otrzymali dwupiętrowe łóżka.
Sowieci zadbali za to o indoktrynację. Na koszt komitetu obwodowego WKP(b) zaprenumerowano dla obozu partyjne gazety i czasopisma, odbywały się pogadanki polityczne. Wyświetlano też propagandowe antypolskie filmy, w które sowiecka kinematografia obrodziła jesienią 1939 roku. Jeńców do szału doprowadzały zainstalowane w każdym pomieszczeniu głośniki, z których całymi dniami sączyła się sowiecka propaganda.
Obóz ostaszkowski (komendant – mjr Pawieł Borisowiec) zlokalizowano w odległości 10 km od miasta Ostaszków, na wyspie Stołbnyj (na jeziorze Seliger). W końcu września zgromadzono w nim 8731 jeńców wojennych, a do końca października ich liczba wzrosła do 12 235 osób. Do końca funkcjonowania obozu przeszło przez niego prawie 16 tys. ludzi, z czego 9413 szeregowców i podoficerów zostało zwolnionych lub przewiezionych do kopalń Zagłębia Krzyworoskiego.
Ze względu na fatalną lokalizację i nieprzygotowanie najcięższym okazał się obóz w Putywlu (komendant – mjr Nikołaj Smirnow). Mieszczący się w budynkach klasztoru safroniewskiego, w odległości 40 km od Putywla, znajdował się pośród bagien. Z reguły jeńcy kwaterowali w stajniach, chlewach i barakach, co przy niesłychanej ciasnocie (na jednego przypadało 0,6 m kw. powierzchni!) oraz całkowitym braku wody spowodowało, że sytuacja sanitarna była katastrofalna. Na 6 ton dziennego zapotrzebowania na chleb lokalne piekarnie były w stanie dostarczyć tylko 2,4 tony
Podobnie sytuacja przedstawiała się w obozie kozielszczańskim (komendant – st. lejtnant W. Sokołow), na skraju miasta Kozielszczyna w obwodzie połtawskim. Z powodu braku miejsca jedynie połowę jeńców zdołano zakwaterować w zabudowaniach dawnego klasztoru i na terenie miejscowego sowchozu. Reszta koczowała w namiotach (11 79 osób) oraz nieoczyszczonych z nawozu chlewach (1106 osób). Z braku piekarni chleb w niewystarczającej ilości dostarczano z Połtawy, a sześć kuchni polowych było w stanie jedynie w niewielkim stopniu zaspokoić potrzeby jeńców.
Straszliwe przeludnienie panowało również w obozie jużskim (komendant – mł. lejtnant Aleksandr Kij), zlokalizowanym na terenie miasteczka Talica, 30 km od Juży. W październiku 1939 roku zwieziono tam 11 640 jeńców (obóz przewidziany był dla 6 tys.). Brakowało wody i pożywienia. Wprawdzie szybko uruchomiono kuchnie polowe, jednak jeńcy musieli cały dzień wystawać w tasiemcowych kolejkach, aby otrzymać ciepły posiłek.
Podobne warunki panowały również w obozie juchnowskim i wołogodzkim. Pierwszy, którego komendantem był mjr Filipp Kadyszew, został zorganizowany w pomieszczeniach dawnego sanatorium przeciwgruźliczego „Pawliszew Bor”, koło wsi Szczełkanowo. W październiku znajdowało się tam 8096 osób: z braku miejsca większość zakwaterowano na werandach, w stajniach i spichlerzach. Było zimno, brakowało żywności i wody. W obozie wołogodzkim (komendant – Matwiejew), zlokalizowanym w zlikwidowanym domu dziecka 18 km od Wołogdy, przewidzianym dla 1500 osób, zgromadzono 3450 jeńców. Krańcowe przeludnienie spowodowało, że 347 jeńców, którzy dotarli tam ostatnim transportem w pierwszej dekadzie października, w ogóle nie wyładowano, by po kilkunastu dniach odesłać do niemieckiej strefy okupacyjnej. W obwodzie wołogodzkim Sowieci zorganizowali jeszcze jeden obóz specjalny, w Griazowcu (komendant – lejtnant Michaił Filippow). W dawnym klasztorze osadzono 3095 jeńców.
Sieć obozów specjalnych dla polskich jeńców wojennych, dopełnia położony najdalej na wschodzie obóz we wsi Oranki, w pobliżu Bogorodzka o obwodzie gorkowskim (komendant – st. lejtnant Iwan Sorokin). Jeńców zgromadzono w zabudowaniach poklasztornych – na początku października było ich 7063. Tutaj także panowały bardzo trudne warunki.
W październiku-listopadzie Sowieci zwolnili (42,5 tys. ludzi) lub przekazali Niemcom (również ok. 42,5 tys. ludzi) szeregowców i podoficerów narodowości niepolskich, którzy pochodzili z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Prócz tego 25 tys. jeńców wykorzystano dla potrzeb budowy drogi Nowogród Wołyński–Lwów, a 12 tys. do pracy w przedsiębiorstwach Komisariatu Ludowego Metalurgii Żelaza w Krzywym Rogu, Zagłębiu Donieckim i Zaporożu.
Resztę jeńców, którzy pozostali w niewoli podzielono według rang i rodzajów formacji i zgrupowano w trzech głównych obozach. W Starobielsku i Kozielsku przebywali wyłącznie oficerowie, w Ostaszkowie – żandarmi, agenci wywiadu i oficerowie, policjanci, żołnierze KOP i funkcjonariusze służby więziennej.
Beria polecił unormować procedurę i zasady obchodzenia się z poszczególnymi kategoriami jeńców wojennych (m.in. polepszenie warunków bytowych dla generałów, oficerów oraz wyższych urzędników wojskowych i państwowych, zapewnienie „dobrego obchodzenia się” ze wszystkimi jeńcami, wdrożenie programu kulturalnego), podjęcie środków bezpieczeństwa w celu przeciwdziałania ucieczkom i działalności antysowieckiej. Rozpoczęto też „obróbkę” kontrwywiadowczą: zbieranie informacji o życiu prywatnym i zawodowym jeńców, ich poglądach politycznych, powiązaniach z zagranicą, a nawet znajomości języków obcych. Tym zajmowały się oddziały specjalne – ich zadaniem była weryfikacja i infiltracja jeńców w celu wykrycia wśród nich agentów służb wywiadowczych, działaczy organizacji antysowieckich (m.in. Polskiej Organizacji Wojskowej), a także werbunku do służby w sowieckim wywiadzie i organach bezpieczeństwa.
Na przekór narodowej tragedii upadku ojczyzny, fatalnym warunkom bytowym i sowieckim szykanom, jeńcy nie poddali się obozowemu marazmowi i antypolskiej propagandzie. Błyskawicznie zaczęli się organizować. W listopadzie w Starobielsku jeńcy zorganizowali nielegalne obchody święta odzyskania niepodległości i imieniny Józefa Piłsudskiego, animowali działalność grup nauki języków obcych, kółek czytelniczych, zawodowych i innych. Odbywały się odczyty na temat psychologii, biologii, sztuki wojskowej, medycyny czy literatury. Również w innych obozach jeńcy prowadzili nielegalną działalność samopomocową, edukacyjną i polityczną. W kozielskim wydawali gazety „Merkuriusz” (do końca stycznia wyszły cztery numery), „Monitor” (15 numerów), a codziennie przygotowywali ustne „żywe gazety”. Sowieci ostro zwalczali te działania, traktując je jako działalność antysowiecką. Jeśli chodzi o trzy główne obozy, ucieczki zdarzały się sporadycznie i dzięki czujności obozowych strażników i rozgałęzionej agenturze czekistom udawało się im przeciwdziałać.
Metody śledcze enkawudzistów, których Moskwa wysłała do Ostaszkowa i Starobielska, nie były zbyt wyrafinowane. Ograniczały się do prymitywnej presji psychicznej i przynosiły znikome efekty. Wyjątkiem była grupa operacyjna pod kierownictwem wysokiego oficera wywiadu, mjr. Wasylija Zarubina i kapitana Aleksandrowicza. Zarubin wyróżniał się erudycją, mówił kilkoma językami, był uprzejmy i miły. Przywiózł ze sobą do Kozielska biblioteczkę liczącą 500 tomów: były to książki w języku rosyjskim, francuskim, angielskim i niemieckim, które udostępniał jeńcom. Dowodem ich uznania był fakt, że był jedynym enkawudzistą, któremu oddawali honory. Jemu też zawdzięczali ocalenie życia prof. Stanisław Swaniewicz, znakomity ekonomista specjalizujący się w gospodarce Niemiec i ZSRR oraz prof. prawa Wacław Komarnicki, później minister sprawiedliwości w rządzie generała Sikorskiego.
Zarządzeniem Berii prace dochodzeniowe miały zostać zakończone do końca stycznia 1940 roku. Na przełomie stycznia i lutego sowieckie kierownictwo zaczęło dojrzewać do myśli o zlikwidowaniu „specjalnego kontyngentu”. Nie ulega wątpliwości, że decydujący głos miał Stalin, który Polski i Polaków nienawidził ze względów ideologicznych i osobistych. Uważał on, że to burżuazyjne państwo było odpowiedzialne za powstrzymanie pochodu bolszewików na Zachód i stanowiło nieustanne zagrożenie dla ZSRR. Za klęskę 1920 roku obwiniał Tuchaczewskiego i polskich oficerów, którzy teraz znajdowali się w sowieckiej niewoli (wśród nich było wielu weteranów wojny polsko-bolszewickiej). W tym kontekście ich fizyczną likwidację należałoby potraktować zarówno jako osobistą vendettę Stalina, a możliwe też, że jako zamiar eliminacji części polskiej elity intelektualnej, co w perspektywie miało ułatwić mu zwasalizowanie Polski.
Mówi się, że „rozładowanie” obozów, w których byli przetrzymywani polscy oficerowie i policjanci, miało na celu pozyskanie miejsca dla żołnierzy fińskich, którzy trafili do niewoli w czasie wojny zimowej na przełomie 1939–1940 roku. Sęk w tym, że w ręce sowieckie trafiło ich znacznie mniej niż zakładano – zaledwie ok. tysiąc osób. Z większym prawdopodobieństwem możemy przyjąć tezę, że mordując polskich oficerów i policjantów Sowieci kierowali się przesłankami klasowymi i narodowościowymi. Oznaczałoby to, że rozstrzelanie przez Sowietów polskich jeńców wojennych wiosną 1940 roku należy uznać za ludobójstwo.
Decyzję o wymordowaniu polskich jeńców wojennych podjęli Stalin i Beria podczas spotkania 5 marca 1939 roku. Szef NKWD zaproponował też, aby sprawy 14 700 osób z trzech obozów jenieckich oraz 11 tys. aresztowanych i osadzonych w więzieniach w zachodnich obwodach Ukrainy i Białorusi „rozpatrzyć w trybie specjalnym z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary – rozstrzelania”. Decyzję o wymordowaniu całego „kontyngentu”, zamiast Kolegium Specjalnego, orzekała trójka w składzie Wsiewołod Mierkułow, Bachczo Kobułow i Leonid Basztakow, bez obecności aresztowanych i bez przedstawiania im aktu oskarżenia. Pod pismem, które przesądzało los polskich jeńców, podpisali się w kolejności: Stalin, Woroszyłow, Mołotow, Mikojan, a na marginesie w zastępstwie Kalinina i Kaganowicza parafę złożył sekretarz.
Z decyzją o wymordowaniu oficerów i policjantów związana była też inna, podjęta trzy dni wcześniej: przesiedlenie 22 tys. rodzin więźniów przetrzymywanych w więzieniach Zachodniej Ukrainy i Białorusi oraz oficerów, policjantów i innych osób z trzech obozów specjalnych. Była to druga z zaplanowanych deportacji – w wyniku pierwszej (luty 1940 roku) z zachodniej Ukrainy i Białorusi wysiedlono w głąb ZSRR prawie 140 tys. osób.
Na przełomie marca i kwietnia w obozie starobielskim znajdowało się 3895 jeńców wojennych, w kozielskim – 4599, a w ostaszkowskim 6364. Więźniów wywożono do miejsc kaźni partiami, w miarę parafowania przez trójkę „zleceń” (nariadów), które były równoznaczne z rozstrzelaniem. Tych z Kozielska przewożono w specjalnych wagonach-izolatkach (tzw. wagonzakach) do podsmoleńskiej stacji kolejowej w Gniezdowie, skąd specjalnymi furgonetkami-izolatkami (tzw. awtozakami) dostarczano ich na teren daczy NKWD w lesie katyńskim. Większość, ze skrępowanymi rękami, zabijano strzałem poniżej potylicy przy uprzednio wykopanych dołach, nielicznych w budynku samej daczy. Jest prawdopodobne, że część jeńców z obozu kozielskiego zamordowano w więzieniu wewnętrznym UNKWD (lokalnego Zarządu NKWD) obwodu smoleńskiego. Podobny scenariusz obowiązywał w wypadku jeńców ze Starobielska i Ostaszkowa. Pierwszych transportem kolejowym dostarczano do Charkowa, awtozakami do tamtejszego więzienia wewnętrznego UNKWD, gdzie ich mordowano. Zwłoki grzebano w odległości 1,5 km od wsi Pjatichatki, w pobliżu dacz UNKWD. Ofiary z Ostaszkowa przewożono koleją do Kalinina i dalej ciężarówkami do gmachu miejscowego NKWD, gdzie w specjalnym pomieszczeniu pozbawiano ich życia wypróbowaną metodą. Ciała zakopywano w zawczasu przygotowanych dołach koło wsi Miednoje, niedaleko dacz NKWD.
W operacji wymordowania polskich jeńców wojennych uczestniczyli zarówno przysłani z Moskwy funkcjonariusze aparatu centralnego NKWD, jak i pracownicy NKWD Ukraińskiej i Białoruskiej SSR, okręgowych oddziałów NKWD (smoleńskiego, charkowskiego i kalinińskiego) oraz jednostek konwojowych i wojskowych NKWD. Rolę oprawców pełniły specjalne oddziały egzekucyjne NKWD, wspomagane przez pracowników miejscowych więzień wewnętrznych resortu spraw wewnętrznych (w Kalininie oddział morderców i asystujących im np. przy krępowaniu jeńca liczył 30 osób, w Charkowie i Katyniu po 23). W egzekucjach wykorzystywano niemieckie pistolety Walther, z niemiecką amunicją kalibru 7,65 mm. Około 25 proc. oficerów miała ręce związane od tyłu podwójną pętlą z drutu lub sznura, a w jednej z mogił katyńskich natrafiono na zwłoki, które na głowach miały nałożone szynele owinięte przy szyi sznurem, połączonym z pętlą zawiązującą ręce.
Przygotowania i przeprowadzanie operacji wymordowania polskich jeńców wojennych z obozów specjalnych i więzień zachodnich obwodów trwało prawie trzy miesiące, od 5 marca do końca czerwca 1940 roku („rozładowanie” trzech obozów specjalnych trwało od 3 kwietnia do 16 maja.
Według najnowszych ustaleń historyków wiosną 1940 roku Sowieci zamordowali 22 079 (lub 23 109) obywateli II Rzeczpospolitej. Było to 14 463 wojskowych, policjantów i funkcjonariuszy KOP z obozów specjalnych (4410 osób z Kozielska, 6314 z Ostaszkowa i 3739 ze Starobielska) oraz, wg różnych danych, od 7 616 do 8 646 osadzonych w więzieniach zachodnich obwodów Ukraińskiej i Białoruskiej SRR (egzekucji dokonano w więzieniach w Kijowie i Mińsku), wśród których było około tysiąca polskich oficerów. W lesie katyńskim, Smoleńsku i Charkowie Sowieci rozstrzelali m.in. 12 generałów, kontradmirała, 77 pułkowników, 197 podpułkowników, 541 majorów, 1441 kapitanów, 6061 poruczników, podporuczników, rotmistrzów i chorążych oraz 18 kapelanów i innych duchownych.
Sowieci rozstrzelali 97 proc. wszystkich oficerów, policjantów i innych jeńców wojennych z obozów w Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie. Przy życiu pozostawiono 395 więźniów: wszyscy z wyjątkiem dwóch znaleźli się w Juchnowie – jeden generał, ośmiu pułkowników, 16 podpułkowników, ośmiu majorów, 18 kapitanów, 201 innych oficerów, ośmiu chorążych, dziewięciu podoficerów policji, 38 szeregowych policjantów, jeden podoficer i jeden szeregowiec żandarmerii, dziewięciu strażników więziennych, dwóch osadników, ośmiu urzędników, 15 szeregowych armii i Korpusu Ochrony Pogranicza, 12 junaków, jeden pracownik leśnictwa i 38 uchodźców. Na marginesie, owym generałem był Jerzy Wołkowicki, były oficer carskiej marynarki wojennej. W bitwie pod Cuszimą w czasie wojny rosyjsko-japońskiej Wołkowicki odznaczył się wyjątkowym męstwem i odwagą, nawołując wraz z grupą oficerów i marynarzy admirała Niebogatowa do niepoddawania się Japończykom i bicia się za wszelką cenę. Ten czyn przyniósł mu sławę dzięki książce „Cuszima” Nowikowa-Priboja, która była wielokrotnie wznawiana w Związku Radzieckim: na pytanie przesłuchującego go enkawudzisty czy jest krewnym „słynnego miczmana Wołkowickiego” miał odpowiedzieć „To ja!”.
Tak czy owak, najpewniej 5 Wydział Zarządu Głównego Biura Politycznego NKWD (wywiad) wyselekcjonował tych jeńców – ze względu na ich chęć do współpracy lub posiadanie przez nich cennych informacji, a także szerokie kontakty międzynarodowe – jako przydatnych do wykorzystania. 47 osób ocaliło życie dzięki wpływowym znajomym lub krewnym, którzy interweniowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych III Rzeszy, a to, za pośrednictwem swojego przedstawiciela w Moskwie, zdołało wymóc na Sowietach przeniesienie ich do obozu juchnowskiego. W ocalałej grupie znalazło się ponadto 24 jeńców narodowości niemieckiej, zaś w sprawie 19 innych interweniowała Misja Litewska w Moskwie. Z pośpiechu zdarzały się pomyłki i osoby wyłączone z list śmierci były rozstrzeliwane. Jedynym oficerem przeznaczonym do rozstrzelania, który uniknął śmierci, był wspomniany profesor Uniwersytetu Wileńskiego Stanisław Swaniewicz, znawca gospodarki Niemiec i ZSRR, którego w końcu kwietnia dostarczono na stację w Griazowcu, jednak w ostatniej chwili został on wyłączony z transportu śmierci i odprowadzony do pustego wagonu.
Rodziny pomordowanych polskich jeńców wojennych nawet nie przypuszczały, że Sowieci mogliby być zdolni do tak potwornej zbrodni. Ich listy kierowane do obozów nadchodziły z niemieckiej strefy okupacyjnej, Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy, a nawet z dalekiego Kazachstanu, gdzie na początku 1940 roku przesiedlono kilkadziesiąt tysięcy Polaków z ziem zajętych przez ZSRR. W akcie desperacji najbliżsi krewni kierowali rozpaczliwe i uniżone prośby do administracji poszczególnych obozów i wyższych instancji: Zarządu Jeńców Wojennych, NKWD, wyższych urzędników i wojskowych sowieckich, a nawet samego Stalina.
Choć do polskich władz na emigracji docierały sygnały o deportacjach ludności cywilnej i zaginięciu jeńców z obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, te niewiele mogły zrobić. Po zerwaniu stosunków dyplomatycznych we wrześniu 1939 roku rząd polski nie utrzymywał kontaktów z reżimem sowieckim. Sytuacja zmieniła się po napaści Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 roku. 30 lipca w Londynie premier i wódz naczelny Władysław Sikorski oraz ambasador ZSRR w Wielkiej Brytanii Iwan Majski podpisali polsko-sowiecki traktat o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych i współpracy w walce z III Rzeszą. 12 sierpnia Sowieci ogłosili amnestię dla Polaków, a dwa dni później gen. Zygmunt Szyszko-Bohusz i gen. Aleksander Wasilewski podpisali umowę wojskową.
W Moskwie powołano mieszaną komisję wojskową, której zadaniem było m.in. ustalenie miejsca przebywania internowanych we wrześniu 1939 roku polskich oficerów. Stronę polską reprezentowali w niej gen. Szyszko-Bohusz i gen. Anders, natomiast sowiecką generałowie Aleksiej Panfiłow i Grigorij Żukow. Sowieci poinformowali, że udało się im ustalić skupiska jeńców wojennych, dostarczyli także listę 1650 oficerów polskich, przebywających w niewoli. Na pytanie, gdzie znajduje się reszta (polscy wojskowi szacowali, że w sowieckiej niewoli powinno się znajdować w sumie 4–5 tys. polskich oficerów) Żukow wykręcił się mówiąc, że w związku z działaniami wojennymi trudno ustalić ich losy. W tej sprawie interweniowano w NKWD i u Stalina. Sowiecki dyktator zwodził Polaków – najpierw twierdził, że polscy oficerowie być może zbiegli do znajdującej się pod japońską okupacją Mandżurii, a następnie, że mogli zostać zamordowani przez Niemców. Wyraźnie też widać, że Stalin wobec coraz bardziej stanowczych interwencji zaczął propagować wersję, która potem stanie się obowiązującą. Warto przy okazji zwrócić uwagę na dużo bardziej złowieszczy incydent, do którego doszło jeszcze w październiku 1940 roku. Według relacji rtm. Józefa Czapskiego, który był pełnomocnikiem gen. Władysława Andersa w sprawie poszukiwania zaginionych polskich jeńców wojennych, w tym czasie doszło do spotkania z płk. Zygmuntem Berlingiem. Tenże, z racji swoich prosowieckich zapatrywań, został przez nich uznany za przydatnego do współpracy i przeniesiony wraz z grupą skupionych wokół siebie oficerów do Małachowki na daczę nr 20, nazywaną „willa rozkoszy”. Na Łubiance doszło między nim a Berią i Mierkułowem do ciekawej wymiany zdań. Kiedy Berling, oczywiście nieświadom wymordowania przez Sowietów większej części korpusu oficerskiego, zaproponował stworzenie armii polskiej w ZSRR w oparciu o znajdujących się w niewoli żołnierzy i oficerów, Beria zgodził się, zaś jego zastępca, jakby poprawiając szefa, zaoponował: „Nie, ci to nie. Zrobiliśmy z nimi wielką pomyłkę”.
Już w lecie 1942 roku polscy robotnicy budowlani pracujący dla niemieckiej organizacji Todta w okolicach Smoleńska, dzięki informacjom od miejscowych Rosjan, odkopali w lesie katyńskim dwoje zwłok w polskich mundurach. O swoim odkryciu poinformowali władze niemieckie, które na razie nie były zainteresowane przeprowadzeniem ekshumacji. Po klęsce pod Stalingradem w styczniu-lutym 1943 roku Niemcom potrzebny był temat na akcję propagandową o dużej sile rażenia, która mogła doprowadzić do osłabienia, a wręcz rozpadu koalicji alianckiej. Sprawa odnalezienia tajemniczych szczątków ludzkich nadawała się do tego doskonale. 18 lutego Niemcy rozpoczęli prace ekshumacyjne i do 13 kwietnia wydobyli ponad 400 ciał. Jeszcze tego dnia radio berlińskie podało komunikat o odnalezieniu w lesie katyńskim koło Smoleńska zbiorowych mogił, w których szacowano, spoczywało 12 tys. polskich oficerów.
16 kwietnia Niemcy zwrócili się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z propozycją wzięcia udziału w badaniach i ekshumacji. Dla poparcia swojej bezstronności zaproponowali też, że w pracach mogą wziąć udział przedstawiciele strony polskiej, wytypowani przez działającą w Generalnym Gubernatorstwie Radę Główną Opiekuńczą oraz jeńcy wojenni, m.in. polscy wojskowi. 17 kwietnia rząd gen. Sikorskiego niezależnie zwrócił się do MCK z prośbą o zbadanie sprawy. Władze organizacji wstępnie przystały na propozycję polskiego premiera, jednak z zastrzeżeniem, że o pomoc do nich muszą się zwrócić wszystkie zainteresowane strony, a więc i ZSRR. Rzecz jasna Stalin, święcie oburzony na to, jak ktoś mógł uwierzyć w nazistowskie kłamstwa, nie zgodził się na propozycję, a 26 kwietnia 1943 roku zerwał stosunki dyplomatyczne z rządem Sikorskiego.
Z kolei Niemcy utworzyli międzynarodową komisję, w której skład weszli wybitni specjaliści w zakresie medycyny sądowej i kryminologii z uniwersytetów europejskich, a także 12 osób z państw zależnych lub okupowanych przez III Rzeszę oraz ze Szwajcarii. Prócz nich w pracach ekshumacyjnych uczestniczyło kilkunastu Polaków (większość z nich tylko między 28 a 30 kwietnia), m.in. pisarze Ferdynand Goetel i Józef Mackiewicz (samowolnie, co później przysporzyło mu kłopotów o rzekomą współpracę z Niemcami – władze podziemne wydały na niego wyrok śmierci, który jednak nie został wykonany), Jan Emil Skiwski, oraz dr Marian Wodziński z ramienia Polskiego Czerwonego Krzyża i Rady Głównej Opiekuńczej. Polski kościół reprezentował ks. Stanisław Jasiński, kanonik krakowskiej Kapituły Katedralnej. Do lasu katyńskiego zwieziono także jeńców z niemieckich oflagów – oficerów angielskich, amerykańskich i polskich, m.in. płk. Stefana Mossora, który po wojnie twierdził, że znalazł się tam wbrew swojej woli.
Do 3 czerwca ekshumowano osiem masowych grobów, z których wydobyto ponad 4 tys. ciał, m.in. dwóch generałów – Bronisława Bohatyrewicza i Mieczysława Smorawińskiego. Dr Wodziński, na podstawie odnalezionych przy szczątkach materiałów identyfikacyjnych, zidentyfikował 2800 ciał. Efektem prac była obszerna dokumentacja, w której określono sposób dokonania zabójstw (w czasie wojny znalazła się ona w Krakowie w zakładzie medycyny sądowej, skąd w 1945 roku tajemniczo zniknęła). Ustalono np., że mordercy używali uzbrojenia i amunicji niemieckiej, które ze względu na swoją niezawodność było na wyposażeniu jednostek operacyjnych NKWD. Na fakt dokonania zbrodni wiosną 1940 roku wskazywała znaleziona przy zamordowanych korespondencja, wiek zasadzonych na mogiłach drzew oraz stan rozkładu zwłok. Prace przerwano w związku ze zbliżającym się frontem.
Nikt z biorących udział w ekshumacji nie miał wątpliwości co do tego, kto był odpowiedzialny za tę zbrodnię. Pod niemieckimi protokołami podpisali się wszyscy członkowie Międzynarodowej Komisji. Po wojnie – najpewniej wskutek gróźb sowieckich – prof. Hajek i prof. Markow – odwołali swoje podpisy.
Po odzyskaniu Smoleńszczyzny Sowieci utworzyli „Specjalną komisję ds. ustalenia i przeprowadzenia śledztwa okoliczności rozstrzelania w lesie katyńskim polskich jeńców wojennych przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców”. Przewodniczył jej członek Rosyjskiej Akademii Nauk Nikołaj Burdenko, a w skład weszli m.in. pisarz Aleksiej Tołstoj i dostojnik rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej, egzarcha Ukrainy, metropolita kijowski i halicki Mikołaj. Ekshumacja prowadzona pod nadzorem NKWD była farsą, a jej celem było udowodnienie, że polskich oficerów w Katyniu wymordowali Niemcy. Wydobyto ponoć 900 ciał, a o tym, że była to nazistowska zbrodnia, miały świadczyć skrawki gazet, kwit z pralni i pocztówka z warszawskim adresem, wysłana w lipcu 1941 roku. W konkluzji stwierdzono, że zbrodni dokonał w sierpniu–wrześniu tego roku 537. batalion saperski Wehrmachtu pod dowództwem płk. Friedricha Ahrensa (w rzeczywistości jednostka pojawiła się w Katyniu dopiero w listopadzie 1941 roku).
Po wojnie sowieckie władze próbowały zacierać ślady swojego udziału w zbrodni katyńskiej. Wprawdzie winą za nią nie udało się im obarczyć sądzonych w czasie procesu norymberskiego, jednak pod koniec lat pięćdziesiątych najpewniej zniszczyli prawie 22 tys. teczek personalnych zamordowanych. Postanowiono zachować jedynie niewielki korpus głównych dokumentów, który znalazł się teczce nr 1, przechowywanej w wydzielonym tajnym archiwum pierwszego sekretarza KC KPZR. Odtąd każdy gensek obejmujący władzę na Kremlu miał obowiązek zapoznać się z jej treścią i przekazywać ją, niczym kody do odpalania rakiet jądrowych, swojemu następcy.
Mimo niechęci rządów mocarstw zachodnich do drążenia tej sprawy, zajmowali się nią niezależni badacze, m.in. polscy historycy emigracyjni. Brytyjski ambasador przy polskim rządzie emigracyjnym, sir Owen O’Malley, w czerwcu 1943 roku sporządził na temat tej zbrodni raport, potwierdzający winę Sowietów, i przekazał go królowi Jerzemu VI, premierowi Churchillowi i gabinetowi wojennemu. Z kolei amerykański płk John van Vliet, który jako jeniec uczestniczył w pracach ekshumacyjnych w Katyniu w kwietniu 1943 roku, po uwolnieniu złożył raport władzom wojskowym USA, które nakazały go najpierw utajnić, a następnie zniszczyć. W 1952 roku odtworzył go na potrzeby komisji Senatu Stanów Zjednoczonych, która na wniosek Kongresu Polonii Amerykańskiej badała sprawę i bezskutecznie rekomendowała rządowi przedstawienie jej Narodom Zjednoczonym oraz oskarżenie ZSRR przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.
Wraz z gorbaczowowską pierestrojką w drugiej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku zaczął powstawać dogodny klimat dla pełnego wyjaśnienia okoliczności zbrodni katyńskiej. W 1987 roku, dzięki porozumieniu władz PRL z przywódcą ZSRR Michaiłem Gorbaczowem, powstała mieszana polsko-radziecka komisja w celu wyjaśnienia białych plam w historii wspólnych stosunków. Jej głównym celem było ujawnienie sprawców zbrodni katyńskiej. Można sądzić, że gdyby nie erozja systemu politycznego w ZSRR i zmiany w Europie Wschodniej, które rozpoczęły się w Polsce w 1989 roku, na ustalenia komisji trzeba byłoby jeszcze długo poczekać. 13 kwietnia 1990 roku, podczas wizyty prezydenta RP Wojciecha Jaruzelskiego w Moskwie, Gorbaczow przyznał, że odpowiedzialność za zbrodnię katyńską ponosi ZSRR, a w szczególności stalinowski aparat represji z Berią i jego współpracownikami na czele. Ponadto Gorbaczow przekazał również dokumenty, które jednoznacznie świadczyły o sowieckim sprawstwie. Na marginesie, kilka miesięcy później Gorbaczow w specjalnym rozporządzeniu polecił rosyjskim placówkom naukowo-badawczym, m.in. historykom z Rosyjskiej Akademii Nauk, poszukiwanie i dokumentowanie wydarzeń z historii stosunków polsko-radzieckich, które obciążałyby Polskę i stanowiłyby przeciwwagę dla kwestii wymordowania polskich jeńców wojennych w 1940 roku.
Kolejnym krokiem na drodze ujawnienia okoliczności zbrodni katyńskiej było przekazanie 14 października 1992 roku prezydentowi Lechowi Wałęsie kopii dokumentów z teczki specjalnej nr 1 przez specjalnego wysłannika prezydenta Borysa Jelcyna – naczelnego archiwistę państwowego Rosji Rudolfa Pichoję. Równocześnie na mocy porozumienia między dyrekcjami archiwów obu państw stały się możliwe dalsze badania polskich historyków w archiwach rosyjskich dotyczące ujawnienia okoliczności i przebiegu zbrodni katyńskiej. Niestety od czasu prezydentury Władimira Putina proces ten, na skutek zmiany stanowiska władz rosyjskich, uległ spowolnieniu.
Opr. TB
fot. aut.
Dodaj komentarz
Uwaga! Nie będą publikowane komentarze zawierające treści obraźliwe, niecenzuralne, nawołujące do przemocy czy podżegające do nienawiści!